chapter fourty

4K 157 109
                                    

— Jak się czujesz? — zapytałam, siadając przy szpitalnym łóżku chłopaka.

— Jakby ktoś mi wyciął kawałek wątroby. — odpowiedział, śmiejąc się lekko.

— Oho, już żartujesz, czyli nie jest źle.

— Jak się śmieję, to mam wrażenie, że mi popękają szwy. — jęknął.

— Zapomniałam, przywiozłam ci rzeczy. — powiedziałam i wyjęłam z torby jego laptop i bluzę. Uśmiechnął się i mi podziękował, po czym włączył urządzenie.

— Co oglądamy? — zapytał i zaczął robić mi miejsce obok siebie, ale widziałam, że sprawia mu to ból.

— Cokolwiek. Leż, wygodnie mi na krześle.

Kilka dni później, został wypisany do domu, a ja praktycznie u niego mieszkałam, żeby nie tracić czasu na dojazdy z uczelni do mojego mieszkania, a następnie do niego.

— Wróciłam. — powiedziałam któregoś dnia, wchodząc z zakupami do środka. Antoni spał na kanapie, więc wzięłam koc i nakryłam go lekko, ale wtedy się przebudził. — Nie chciałam... Jak tam?

Spojrzał na mnie i nie odpowiedział, tylko zacisnął lekko usta.

— Zaraz zrobię coś do jedzenia i za jakąś godzinę musimy jechać na te konsultacje z lekarzem. — poinformowałam go, a on westchnął.

— Nie jestem głodny.

— Zrobię ci jakiś lekki koktajl, musisz jeść... — powiedziałam, na co skinął
głową.

Dwie godziny później, siedziałam na jednym z plastikowych krzeseł, w poczekalni oddziału onkologii. Machałam lekko nogą ze stresu i obserwowałam wszystko dookoła. Plakaty o chorobach, które widziałam już z trzydzieści razy, ludzi wyniszczonych przez nowotwory, ich cierpiące rodziny i pielęgniarki, chodzące w tą i z powrotem.

Nigdy nie miałam tu być.

Nagle drzwi gabinetu otworzyły się, więc podniosłam się gwałtownie z siedzenia. Lekarz poprosił kolejną osobę, a Antoni z obojętną miną podszedł do mnie i skinął głową w kierunku wyjścia.

— Za tydzień zaczynam chemię. — wypalił, a ja poczułam ukłucie w sercu.

— Co? Przecież mieli wyciąć ci go i...

— Nie wyszło. — wzruszył ramionami i przyspieszył lekko kroku.

W końcu znaleźliśmy się w samochodzie, a ja usiadłam wygodnie w fotelu i przekręciłam kluczyki w stacyjce.

— Pojedziemy nad morze? Gadałem z lekarzem, powiedział, że mogę. Muszę tylko brać codziennie leki. — przerwał ciszę szatyn.

— Jest zima. — westchnęłam.

— Wiem. Boję się, co będzie, jak zacznę chemię.  Osłabi mnie, może nie będę dał rady wstać z łóżka, a może...

— Pojedziemy. — przerwałam mu. — W mieszkaniu zarezerwujemy coś.

I spędziliśmy weekend nad morzem.

I Antoni zaczął chemię.

I łamało mi się serce, widząc, że z każdym dniem wyniszcza go to coraz bardziej. Codziennie byłam świadkiem, jak prawdopodobnie najbliższa osoba w tym momencie mojego życia, walczy ze śmiercią. Dawałam z siebie wszystko, a nadal nie miałam na to wpływu.

To było męczące. Jak nowotwór miałby nie być męczący?
Próbowałam iść do psychologa, ale zdałam sobie sprawę, że nie wiem, czego od niego oczekuję. Chyba tego, że go uzdrowi.

umrzemy wolni | MATA Onde histórias criam vida. Descubra agora