12.

615 79 87
                                    

12.

🅜🅐🅒🅚🅔🅝🅩🅘🅔

— W niedzielę macie spakować jakieś grubsze rzeczy. Ojciec chce was zabrać do lasu.

Mama stała przy blacie i leniwie mieszała coś w garnku. Jej ramiona były napięte, a głos był dziwnie nosowy. Mogłam się tylko domyślić, jak wiele ją kosztowało, by nie wybuchnąć i nie powiedzieć kilku naprawdę gorzkich słów. W niedzielę wypadała pierwsza niedziela października — co roku wyruszaliśmy wtedy na całodniową wyprawę do lasu, coś jakby powitanie jesieni.

My, Poolowie byliśmy zdecydowanie jesieniarzami, no może oprócz Matta, który był dzieckiem lata, które o ironio urodziło się w listopadzie.

Ten dzień zawsze spędzaliśmy wspólnie, przynajmniej tak było do zeszłego roku, kiedy ojciec odwołał rodzinną tradycję. Najwidoczniej teraz coś mu się odwidziało.

— Idziesz z nami? — zapytałam cicho, wciąż się łudząc, że na ten jeden dzień znowu będziemy rodziną.

W kuchni rozeszło się pociąganie nosem. Matt spojrzał na mnie z wyrzutem, a ja się stropiłam. Nie chciałam by mama przeze mnie płakała.

— Nie, skarbie. — Głos mamy był smutny. — Ale idzie z wami żona ojca.

Zmarszczyłam gniewnie brwi, a Matt rzucił na talerz widelec, widziałam jak mięśnie jego szczęki się napięły. On też był wściekły na ojca. Jak on mógł? Zastapił mamę tą kobietą w takim dniu?

— Nie idę — odparłam.

— Mac. — Mama odwróciła się. Jej zaczerwienione oczy łamały mi serce. — Proszę cię — westchnęła wyraźnie zmęczona. — Podjęliśmy tę decyzję wspólnie — szepnęła.

Spuściłam głowę zaciskając mocno szczękę. Bardzo w to wątpiłam. Ojcu chodziło o to, żebyśmy spędzili czas z jego nową żoną i się do niej przekonali. Czasami się zastanawiałam czy on naprawdę był tak naiwny czy udawał głupiego. Jak mógł nie rozumieć, że nienawidziłam tej kobiety? Rozbiła małżeństwo rodziców i sprawiła, że moje życie w szkole było jednym pasmem upokorzeń. Nigdy się do niej nie przekonam.

Nigdy.

Przeczesałam włosy dłonią i mimo wszystko skinęłam powoli głową, wiedząc, że jeśli odmówiłabym tej wycieczki rodzice znowu wdaliby się w dziką awanturę.  

— Jedz grejpfruta i białkowy pudding — popędziła mnie mama. 

Zatopiłam łyżeczkę w puddingu, ale moje gardło tak się zacisnęło, że wiedziałam, że nie nie będę w stanie przełknąć nawet kawałka jedzenia.

Nienawidziłam tego. Poczucia obowiązku wobec ojca, bo sąd przecież wyznaczył te godziny odwiedzin i łamania mamie serca. Czułam się jak szmaciana zabawka, która była ciągnięta przez dwie siły w przeciwnych kierunkach. Czasami chciałam... zniknąć, przestać wiecznie się przejmować i cierpieć.

Przełknęłam gulę i odłożyłam łyżeczkę na talerz.

— Przepraszam — wychrypiałam wstając od stołu. — Nie mogę.

Złapałam za swój plecak i zignorowałam nawoływanie mamy. Nie chciałam z nią teraz rozmawiać i pokazać, że byłam też zła na nią. Już wystarczająco się wycierpiała.

— Mac! Mac!

Szłam chodnikiem starając się uspokoić, ale słabo mi to szło. Czerwone camaro, które zatrzymało się na poboczu było dla mnie rozmytą plamą.

— Wiem, że to wszystko ssie. — Matt stanął koło mnie, a ja pociągnęłam mocno nosem. — Ale musisz przestać brać to wszystko tak mocno do siebie — mruknął.

(Nie)idealni YA| ZAKOŃCZONE Where stories live. Discover now