xi. rick grimes

852 69 15
                                    

          — Nie ma takiej opcji.

          John zmarszczył nieco brwi, przyglądając się stojącemu przed nim brunetowi, jakby ten powiedział właśnie najgłupszą rzecz na świecie. Podparł się pod boki i przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, posyłając mężczyźnie nieco niezrozumiałe spojrzenie.

          — Tam są nasi ludzie — John powtórzył, powoli i wyraźnie, jakby zwracał się do małego dziecka. — Naprawdę nie zamierzasz chociaż spróbować im pomóc? 

          Wypowiadał kolejne słowa z rosnącym niedowierzaniem. Gdy tylko wrócił do obozowiska po spełnieniu codziennego obchodu, coby upewnić się że żaden zainfekowany nie przywałęsał się za blisko kamieniołomu, Riley dopadła do niego niczym mała torpeda i poinformowała o sytuacji grupy zaopatrzeniowej.

          John poczuł wiele różnych rzeczy na raz. Strach, ponieważ ludzie z którymi współpracował i walczył o przetrwanie w ciągu ostatnich tygodni, nagle znaleźli się w ogromnym niebezpieczeństwie. Gniew, gdyż najwidoczniej podczas jego nieobecności nie została podjęta jakakolwiek próba pomocy tym w potrzasku.

          A na końcu bezsilność. Dlatego że sam nie wiedział jeszcze, co może zrobić.

          — Dobrze wiesz, jak to się skończy — Shane kręcił głową podczas wypowiadania następnych słów. — Jest nas za mało... Poza tym, skąd mamy mieć pewność, że oni w ogóle jeszcze żyją? Minęła już prawie godzina, odkąd nawiązaliśmy kontakt. Równie dobrze mogą już być martwi.

          — Możemy chociaż spróbować — naciskał policjant, trzymając się nadziei, że ochotnicy dalej żyją. 

          — Spróbujemy i co? — Shane podniósł lekko głos. Mężczyźni znajdowali się kawałek od obozowiska, aby nie wzbudzać jeszcze większego zdenerwowania i paniki. — Załóżmy, że wysyłamy grupę ratunkową... T-Dog mówił o setkach zainfekowanych. Kilka osób kontra cała horda tych powtorów? Sam wiesz, jaki byłby tego rezultat.

          John spuścił wzrok na ziemię, czując przygniatające go poczucie winy. Shane miał trochę racji. Nie mieli szans w konfrontacji z tak dużą grupą przeciwników. Akcja ratunkowa niemal skazana była na klęskę, ale... nie potrafił sam tego przyznać. 

          — Może masz rację i wciąż żyją — ciągnął dalej Shane — Ale ile czasu im jeszcze pozostało? Dom towarowy jest w samym centrum, potrzebowaliby cudu, żeby się stamtąd wydostać...

          John zmarszczył nagle brwi, unosząc dłoń, żeby uciszyć Shane'a. Ten posłał mu pytające spojrzenie, ale policjant nie wyjaśnił przyczyn swojego zachowania, a jedynie wytężył słuch. Zdawało mu się, że gdzieś z oddali dobiega go rytmiczny hałas, do bólu przypominający alarm samochodowy...

          — Słyszysz to? — spojrzał na Shane'a, nie kryjąc swojego zdenerwowania. Mężczyzna przez chwilę milczał, próbując wyłapać dźwięki, które zaniepokoiły starszego policjanta, aż wreszcie zerwał się z miejsca i pobiegł w kierunku kampera. John ruszył jego śladem, rozglądając się za źródłem tego hałasu.

          — Dale! — Walsh zawołał do staruszka, który obserwował okolicę przez lornetkę — Widzisz co to?

          — Jeszcze nie. 

          Mieszkańcy obozu zbiegli się, zaniepokojeni rosnącym na sile dźwiękiem. John dostrzegł z oddali biegnącą do niego Riley, która podobnie do pozostałych, rozglądała się próbując dostrzec co powoduje taki hałas. Shane pojawił się znikąd z dwoma shotgunami; jednego podał Johnowi, który bez słowa przeładował broń, przygotowując się na spotkanie z potencjalnym wrogiem.

Firestarter| Daryl Dixon (POPRAWIANE)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz