Rydel
#29 październik, Los Angeles
Szpital psychiatryczny
Pokierowana przez Jamesa docieram do drzwi stołówki. Popycham je opornie, po czym wślizguję się do środka.
Niska, szczupła kobieta z burzą płomiennorudych loków na głowie, siedzi przy jednym z okrągłych stołów. Ze skrzyżowanymi elegancko nogami pod krzesłem wertuje jakieś pisemko.
Lokuję się dwa krzesła dalej. Nie lubię być obmacywana przez obce kobiety.
- Witaj, Rydel. - Scarlett, bo tak kazała do siebie mówić, spogląda na mnie słodko znad okularów.
- Yhm - mruczę cicho, zakładając ręce na piersi. Kurczę, humor mi dopisuje. - Znaczy, dzień dobry. Dobry wieczór.
- Jak się czujesz?
Czy oni nie znają innego pytania? No nie wiem, o ulubione danie, najlepsze wspomnienie, kolor podpasek... Tylko ciagle "jak się czujesz".
- Normalnie. - Wzruszam ramionami. - Jeszcze żyję, co nie?
Pani Dawson kiwa głową i odkłada okulary na gazetę.
"Podstawy prawidłowej diety". Też tak robiłam przed sprawdzianem z hiszpańskiego.
- Już czas popracować nad twoim dziennym menu. - Kobieta odchyla się do tyłu i opiera wygodnie. Idę w jej ślady.
- Ależ ogórkowa pań Smith jest wyborna. Śmie pani wątpić? - Przekrzywiam głowę na bok i uśmiecham się.
Nasze pierwsze spotkanie polegało na tym, że ona gadała, a ja przytakiwałam lub wydawałam z siebie pomruki.
Jestem jedną z dwóch pacjentek w tym ośrodku, do których przychodzi. Drugą osobą jest Alice, dzika gotka wyglądająca jak szkielet. Z tego, co mi się obiło o uszy, wnioskuję, że siedzi tu już od trzech miesięcy. Jak dotąd chyba z raz miałam z nią jakikolwiek kontakt - wzrokowy.
W ośrodku nie tworzy się więzi. Niemal zawsze panuje tu cisza. Wraz z braćmi jesteśmy więc co najmniej dziwnym zjawiskiem.
Nie lubię Scarlett. I ona to wie.
Ale się nie poddaje, zarabiać jakoś trzeba.
- Z akt lekarskich wynika, że nigdy nie miałaś problemów z wagą - kontynuuje. - Co się stało?
Pochylam się nad blatem i opieram o niego łokcie.
- A pani to jest psychiatra czy dietetyk?
- Dietetyk. - Przewraca oczami. - Ale chyba muszę znać przyczynę twojej choroby.
- To nie jest choroba. Nie jestem chora.
- A ja jestem latająca reklamówka - parska i zaczyna stukać palcami o blat.
Spoglądam przez okno, jedyne w pomieszczeniu. Na dworze jest widocznie ciepło, słońce grzeje pełną parą, a na niebie nie ma ani jednej chmurki. Kilkanaście metrów dalej zaczyna się mały, topolowy lasek, prawie zawsze zielony.
Obrazek jak z bajki. Gówno, nie bajka.
Nagle dostrzegam ruchomy obiekt tuż za oknem. I nie jest to ptak.
- W takim razie nie powinna być pani tam? - Wskazuję palcem na foliowy worek, unoszący się i opadający pod wpływem wiatru.
Kobieta podąża spojrzeniem we wskazanym kierunku.