1. ''Gonna shine so bright, I'm gonna live my live''

80 4 0
                                    


Rydel
#23 września, Toronto, Klub

Los Angeles?

Miasto Aniołów, Światowa Stolica Rozrywki, Kreatywna Stolica Świata...

Gówno prawda.

Miasto, jak każde inne.

Jak wszystko, co nas otacza.

Przewidywalny film, wszyscy już znamy ten scenariusz. A ten, kto nie zna, ten ma szczęście. Czasem lepiej żyć w nieuświadomieniu.
Przez dwadzieścia jeden lat mojego życia zwiedziłam mnóstwo krajów, miast, stanów. Poznałam wiele, jak na mój wiek, kultur, każdej po trochę, ale co mi z tego? Nic, co do tej pory widziałam, nie różniło się specjalnie od reszty. Gdyby połączyć ze sobą wszystkie kraje w jedno, nikt by nawet nie zauważył. Może geolodzy, bo musieliby skreślać granice na mapach, i księgarnie, które by na tym zarabiały.
Spójrzcie na to z punktu tradycyjnego turysty - owszem, widać całe mnóstwo wyjątkowych miejsc, ale co z tego, jeżeli problem tkwi w człowieku? Przecież to on kształtuje ten świat. To m y go kształtujemy. M y jesteśmy tacy sami.
Dopasowani.
Do miejsca zamieszkania, do otoczenia, do tradycji, do zawodu, jaki wykonujemy... Dopasowani do wszystkiego, co robimy i z czym mamy styczność.
Pokusiłabym się o stwierdzenie, że wszystko w tym cholernym świecie jest jak odciśnięte od szablonu.
A Los Angeles... Los Angeles jest takie samo.
Zakłamane, wypchane tandetnymi tajemnicami, skrywanymi w ciasnych uliczkach. Wszyscy te sekrety znamy, ale udajemy, że ich nie widzimy. Po co? Nie nasza sprawa. Tak, mroczne zakamarki pełne ćpunów bez nadziei, problematycznych pijaków, wyimaginowanych gwiazd, zepsutych dzieci, jeszcze trzymających fason nastolatków, zagorzałych pracoholików, bezuczuciowych biznesmenów. Porzuconych psów i kotów. Wszyscy idealnie wpasowani w idealną hierarchię, zamknięci w swoim idealnym życiu. Idealnym? Nie dla nich. Idealny, bo od szablonu. Bez zbędnych zagnieceń, nawet nie ważcie się wykraczać za linie.
A ja?
Poprawka.
Ja i moi bracia?
Wciśnięci pomiędzy rubryki ''gwiazdy'' i ''normalne rodzeństwo''. Nie należymy do ani jednej, nie w całości.
Nigdy nie byliśmy typową rodziną. Wszystko w naszym życiu działo się wyjątkowo szybko. Według rodziców zostaliśmy urodzeni z darem do muzyki, co zawsze brzmiało dla mnie jak przereklamowany początek jakiegoś felietonu albo wywiadu w pierwszym lepszym szmatławcu, na co dzień zwanym gazetą. Dzieciństwo było zabiegane, starszy zajmował się młodszym. Każdy miał grafik, a w nim czas zarówno na obowiązki, jak i na przyjemności. Staraliśmy się tych grafików trzymać, a w szczególności części dotyczących przymusów.
Grafik. Szablon.
Nim się obejrzałam, już zdmuchiwałam piętnaście świeczek na zwykle różowym torcie urodzinowym. Dojrzewałam, choć nawet nie wiedziałam, jak to się stało i co się dziać będzie. Nie mogłam się porównywać do Rikera - pomimo dwóch lat różnicy on zawsze był dla mnie ''tym dorosłym'', a poza tym nie mogłam u niego szukać pomocy w kwestii dorastania, wiadomo, płeć przeciwna. Ale to on stawał się moim wzorem, najlepszym przyjacielem. Skrywał uczucia, trzymał je wewnątrz, i miałam wrażenie, że tylko Lynchowie potrafią to dostrzec. Od zawsze był naszym opiekunem, przez to też wciąż miałam do niego ten dziecinny respekt.
Dziękowałam w duchu, że w ogóle był. Sama nie dałabym rady. Czy na pewno? A może wtedy to ja byłabym "tą dorosłą"?
Do pewnego czasu nie widziałam różnicy między byciem dzieckiem - tą małą dziewczynką ubierającą wzorzyste sukienki, rysującą wielobarwne obrazki i wzorową uczennicą w szkole - a nastolatką. Myślałam, że wiek daje mi tylko więcej uprawnień i możliwości, ale sama nie wiedziałam, że diametralnie się zmieniałam.
Powoli, ale wyraźnie, docierały do mnie jakieś buntownicze myśli, choć ''buntownicze'' to raczej za mocne słowo. Sprzeciwiałam się wielu rzeczom, dokonywałam własnych wyborów, często głupich i nierozsądnych, ale w pełni swoich. Zapewne podejmowałabym je mądrzej, lepiej, ale tę niszę zaklepywali rodzice - a wiadomo, ja chciałam mieć inne, odwrotne zdanie.
Ciągle uważano mnie za tą samą słodką i uroczą dziewczynę, którą w gruncie rzeczy nadal byłam.
Gdzie ten słynny ''bunt nastolatki'', gdzie te idiotyczne błędy i zmienianie się na gorszą, żeby potem nagle oprzytomnieć i uświadomić sobie, co właśnie się zrobiło?
Wiedziałam, że coś tu nie grało.
Myślałam o tym - te imprezy, tony alkoholu, tanie narkotyki, łzawe pierwsze miłości, a nawet głupi pierwszy raz z jakimś przypadkowym chłopakiem - i choć się dziwiłam, jak tak można żyć, to tego wszystkiego nie było w moim dorastaniu. Nie zdążyłam sama skończyć, ba, nawet zacząć ze swoimi problemami, a rodzice zaganiali mnie do kłopotów rodzeństwa. To były najgorsze rozmowy - nigdy nie byłam cierpliwa, więc jak miałam wytłumaczyć młodszemu bratu co jest dobre, a co złe, tym bardziej, że sama jeszcze tego nie wiedziałam?
No bo kiedy miałam się niby dowiedzieć?
Wtedy pomagał mi Riker. Nie za dużo, ale zawsze.
Niepokoiło mnie to, że nawet teraz, jako kobieta stojąca przed lustrem i przygotowująca się do kolejnego koncertu na trasie rodzinnego zespołu, do niedawna będącego jedynie dziecięcą zabawą, potrafiłam wciąż zadawać sobie proste pytania.
''Czy się zmieniłam, dorosłam? Nie sądzę. Zmieniam się właśnie teraz. Na lepsze? Chyba tak. Na gorsze? Być może. Przecież kiedyś w końcu trzeba. Widzisz, znowu przytyłaś.''
Do małej, różowej kosmetyczki chowam puchaty pędzel, którym przed chwilą nakładałam róż i rzucam ją na kanapę obok pokrowca od gitary Rocky'ego. Opieram się rękami o mały stolik i patrzę na siebie w lustrze. Widzę to, co zawsze. Wszystkie zmartwienia dotyczące zespołu i roztrzepanych braci - zamknięte w jednej osobie. Przyglądam się sobie dokładnie. Może coś się zmieniło? Może zaraz odszukam choć krztę tej naturalnej radości, tej samej co parę miesięcy temu?
Nic.
W kącie czoła dostrzegam mały wyprysk. Z miejsca zakrywam go dawką korektora, zapominając o fakcie, że i tak będzie zasłonięty przez włosy.
Brawo, Rydel, z zewnątrz się zatuszowałaś, pierwsza część kamuflażu włączona. Co z drugą?
Uśmiecham się lekko. Jeszcze szerzej i szerzej.
Żadnych negatywnych emocji.
Koncert, muzyka, adrenalina.
Szczęście.
Przechadzam się z wolna po pokoju, tłumacząc podświadomości, że wszystko jest w porządku. Wmawiam to sobie, ale zrezygnowana znowu wracam do toaletki.
Uspakajam oddech. Jest w dobrze. Będzie jeszcze lepiej.
Poprawiam koszulkę na wysokości kości biodrowych i wzdycham lekko. Gdy wracam spojrzeniem do twarzy, w obiciu zauważam kogoś, kogo przed chwilą tutaj nie było.
- Laura? – Odwracam się w mgnieniu oka i spoglądam na stojącą parę metrów przede mną szatynkę.
Marano podbiega do mnie, stukając obcasami, i obie łączymy się w przyjacielskim uścisku.
- Skąd ty się wzięłaś w Toronto? – pytam, gdy w końcu się od siebie odsuwamy, jednocześnie rozglądając się za resztą zespołu. Nie ma nikogo, za to słyszę coraz głośniejszy hałas dochodzący z sali koncertowej. Ludzie na nas czekają.
- Jestem tu przejazdem, więc postanowiłam wpaść. – Laura uśmiecha się serdecznie, również przebiegając wzrokiem po pomieszczeniu. – A gdzie reszta?
- Właściwie to nie wiem, ale zaraz zaczynamy meet and greet. Matko! Gdzie ty kupiłaś te buty? – Dopiero teraz zwracam uwagę na jej czarne, skórzane botki za kostkę. Mam kilka podobnych par, ale te biją konkurencję bez wątpienia.
- W Nowym Jorku – tłumaczy, przyglądając mi się. Ostatnimi czasy nie lubię, gdy ludzie na mnie patrzą. Czuję się jeszcze grubsza. – Znowu schudłaś – mówi z troską w głosie.
- Nieprawda – kłamię, przynajmniej jeśli chodzi o suche fakty. Bo nawet jeśli strzałka na wadze spada coraz niżej, ja i tak wiem, że tyję. – Ważę tyle samo, jeśli nie więcej.
Lustruję ukradkiem strój dziewczyny. Obcisłe dżinsy i top opinają jej idealnie szczupłe ciało.
Słyszę odgłos kroków i śmiechy, więc odwracam się w ich stronę. Zza rogu wychodzą chłopcy, którzy, zobaczywszy Laurę, baranieją.
- Lau? – pierwszy odzywa się Ross, mierząc szatynkę z góry do dołu, a dziewczyna jedynie się rumieni z coraz szerszym uśmiechem na ustach. Urocze.
- Laura! – Ratliff wybiega zza Rikera i zamyka Marano w uścisku godnym niedźwiedzia.
- Cześć, Ell – śmieje się dziewczyna, klepiąc Rata po plecach. Ukłucie w brzuchu daje o sobie silnie znać. Zdążyłam się poznać na odczuwaniu głodu w moim żołądku, to nie on.
Nie, nie jestem zazdrosna.
- No hej, Lau. – Riker obejmuje lekko dziewczynę, po czym rusza w kierunku lustra, przed którym przed chwilą stałam.
- Siemka, mała. – Rocky przybija Laurze piątkę. – Co ty tutaj robisz?
- Właściwie jestem tutaj przejazdem, a skoro gracie koncert, to zwyczajnie nie mogłam go przegapić.
Przyglądam się im z boku, zerkając na Rossa, który wydaje się być zawstydzony.
- Hej! – W wejściu staje Ryland. – O, cześć, Lau. Słuchajcie, wchodzicie za piętnaście minut – zwraca się do Rikera właśnie odchodzącego od lustra.
- Jasne. – Starszy brat kiwa głową i staje obok mnie. – Gotowa, księżniczko? – pyta, szturchając mnie ramieniem.
- Zawsze. – Uśmiecham się, udając, że nie bolał mnie ten kuksaniec. Ostatnio najlżejsze uderzenie zaczynam odczuwać mocniej.
- Jadłaś?
- Tak.
On wie, że to nieprawda, i ja wiem, że to nieprawda, ale nikt nie ma ochoty się kłócić. Riker jedynie wzdycha i przygląda się przepychance Ratliffa, Rocky'ego i Laury. Ross nadal stoi z boku, ale w końcu się odzywa.
- Laura, możemy pogadać?
Marano patrzy na niego przez chwilę znad ramienia Ellingtona, który właśnie zamknął ją w kolejnym niedźwiedzim uścisku, targając jej i tak rozwichrzone włosy.
- Jasne. Ell, byłbyś tak łaskaw...? – Szatynka patrzy na Ratliffa, a ten niechętnie ją puszcza.
- Ale to nie koniec – ostrzega. – Nikt bezkarnie nie nazywa mnie starym śledziem.
- Jak to nie? Co z moimi prawami? – dziwi się Rocky i zaraz na jego plecach ląduje rozjuszony Ell.
- Toronto! Nadchodzimy! – krzyczy.
Kręcę głową ze śmiechem, ale bardziej ciekawi mnie sytuacja Rossa i Laury, którzy z dystansem między sobą zmierzają w kierunku wyjścia z przebieralni.
Patrzę na Rikera, ale w jego spojrzeniu widzę to samo niezrozumienie.


Ross#23 września, TorontoKlub
- Słuchaj... - zaczynam, gdy udaje mi się w końcu przekręcić zamek w drzwiach od toalety. – Co ty tutaj robisz? – pytam, stając z Laurą twarzą w twarz.
Jest zdecydowanie za blisko, żeby ta rozmowa mogła przebiec normalnie. Ale kto powiedział, że tak musi być?
- Jestem przejazdem, już mówiłam.
Widzę jej rumieńce, gdy zakłada pasmo włosów za ucho. I wiem, na co mam ochotę.
- Laura, czy...?
- Jak zawsze – przerywa mi i wpija się w moje usta jak wygłodniały wampir. Z miejsca przyciągam ją jak najbliżej, choć czuję w tym swój błąd. Ciśnienie skacze mi do góry, kiedy jej dłonie dotykają moich ramion, szyi, karku, a na koniec ciągną delikatnie za włosy z tyłu głowy.
Mruczy w moje usta i uśmiecha się. Sam robię to samo.
Nie potrafię jej odmówić. Nigdy nie potrafiłem. W takich sytuacjach w szczególności.
Łapię ją za uda i unoszę do góry. Obracam nami i przyszpilam ją plecami do drzwi. Teraz już nic nie zdziałam. Napieram mocniej torsem na jej klatkę piersiową.
Silne pukanie w drzwi przestrasza dziewczynę. Laura odrywa się ode mnie z rozszerzonymi źrenicami, a o moje usta odbija się jej poszarpany oddech.
- Wyłazić mi, zaraz wychodzimy! – krzyczy Rocky waląc mocno w drewno. Puszczam szatynkę.
- Idziemy – mówię, ale przyśpieszone tętno w pierwszej próbie nie pozwala mi na głośniejszy głos. – Idziemy!
Laura podchodzi do umywalki i opiera się o nią rękoma. Po chwili odkręca wodę i chlapie nią w swoją twarz. Staję przy niej.
- Wszystko jest okej – zapewniam, choć sam nie wiem czy siebie, ją, czy też nas obojga. Pochylam się obok niej, nie zdając sobie sprawy, że nie starczy dla mnie miejsca. Prostuję się natychmiast.
Marano osusza się zielonym ręcznikiem z wieszaka obok i odkłada na to samo miejsce.
- Prawie wszystko jest okej – szepcze i, wymijając mnie, otwiera drzwi od pomieszczenia. Przystaje w nich, zawieszona między łazienką a korytarzem. – Tak, ja też tęskniłam.
Wychodzi.

Look at us nowWhere stories live. Discover now