2.| ᴍᴀʀʏ ɴɪᴇ ᴍᴏᴢ̇ᴇ ʙʏᴄ́ śᴍɪᴇʀᴛᴇʟɴɪᴇ ᴄʜᴏʀᴀ

618 42 4
                                    

POGODA rozpieszczała od samego rana. Słońce przyjemnie muskało skórę, a wiatr przyjemnie normował temperaturę przez co nie było za gorąco.

Pogoda nijak współgrała z nastrojem Sofi. Już od rana zerwała się z łóżka zirytowana nie wiadomo czym, a jedzenie śniadania wraz ze Scottem wyglądało, jakby była do tego zmuszona. Brak Gilberta u jej boku źle na nią wpływał.

Od pamiętnej sytuacji, w której oboje się na siebie obrazili minęło zaledwie pare dni, ale to wystarczyło, aby oboje nie mieli dobrych humorów i chodzili na okrągło naburmuszeni. Problemem była ich niechęć na jakiekolwiek przeprosiny. Ani jedno, ani drugie nie chciało tego robić pierwsze.

— To idź go przeproś! — humor Jane popsuł się wraz z ciągłym mamrotaniem pod nosem i głupimi, złośliwymi uwagami ze strony Sofi. — Schowaj swoją dumę do kieszeni i leć do niego na kolanach i przepraszaj, bo wkroczę do akcji.

Sofi przełknęła nerwowo ślinę. Doskonale zdawała sobie sprawę, że gdyby szatynka wkroczyłaby do akcji już dawno byliby w trakcie przygotowań do ślubu. Jane była największą fanką ich związku i byłaby w stanie zrobić dosłownie wszystko, by jeszcze przed śmiercią widzieć ich dzieci.

— On powinien zrobić to pierwszy — wymamrotała wkładając twarz w poduszkę na swoim łóżku. — Niepotrzebnie w ogóle patrzył się niemiło w stronę Radevija.

— I ty jeszcze bronisz tego kretyna? — Jane wydawała się nie dowierzać. — Ten blondyn, to już dawno powinien ci odlecieć w niepamięć. I jeszcze mi tu będziesz mówić, że niepotrzebnie się na niego niemiło patrzył — oburzyła się prychając pod nosem. — Wyobraź sobie, że był zazdrosny! Tak jak ty z tą Wainfired, czy jak ona tam ma. Dziwne imię swoją drogą.

Sofi przewróciła oczami krzywiąc się nieznacznie na jej słowa i mocniej wciskając swoją głowę w poduszkę z chęcią na odpoczynek. Niestety ledwie odleciała myślami gdzieś indziej, a już rozległo się delikatne pukanie do jej pokoju. Jane stękający pod nosem podeszła do drzwi i otworzyła je zamaszystym ruchem.

— Kto tam jest? — zapytała Sofi nie podnosząc głowy znad poduszki, która ledwie przepuszczała jakiekolwiek dźwięki. — Jane.

— Ja was zostawię.

I tyle było po szatynce. Sofi głośno westchnąwszy odwróciła się na plecy, a oczy prawie wyszły jej z orbit, gdy jej oczom ukazał się Gilbert. Chłopak uśmiechał się niepewnie pod nosem trzymając w swoich dłoniach szarą czapkę.

— Ouch... — blondynka delikatnie odchrząknęła podnosząc się gwałtownie do siadu. — Cześć... co tutaj robisz?

— Przyszedłem, by porozmawiać.

Sofi pokiwała niepewnie głową i nieśmiałym gestem zaprosiła chłopaka na miejsce obok niej. Brunet przysiadł na skraju łóżka i wbił w nią niepewne spojrzenie nerwowo bawiąc się swoimi palcami.

— Przepraszam.

Niczym kościelny chórek powiedzieli to w tym samym czasie, przez co oboje nie mogli powstrzymać cichego chichotu. Jakby odruchowo przesunęli się do siebie, przez co stykali się kolanami. Zaczęli zbliżać do siebie twarze, by następnie złączyć swoje usta w pocałunku, jednakże za nim to zrobili drzwi od pokoju otworzyły się zamaszystym ruchem, a w nich stanął Scott.

— Oj... — niezręcznie odchrząknął cofając się do tyłu unosząc. — Trochę niezręcznie, nie? No to ten... to ja może lepiej pójdę.

Oboje spojrzeli po sobie i nie mogąc powstrzymać rozbawienia wybuchnęli głośnym śmiechem.

— Uwielbiam twojego brata.

―◦―

— Szkoda mi Mary — mruknęła Sofi pochylając delikatne głowę. Po chwili ręce Gilberta wylądowały na jej tali sprawiając, że mimowolnie uniosła głowę wbijając w niego swoje zmartwione spojrzenie. — Jest świetną kobietą, a dotknęła ją choroba.

𝐅𝐑𝐄𝐄 𝐂𝐇𝐎𝐈𝐂𝐄 • 𝐆𝐈𝐋𝐁𝐄𝐑𝐓 𝐁𝐋𝐘𝐓𝐇𝐄 ✔️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz