ROZDZIAŁ SZÓSTY

301 57 75
                                    

                                                                                                    Abigail

– Masz na imię Abigail, prawda? – zagaduje mnie ten starszy facet – który zjawił się przy naszym samochodzie zaraz po przyjeździe do Treen, kiedy wraz z nim zmierzam już w kierunku pola namiotowego. Nie odpowiadam. Jestem w tak ciężkim szoku, że nie potrafię wydusić z siebie ani jednego słowa. Wciąż nie mieści mi się w głowie, że mój ojciec zostawił mnie w tej pieprzonej dziczy na pastwę losu, a sam udał się swoim nowiutkim, lśniącym Range Roverem do pięciogwiazdkowego hotelu, w którym planuje zostać aż do jutrzejszego popołudnia, a następnie z powrotem ruszyć w długą podróż do Irlandii.

– Wolisz jak się do ciebie mówi Abigail, czy Abby? – ponownie odzywa się ten starszy, męczący typ.

Wolę jak się wcale do mnie nie mówi – odpowiadam w myślach.

– Wszystko jedno – oświadczam zamiast tego, usiłując dorównać mu kroku, ponieważ aktualnie nie mam przy sobie nic, czym mogłabym sobie oświetlić drogę, a on odpalił właśnie swoją latarkę.

Przed odjazdem ojciec zabrał mi komórkę i portfel, więc nie dość, że jestem całkowicie pozbawiona środków do życia, to nie mam również kontaktu ze światem zewnętrznym – choć po tym jak zablokował mi kartę SIM, mój iPhone i tak nadawał się tylko do robienia zdjęć i oświetlania drogi ekranem.

– W takim razie będę ci mówił Abby – stwierdza uprzejmie. – Ja mam na imię Malcolm i jestem organizatorem tego obozu.

Chyba: „tego więzienia" – myślę.

– Jak tylko dojdziemy do obozowiska, to przyniosę ci folder z regulaminem – informuje podekscytowanym tonem, po czym przystaje nagle w miejscu i kieruje strumień światła na ziemię. – Uważaj – mówi z troską w głosie, a ja dopiero teraz zauważam, że tuż pod moimi stopami znajduje się wielki, przewrócony pień drzewa. Świetnie... – Tu w Treen musisz mieć oczy dookoła głowy – oświadcza z takim przekonaniem, jakby całe to miejsce znał mniej więcej tak samo dobrze, jak własną kieszeń.

W takich ciemnościach równie dobrze mogłabym mieć oczy nawet na tyłku, a i tak niewiele by mi to pomogło – odpowiadam w myślach.

– A co do tego regulaminu, to... – drąży dalej, jakbym w ogóle była tym tematem choć trochę zainteresowana.

No cóż... Bardzo mi przykro mi, ale od samego początku nie miałam zamiaru stosować się do tych jego idiotycznych zasad. Chcę jedynie przetrwać jakoś te trzy tygodnie, a następnie wrócić do swojego poprzedniego życia i jak najszybciej zapomnieć o tym, że kiedykolwiek tu byłam.

– Zasady dziś jeszcze nie obowiązują – informuje wesoło. – Większość uczestników dopiero niedawno dotarła na miejsce i część z nich albo już śpi albo zapoznaje się z kolegami w ich namiotach. Oficjalnie zaczynamy więc od jutra, a konkretnie od szóstej rano...

– Od szóstej rano? – wtrącam zaskoczonym tonem, na co facet z miejsca parska cichym, triumfalnym śmiechem.

– Tak, bo codziennie o tej porze będziemy robić zbiórkę – oświadcza z dumą w głosie, a potem wprowadza mnie na zieloną polanę, na której zauważam kilkanaście rozstawionych obok siebie kolorowych namiotów oraz niewielki budynek – coś jak... barak, w którym palą się światła.

– To jest łazienka – wyjaśnia Malcom, zauważając moje zdumienie. – Są tam dwie toalety i dwie kabiny prysznicowe dla chłopców i dziewcząt, ale pamiętaj, że trzeba się tam streszczać, bo ciepła woda leci tylko przez dwie minuty.

(NIE)TWOJA LIGAWhere stories live. Discover now