ix. bezpieczna przystań

859 76 15
                                    

          Najbardziej niepozornym elementem czegoś takiego jak świadomość o płynącym czasie jest to, że w momencie w którym jej zabraknie, człowiek może naprawdę zacząć świrować. A szczególnie w świecie, w którym każda napotkana osoba może stanowić potencjalne zagrożenie dla twojego życia.

          Riley gapiła się tępo na czarny ekran opaski sportowej na swoim nadgarstku, zastanawiając czy jeszcze kiedykolwiek będzie miała szansę ją naładować. Jak dotąd nie przywiązywała szczególnej wagi do tego urządzenia, a głównym powodem dla którego je nosiła zdecydowanie nie było monitorowanie czasu. Raczej coś w rodzaju zbędnego gadżetu, który kupiła tylko po to by zaspokoić swoją ciekawość dotyczącą ilości kroków jakie dziennie wykonywała podczas zmiany w szpitalu. Świadomość o pokonywaniu dziennie prawie dwukrotności liczby kroków zalecanej dla osoby dorosłej przynosiła jej nie lada satysfakcję. 

          Teraz jednak kroki mało ją obchodziły. Riley dała by wszystko, by dowiedzieć się, która jest godzina

          Minął już tydzień, a przynajmniej tak jej się zdawało, odkąd natrafili na braci Dixon na stacji benzynowej niedaleko Campbellton. Tydzień odkąd Merle grzmotnął Johna strzelbą w dłoń, tydzień odkąd Merle sam oberwał po twarzy, tydzień odkąd mimo tych dwóch incydentów, między dwoma najstarszymi w grupie mężczyznami zawiązało się coś w rodzaju niepisanego paktu o nieagresji. Zdawać się mogło, że zaistnienie realnego zagrożenia zmusiło ich do zażegnania pierwotnego konfliktu jaki między nimi wystąpił i skupienia się na kwestii ważniejszej niż próba skręcenia karku temu drugiemu. 

          Mianowicie - znalezienie bezpiecznej przystani. 

          John nie trawił Merla, czego swoją drogą wcale jakoś szczególnie nie próbował ukrywać. Czy było to jego urażone męskie ego, czy też po prostu sam charakter Dixona, Riley nie wiedziała. Zdawała sobie natomiast sprawę, że tych dwóch kumplami raczej nie zostanie, nieważnie jak dużo czasu ze sobą spędzą. 

           — Przynajmniej nie próbują się już pozabijać  — stwierdziła któregoś dnia Emily, obserwując jak dwójka facetów kłóci się z przodu samochodu o miejsce postoju. 

          Gdyby się nad tym dłużej zastanowić, to rzeczywiście był to swego rodzaju sukces. Riley zaskoczona była samym faktem, że John przystał na to, by bracia Dixon z nimi podróżowali. Wiele kosztowało go by nie wykopać ich na autostradę przy pierwszej lepszej okazji, zwłaszcza, gdy gadanie Merla zaczynało działać mu na nerwy. Jednak gdy któregoś ranka ujrzał Daryla wyłaniającego się z lasu z tuzinem martwych wiewiórek przewieszonych przez ramię, zmienił swoje nastawienie na bardziej neutralne. Zdawał się być, przynajmniej względem młodszego Dixona, bardziej przychylny. 

           — I tak im nie ufam — fuknął, gdy Riley podzieliła się z nim swoimi spostrzeżeniami. 

          A jednak zgodził się by razem przemierzali kolejne mile, tolerując bezsensowne gadanie starszego Dixona i jego irytujące komentarze. Widać Merle miał jednak rację, gdy podczas ich pierwszego spotkania zasugerował, że zaistniała sytuacja czyni ich niemal sojusznikami. 

          Piątka ocalałych wpadła w swego rodzaju rutynę, jeśli chodziło o codzienne czynności. John i bracia Dixon przeszukiwali budynki w okolicznych miasteczkach, zajmowali się napotkanymi zainfekowanymi, czy też pełnili najwięcej wart. Emily dość prędko wykopała się z dołka, do którego wpadła po wieściach o obozach dla ocalałych; pani ordynator brała się do roboty ilekroć nadarzyła się taka okazja. Dbała o pilnowanie racji żywnościowych, wybierała się na pojedyncze wypady, nieraz pełniła wartę czy też rolę kierowcy, aby John, Merle i Daryl mieli czas aby odpocząć...

Firestarter| Daryl Dixon (POPRAWIANE)Where stories live. Discover now