iii. greene

745 66 26
                                    

          Wdech nosem, wydech ustami...

          Wdech nosem, wydech ustami...

          Wdech nosem, wydech ustami...

          Wdech...

           Nie mogła oddychać. Jej płuca, zdawać się mogło, dosłownie stanęły w ogniu. Każda nowa porcja powietrza była niczym dostarczany płomieniom tlen, dzięki czemu pożar w jej klatce piersiowej rósł z każdą kolejną sekundą, z każdym kolejnym krokiem.

           Wydech...

           Nigdy nie była fanką biegania. Przynajmniej nie na długie dystanse. Za każdym razem kończyło się to zadyszką i stanem bliskim zemdlenia. Wcześniej jednak nie było jej to potrzebne. Nie przejmowała się szczególnie swoją formą, a raczej jej brakiem.

           Wdech...

            Teraz żałowała swojej ignorancji w tej kwestii bardziej, niż czegokolwiek innego. Albo biegniesz, albo umierasz.

             A śmierć zdawała się powoli doganiać ich w tym pościgu za życiem.

             Nie słyszała nic, poza nerwowym biciem własnego serca w uszach. Pot zalewał jej twarz, mieszając się z łzami, jakie wypływały jej z oczu. Gdzieś z oddali, jak przez gruby mur, słyszała stłumiony płacz Ricka i jego gwałtowne, nieregularne oddechy.

             Mężczyzna biegł za nią, niosąc w ramionach swojego nieprzytomnego syna. Koszulka chłopca całkowicie zmieniła swoją barwę, odznaczając się czerwienią na tle jego bladej skóry. Przez tułów przewiązaną miał kraciastą koszulę Riley, którą zrzuciła z siebie gdy tylko dostrzegła w jakim tempie z jego brzucha wylewa się jucha.

            Jej podkoszulek umorusany był krwią chłopca. Pozwoliła sobie na minutę działania, zanim zdała sobie sprawę, że nie będzie w stanie mu pomóc. Minutę, po której jej ciało objęła panika, a w umyśle pojawiło się to chore przeświadczenie, że ma do czynienia z deja vu. A później zza drzew wyłonił się ten mężczyzna, który w rękach dzierżył narzędzie zbrodni.

              — Ile jeszcze?! — kobieta wrzasnęła, na moment odwracając się za siebie. Kilkanaście metrów za Rickiem pędził Shane, z kolei za nim, ledwo trzymając się na nogach, otyły facet ze strzelbą.

             — Pospiesz się dupku! — krzyknął za nim Shane, gdy kroki tamtego zaczęły się spowalniać — Mówię rusz się!

             — Jak daleko?! — Rick zawtórował Riley, nawet nie odwracając się do mężczyzny, który postrzelił jego syna.

            — Pół mili... w tamtą... w tamtą stronę! — wysapał na bezdechu. — Wołajcie Hershela! On... On pomoże chłopcu!

            Riley zazgrzytała zębami i zacisnęła mocniej szczęki, czując przypływ adrenaliny. Kończyny powoli odmawiały jej posłuszeństwa, ale wieść o tym, że znajdują się już niedaleko dodawała jej energii.

           Mieli udać się na farmę, jak polecił tamten facet. Tam ponoć był ktoś, kto mógłby udzielić Carlowi pomocy.

            Podążali dość wąską polną drogą, na tyle szybko, na ile pozwalały im nogi i płonące płuca. Zmęczenie dawało się we znaki, jednak poddanie się nie wchodziło teraz w grę. Musieli działać szybko. Carl tracił dużo krwi i teraz każda sekunda była na wagę złota.

            Riley zaparła się i z trudem wzięła duży wdech, gdy na ich drodze pojawiło się niewielkie wzniesienie. Zerknęła przez ramię; Rick poprawiał uścisk na ciele swojego syna, a Shane i tamten gość pozostali w tyle.

Firestarter| Daryl Dixon (POPRAWIANE)Where stories live. Discover now