ROZDZIAŁ ÓSMY

213 52 107
                                    

                                                                                                 Abigail

Zbiórka o szóstej rano to jest jakiś istny absurd. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek musiała się zwlekać z łóżka o tak wczesnej porze, no chyba, że akurat wybierałam się z rodzicami na jakąś wycieczkę i musiałam się wyrobić na samolot. Wycieczka..., samolot..., Boże, ciągle nie mogę uwierzyć, że zamiast popijać teraz drinki w LA, w towarzystwie moich najlepszych przyjaciółek, ja siedzę teraz w piżamie na polowym krzesełku w jakiejś kompletnej dziczy i czekam na żeton na ciepłą wodę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nawet nie mogę się z nimi skontaktować, bo po wjeździe na teren obozu Malcolm i jego ekipa od razu konfiskują wszystkie telefony, smartwatche i inne urządzenia elektroniczne za pomocą których można by się było połączyć ze światem zewnętrznym. Jesteśmy całkowicie odcięci od naszego dotychczasowego życia i zdani na łaskę właścicieli tego okropnego miejsca.

– Angus! – wołam, kiedy zauważam, że z dużego namiotu, obok którego w równym rzędzie stoją jeszcze cztery identyczne, wychodzi syn mojej kucharki. Na dźwięk mojego głosu, chłopak zatrzymuje się w miejscu, a potem odwraca się przez ramię i rzuca mi skonsternowane spojrzenie.

– Przepraszam...czy my się znamy? – pyta, przekrzywiając głowę na bok w taki sposób, jakby faktycznie się nad tym zastanawiał.

Ignoruję tę głupią uwagę, choć przez ułamek sekundy gdzieś głęboko w sercu czuję nagle maleńkie ukłucie.

Wyszłam z jego namiotu jeszcze zanim wstał Malcolm i cała reszta, a potem przez dobrych kilka minut siedziałam skulona u siebie na podłodze, usiłując zrozumieć, co się właściwie ze mną dzieje. Czy to w ogóle normalne, że choć czuję dziś ból na całym ciele, bo wypustki tego koszmarnego dmuchanego materaca raz po raz wbijały mi się w skórę, to... towarzystwo tej życiowej ofermy u mojego boku w jakiś sposób sprawiło, że czułam się bezpieczna i spokojna?

Jezu, Abby co ty w ogóle wygadujesz? – besztam się w myślach. Natychmiast wracaj z powrotem na ziemię.

– Nie, nie znamy się, ale słyszałam, jak Malcolm przedstawił cię na zbiórce i jakimś cudem zapamiętałam twoje imię – odpieram, wykrzywiając usta w ironicznym uśmiechu.

– A to ci nowość – odburkuje pod nosem.

– Słuchaj, potrzebuję, żebyś oddał mi swój żeton, bo muszę dziś umyć włosy – informuję, podnosząc się z materiałowego krzesełka. – Sam rozumiesz, że te dwie minuty to trochę za mało, żeby...

Nie kończę, bo Angus wybucha nagle tak głośnym, gardłowym śmiechem, że z miejsca nabieram wielkiej ochoty, aby rzucić się na niego z łapami.

To nie jest dobry pomysł, Abby – podpowiada mi moja świadomość. Pamiętasz, co się stało, kiedy we śnie położyłaś swoje łapy na jego umięśnionym brzuchu? Pamiętam – warczę w myślach sama do siebie. Zaczęłam go po nim głaskać jak jakaś nawiedzona kretynka i dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, co ja do cholery jasnej właściwie odpieprzam.

– Przykro mi księżniczko, ale będziesz się musiała wykąpać w zimnej wodzie – odpowiada, wciąż zanosząc się śmiechem, podczas kiedy ja znów jak jakaś ostatnia kretynka gapię się na te jego dołeczki w policzkach. Jasny szlag, są naprawdę całkiem urocze...

– I na twoim miejscu... – Angus zawiesza na chwilę głos, a następnie ogląda się w stronę tej żałosnej prowizorki łazienki, gdzie zbiera się już niewielka grupka pozostałych uczestników obozu – zaklepałbym sobie kolejkę, bo w takim tempie, za nic w świecie nie wyrobisz się do śniadania.

(NIE)TWOJA LIGAWhere stories live. Discover now