18. Byliśmy tylko ludźmi.

Start from the beginning
                                    

— Vivian, ja.. ja cię przepraszam — wydukała w końcu dziewczyna, a głos brzmiał jakby była bliska płaczu.

Nawet na nią nie spojrzałam.
Byłam zbyt zajęta wgapianiem się w martwe oczy człowieka, który był tak cholernie popaprany i popsuty.

— Ashley idź stąd. Nie musisz mnie przepraszać. Możesz nawet zgłosić sprawę na policję. Nie słuchaj go, cokolwiek by ci powiedział.

Carter zmarszczył brwi.
On naprawdę nie rozumiał.

Usłyszałam zaraz szybkie, oddalające się kroki dziewczyny. Oddychałam ciężko. Jak można coś takiego robić?

— Co ty wyprawiasz? — spytał z oburzeniem.

Nie wytrzymałam i parsknęłam cierpko.

— Co ja wyprawiam?! No nie wiem! — Wyrzuciłam ręce w powietrze. — Może nie chce, żeby dziewczyna bała się wyjść z domu przez kilka dni przez ciebie tak samo jak ja?!

Przestało mnie już obchodzić czy ktokolwiek na nas patrzy, czy ktokolwiek słyszy. Byłam zbyt zapatrzona wściekłością, żalem i odrazą.

— Bałaś się wyjść przeze mnie z domu?

No oczywiście, że wyłapał najmniej ważną kwestie! Faceci.

— Tak, Vance! Bałam się wyjść z domu, bo zachowujesz się czasem jak pieprzony psychopata! — wrzasnęłam, czując jak głoś mi się łamie. Powoli pękałam.

Może to było żałosne. Może wcale nie brał moich słów do siebie. Może tylko go bawiły. W końcu byłam głupią gówniarą z którą musiał się użerać. Ale słowa same się ze mnie wylewały. Słowa pełne żalu i goryczy. Desperacja uderzyła we mnie tak mocno, że nie potrafiłam się zatrzymać.
Już nawet nie chodziło o Ciebie.

— Zachowywałeś się tak wtedy jak cię spotkałam i zachowujesz się tak teraz!

Wpatrywał się we mnie, ale nawet nie potrafiłam określić nic więcej. Świat wirował. Obraz przede mną był zamglony. Płakałam. Łkałam. Coraz bardziej pękałam.

Wszyscy zachowujecie się tak jakby było wam wolno! Zabieracie... Zabieracie mi wszystko! — skomlałam, a mój oddech stawał się coraz szybszy. — Wszystko...

Kogo miałam na myśli krzycząc te słowa? Vance? Rydera? Vincenta? Landona? Elizabeth? Może samą siebie?

Płuca zaczęły mnie piec, paliły od środka. Bolały. Cholernie bolały.

— Ja pierdole, Vivian — usłyszałam go jak przez mgłe.

Jego ramiona czule mnie objęły i przysunęły bliżej. Zderzyłam się z twardą piersią, szczelnie do niej przylegając. Zacisnęłam dłonie na ciepłym materiale, wylewając kolejne słone lzy i zaciągając się unikalnym zapachem. Było mi wszystko jedno. Położył brodę na czubku mojej głowy, a palcami muskał tkaninę bluzy na moich plecach. Rozpadam się.

Rozpadam się w ramionach mojego początku i końca.

Nie wiem ile trwaliśmy w tej pozycji. Czas przestał mieć znaczenie. Minęły sekundy? Minuty? Może godziny?

Nie płakałam już, nie wyłam. Oddech się unormował. Płuca nie bolały. Bez zmian zostały tylko nasze ciała, wciąż przylepione do siebie. Jakby tak właśnie miało być.

— Przepraszam — wyszeptałam, pociągając nosem i opierając czoło na jego klatce piersiowej.

Schował kosmyk moich brązowych włosów za ucho. Następnie położył dwa palce na brodzie, unosząc moją głowę wyżej i spojrzał mi prosto w piekące od płaczu oczy z taką lekkością, ze skruchą.

Let The Light InWhere stories live. Discover now