xv. utracona nadzieja

Start from the beginning
                                    

         W powietrzu unosił się zapach gnijącego mięsa, a także mieszanka innych, bliżej niezidentyfikowanych woni. Szare niebo powoli zasłaniało się ciemnymi chmurami, zwiastując zbliżającą się noc. Riley szybko pokonała dystans dzielący ją od przyjaciela i stanęła po jego lewej, delikatnie opierając się o jego ramię. 

          Starała się nie patrzeć w dół. Ale ilekroć spod podeszw jej butów wydało się kolejne, nieprzyjemne chrupnięcie, nie była w stanie kontrolować swojego wzroku. Ten zlatywał na dół, prosto na wyścieloną trupami ziemię. Ciała pokrywały metr za metrem, sprawiając, że przedostanie się na drugą stronę drogi okazało się być nie lada wyzwaniem. 

          Grupa przeszła obok ustawionych na asfalcie barykad, na których obecnie wisiały bezwiednie martwe ciała zabitych. Zarażonych czy zdrowych - w tamtej chwili nie byli w stanie ich rozpoznać. Smród spotęgowany był panującym wcześniej upałem, przez co palił ich w oczy i sprawiał, że spod powiek wypływały gorące łzy. Riley przysłoniła usta rękawem kurtki, czując jak zawartość niemal pustego żołądka obraca jej się niebezpiecznie w brzuchu. Kroczyła za Johnem, ostrożnie powtarzając jego kroki i starając się nie zwymiotować. 

          Zdawać się mogło, że im bliżej samego budynku centrum kontroli chorób, tym więcej trupów spotykali na swojej drodze. Ciała walały się po ziemi jak zabite muchy, piętrząc się w niektórych miejscach, co sugerować mogło, że ktoś próbował się ich pozbyć. Dookoła nie było jednak żywej duszy.

          — Trzymajcie się blisko — zarządził Rick, prowadząc grupę w kierunku budynku. Wszyscy poruszali się szybko, byleby tylko umknąć do bezpiecznego miejsca i zostawić za sobą cały ten syf. — Nie zatrzymujcie się!

          Ominęli główne wejście, które zasypane było szczątkami zabitych. Skierowali się natomiast do bocznego skrzydła budynku, gdzie znajdowały się trzy wejścia, przez które najprawdpodobniej wykorzystywane były do przewożenia nowych materiałów. Teraz były szczelnie zamknięte. Shane dopadł do zasuwanych drzwi i próbował je otworzyć, lecz te nawet nie drgnęły.

          — Nikogo tu nie ma — czyjś głos przerwał panującą między nimi ciszę. Wszyscy rozglądali się nerwowo, doszukując się albo nadciągającego zagrożenia, albo potencjalnego śladu po innych ocalałych.

          — To dlaczego zamknięto wejścia? — Rick fuknął, nerwowo przestępując z nogi na nogę. Co rusz sięgał do wmontowanego w ścianę czytnika, naciskając na nim losowe przyciski, jakby dzięki temu mieli dostać się do środka. 

          — Szwendacze! — zaalarmował Daryl.

          Płacz dzieci zmieszał się z odległym charczeniem pojedynczego zainfekowanego, który błądził po zasianym trupami placu w ich stronę. Jego czaszkę szybko przeszył jednak bełt posłany przez Daryla. Sam kusznik natomiast zerwał się w stronę Ricka zaraz po rozprawieniu się z zagrożeniem.

          — Wpędziłeś nas w cmentarzysko! — wrzasnął Dixon.

          — Podjął decyzję — w obronie policjanta stanął John — Czego nikt inny nie odważył się zrobić.

          — Ta? No to cholernie złą decyzję podjął! — Daryl podniósł głos jeszcze bardziej.

          — Zamknij się! — Shane odepchnął Dixona agresywnie — Słyszysz? Zamknij się! — następnie obrócił się gwałtownie w kierunku swojego partnera z pracy. — Rick, to jest ślepa uliczka. 

          — Co teraz zrobimy? — zawyła Carol, tuląc do siebie swoją córkę.

          — Słyszysz co mówię? — Shane zbliżył się do ignorującego go Ricka. Szeryf wciąż stał przy wejściu, obserwując je uważnie. — Nie winię cię Rick, rozumiesz? 

Firestarter| Daryl Dixon (POPRAWIANE)Where stories live. Discover now