35 | safe and sound

210 33 27
                                    

     Dla osoby postronnej zapewne nieco śmieszne i niepoważne mogło się wydawać, iż od tak wielkiej ostateczności jak śmierć odciągnął mnie pies, chociaż przyczyny mniej bezpośrednie, czyli nagle mi objawione wątpliwości, także istniały. Niby błahostka, ale obecność tej energicznej kundelki nierzadko skutecznie podnosiła mnie na duchu, a że czyniła to bez użycia słów, dla osoby introwertycznej i mocno wycofanej jak ja była towarzyszką idealną. Nic więc dziwnego, iż kolejnego dnia – dokładniej w czwartek – pierwszą mą myślą po przebudzeniu było zabranie wesołej Caramel na spacer i jednoczesne odciągnięcie swojej uwagi od otoczenia, którego od poprzedniego dnia nie przestawałem interpretować jako niezadowalającego, wskroś nijakiego.

     Przechadzka musiała jednak zostać przeniesiona w czasie, ponieważ pojawiła się kwestia w tamtym momencie jawiąca się jako bezdyskusyjny priorytet. Kiedy bowiem podniosłem górną część tułowia z materaca, wykonałem obrót ciała w prawo, nagie stopy dotknęły podłogi, a zaraz potem powstałem, przenosząc całkowity ciężar na nogi, poczułem, jak świat wokoło mnie się zakręcił i rozmazał, ukazując przed mymi oczami całą gamę kolorowych kształtów. Nagle i automatycznie, jakby za sprawą naturalnego odruchu z powrotem przysiadłem na łóżku i złapałem się jedną dłonią za skroń i część czoła, zakrywając dodatkowo spory fragment prawego oka. Głowa też jakoś zaczynała mnie pobolewać, a poprawy z pewnością nie mogłem wyczekiwać, jako że mój mózg począł pracować na najwyższych możliwych obrotach, doszukując się źródła kiepskiej kondycji fizycznej. Owo podłoże prędko zostało odnalezione i w ten sposób dotarła do mnie rzecz, którą za sprawą silnych emocji spychałem przez minione pare dni na margines, choć stanowiła podstawę do podtrzymania funkcji życiowych – jedzenie. Analogiczne zachowania nieraz mi się zdarzały, szczególnie w stanach bycia pod wpływem negatywnych bodźców przez dłuższy okres, i w efekcie nie mogłem się raczej pochwalić zdrowo prezentującym się ciałem, a to sprowadzało na mnie masę nieprzyjemnych komentarzy – że matka musi mnie głodzić, że wyglądam jak szkielet, że to nieco obrzydliwe. Nie żebym przejmował się nimi z uwagi na negatywny obraz własnego ciała – i tak nieczęsto o nim myślałem, niby odrzucając jego istnienie i fakt, że spora część ludzi jakieś myśli na temat swej fizycznej prezencji jednak posiadała – lecz przypominały mi one o powodzie, dla którego wyglądałem w ten, a nie inny sposób.

     Ponieważ jedzenie należało do czynności fundamentalnych, nie mogłem tak po prostu sobie z niej zrezygnować, ponieważ ciało prędzej czy później zaczynało dopominać się o swoje. I to też niezupełnie tak, iż w stanach apatii w mych ustach nie lądował ani kęs – do stołu siadałem, jednakże nie potrafiłem nazwać swych poczynań spożywaniem posiłków, a raczej niechętnym grzebaniem w talerzu, jako że znikały z niego niewielkie ilości pożywienia. Podobnie sprawa ta prezentowała się w odniesieniu do minionych paru dni, podczas których jadłem jedynie wówczas, gdy to babcia zajęła się przygotowaniem posiłku i poczuwałem się zmuszony do przyjęcia nałożonej mi małej porcji, choć większość i tak pozostawiałem nietkniętą.

     W sposób niepewny i może nieznacznie chwiejny ruszyłem więc do kuchni, w duchu modląc się do wszelkiego wyższego bytu o łaskę uniknięcia spotkania twarzy z podłogą. Istnie magicznie uniknąłem jakichkolwiek przeciwności do pokonania, takich jak wcześniej wspomnianych wirujących przed oczami wielobarwnych plamek czy ogólnego poczucia utraty pełnej władzy nad ruchami kończyn. W kuchni sięgałem po jedzenie na chybił trafił, byleby coś w ilości większej niż dziesięć kęsów wielkości płasko wypełnionej łyżki wylądowało w mym żołądku i tam też zostało, by w następnej kolejności poddać się procesowi trawienia. Wybór – a może precyzyjniej powiedziawszy los – padł na słodki jogurt ukryty w jednej z wyciąganych szaf lodówki, naprędce obmyte zielone jabłko, czyli najpewniej twarde z kwaśnością przeważającą nad smakiem słodkim, oraz garstkę orzechów włoskich, wyłuskanych z dna słoiczka niegdyś ich pełnych. Rozsiadłszy się na krześle, obdarzyłem to nieporadnie sklejone śniadanie zmieszanym wzrokiem, jednakże nie pod naporem sugestii umysłu, jakoby posiłek ten miał smakować zupełnie jałowo, a jedynie z niepewności, czy przyzwyczajony przez minionych pare dób do głodowych racji żywnościowych brzuch nie odmówi mi nagle współpracy. Za posiłek wziąłem się zatem z dozą ostrożności, jadłem bezspiesznie, dokładnie i wielokrotnie przeżuwałem każdy kęs, pragnąc ułatwić pracę żołądkowi. W końcu to ja sam przecież doprowadziłem do możliwych anomalii w trybie jego działania, toteż na mych barkach stanęło poniesienie wszelkich konsekwencji i próba ich odwrócenia.

METANOIA [ jeanmarco au ]Where stories live. Discover now