Bractwo Omerta [1] - Atak (ZA...

By kaitlynwels

52.4K 2K 3.1K

Pierwsza część Trylogii Bractwa Omerta. [+18] *** Będę Twoim prześladowcą, zemstą, bólem i trwogą. Żałujcie z... More

PLAYLISTA
(Spóźnione) Słowo wstępu
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17 - Kartka z kalendarza
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
ROZDZIAŁ 20 - Kartka z kalendarza
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26 (1/4 FINAŁU)
ROZDZIAŁ 27 (2/4 FINAŁU)
ROZDZIAŁ 28 (3/4 FINAŁU)
ROZDZIAŁ 29 (4/4 FINAŁU)
ROZDZIAŁ 30 (OSTATNI)
OD AUTORA
puk, puk, może papier?

ROZDZIAŁ 4

2K 82 98
By kaitlynwels

Kolejnego dnia meldujemy się na komisariacie na wezwanie NYPD[1]. Ubiegłej nocy przekazaliśmy policji podstawowe informacje z zajścia w Gilstrap, ale dziś mamy złożyć oficjalne zeznania. Siedzimy z Vincentem na plastikowych krzesłach i czekamy, aż zjawi się Hector. Ostatni raz przebywałem w takim skupisku policjantów, gdy porwano moją siostrę. Nie będę oszukiwał sam siebie, że czuję się tu dobrze. Mój i ich status społeczny wyklucza wzajemną przyjaźń, bo w tym łańcuchu pokarmowym to oni pożerają mnie.

- Myślisz, że można tu palić? - pytam, rozglądając się.

- A masz gotówkę? - Zerkam na niego unosząc brew. - To od razu opłacisz mandat.

- Żartowniś.

Na końcu korytarza dostrzegam Hectora, w czarnym garniturze, który zmierza w naszą stronę.

- Panowie - wita się z nami uściskiem dłoni. - A nasz prawnik? Jeszcze go nie ma?

- Nie prosiłeś, aby go tu ściągać - odpowiada Vin. - I uważam, że jest to zbędne, ojcze. Nie mamy nic do ukrycia w tej sprawie, więc nie wzbudzajmy niepotrzebnych podejrzeń.

Hector patrzy na niego, jakby powiedział coś szokującego.

- Chcę tu prawnika - mówi stanowczo.

- Nie będzie żadnego prawnika. Powiesz, co wiesz i wychodzimy - wtrącam.

- Ty nawet nie powinieneś się odzywać - beszta mnie.

- A ty podejmować głupich decyzji. Ale niestety. Obaj musimy cierpieć.

- Dzień dobry. - Podchodzi do nas funkcjonariusz, akurat trafiając na rodzinne sprzeczki. - Który z panów to Ian Savinni?

Przeskakuje wzrokiem z Vincenta na mnie.

- To ja.

- Zapraszam zatem za mną.

Podążam za funkcjonariuszem na koniec korytarza, gdzie za rogiem znajdują się drzwi. Otwiera je przede mną i pozwala, bym wszedł jako pierwszy.

- Proszę poczekać. Zaraz ktoś do pana przyjdzie.

- Dziękuję.

Wchodzę do małej salki bez okien, ale z szybką, za którą pewnie teraz stoi sztab, który będzie mnie obserwował - moje zachowania, mimikę i gesty. Siadam przy stole, przy którym znajdują się jeszcze dwa wolne krzesła.

Do środka wchodzi mężczyzna w średnim wieku, z czarnym wąsem i wydatnymi zakolami.

- Dzień dobry - mówi, od razu zajmując miejsce naprzeciwko mnie. - Agent Myles Torres, Federalne Biuro Śledcze.

Federalny? To było do przewidzenia.

- Dzień dobry.

- Może papierosa?

Przesuwa paczkę w moją stronę.

Podsłuchiwaliście nas, czy co?

- Nie, dziękuję.

- Panie Savinni, nie zajmę panu dużo czasu. Najlepiej będzie, jak powie mi pan na starcie wszystko, co wie o tej sprawie.

- Cóż, wiem niestety niewiele - zaczynam, składając dłonie na blacie. - Pana Marco Monrell był naszym częstym gościem, ale nie znałem go prywatnie. Tamtego wieczora, gdy to się stało, jedliśmy kolację u moich rodziców.

Słowo "morderstwo" jeszcze nie przejdzie mi przez gardło.

- My?

- Ja, dwójka moich braci, James oraz Vincent, i jego żona, Harper.

- Jak się panowie dowiedzieli, co się stało?

- Od naszego pracownika, Severio Rote. Przebywał akurat w mieszkaniu i przyszedł do nas z informacją, że wysiadł w klubie cały monitoring. Pojechaliśmy sprawdzić, co się stało.

- A skąd pan Severio się o tym dowiedział?

- Cóż, jest podłączony pod nasz system bezpieczeństwa. W momencie, gdy jest jakaś usterka otrzymuje powiadomienie.

Gówno prawda, ale nie mamy lepszej wersji, by zataić fakt, że policja została wezwana dopiero, gdy dojechaliśmy na miejsce.

- Rozumiem - przytakuje, nie przerywając w robieniu notatek w swoim zeszycie. - Pan Severio nie uczestniczył w kolacji?

- Nie.

- Dlaczego?

- To nasz pracownik, a jak wspomniałem, to było rodzinne spotkanie.

- Widział pan, pana Rote, gdy przyjechał do rodziców?

- Zgadza się.

Ta.

- Która to mogła być godzina?

- Z tego, co pamiętam było po 20:00.

- Jak często Pan Marco Monrell przebywał w państwa klubie?

- Dość często. Przypuszczam, że było to około trzech razy w tygodniu.

- Można powiedzieć, że był stałym gościem.

- Nie mi to oceniać, agencie.

- Na miejscu znaleziono również ciała pańskich ochroniarzy. Poderżnięto im gardła. - Przytakuję w milczeniu, robiąc przygnębioną minę, ale agent Torres wygląda, jakby oczekiwał ode mnie jakiejś odpowiedzi. - Czy nie podejrzewa pan kogoś, kto mógłby chcieć zepsuć pana reputację? Pana rodzinie?

A da się ją bardziej zepsuć?

- Niestety nie. Mamy dobry kontakt z lokalnymi firmami i nic mi na ten temat nie wiadomo.

- A pana ojciec?

Milkę na moment, bo doskonalę wiem, jaką obiera ze mną grę. Może ja nie jestem jeszcze o nic podejrzany, bo teczka z moim nazwiskiem jest dla nich zbyt cienka, ale Hectora już nie. Zastanawiam się, czy znają moją rolę w tej bandzie.

- Może ma doprecyzować pytanie?

- Czy pana ojciec ma jakiś, no nie wiem, nieprzyjaciół? Konflikty, które mogłyby wpłynąć na wasz interes?

Sprytnie zadane pytanie, bardzo "otwarcie", panie Torres.

- Przykro mi, ale nic o tym nie wiem.

- Proszę - wyjmuje z marynarki wizytówkę i mi ją podaje - to numer do mnie, jakby pan sobie coś przypomniał. Wydaję mi się, że na ten moment to wszystko.

- Oczywiście, dziękuję.


***

Gilstrap na najbliższy czas jest całkowicie wyłączony z interesów. Nawet, gdy chciałem wejść tylko po jakieś papiery powiedzieli, że bez oficjalnej zgody nie ma takiej możliwości. Próbowałem coś negocjować, aby weszli razem ze mną, ale nawet nie chcieli mnie słuchać. Ostatecznie nie wiem, jakbym się zachował przechodząc po sali, gdzie widziałem jego ciało.

To jak zbezczeszczenie grobu.

Jedziemy do naszego drugiego klubu - Blazehouse, który choć o wiele mniejszy, jest bardziej przytulny - o ile można tak określić klub ze striptizem. Tu na jakiś czas musimy się ulokować i przenieść wszystkie spotkania.

Wyciągam zza baru butelkę i nalewam do szklanki whisky. Chowam dłoń do kieszeni i czuję w niej plastikowe wieczko. 

Nie mogę.

Możesz.

Nie, muszę być przytomny. Na prochach tracę czujność. Nadeszły czasy pełnej gotowości o każdej porze dnia i nocy, choć ta myśl mnie wykańcza. Mój organizm wręcz błagalnie woła o ulgę. Chociaż na moment, jedną chwilę być złapać oddech.

- Ian?

Dostrzegam Vincenta zmierzającego w moim kierunku. Testuje mnie wzrokiem sprawdzając, czy wszystko ze mną w porządku. Nienawidzę tych pełnych współczucia spojrzeń.

- Żyję - odpowiadam pochłaniając cała zawartość szklanki. - Niestety.

Kwestia czasu.

- Zaraz ma być spotkanie, a ty pijesz?

Kontynuuje obserwowanie mnie, gdy dolewam sobie alkoholu.

- Nie patrz tak. - Nie mogę opanować zarozumiałego uśmiechu. - Masz ręce. Sam sobie nalej.

Vincent w odpowiedzi masuje nasadę długiego nosa. Od zawsze bawi mnie widok, gdy próbuje zachować spokój.

- Jest dopiero południe. 

- Oddychaj - dodaję, odstawiając pustą szklankę. - Jestem gotowy.

W tym samym czasie w głównym wejściu pojawia się James.

- A po cholerę on tutaj?

- Wiesz, że cię słyszę, tak? - James wita nas obojętnym spojrzeniem.

- Tak i nadal podtrzymuję pytanie. Po cholerę on tu? - powtarzam.

- Ojciec chciał, abyśmy wszyscy uczestniczyli w tym spotkaniu, bo James ma dostać procent udziałów - odpowiada Vincent.

- To tylko kolejny zbędny inwestor na liście.

- Podobno to wyższa półka.

- My jesteśmy wyższą półką, mój drogi bracie - mówię, klepiąc go po ramieniu. - A przynajmniej ja.

James wyjątkowo schludnie dziś wygląda, ale pewnie jest to zasługą matki. Nie pozwoliła mu na przekór jego zwyczajom opuścić mieszkania w starej bluzie, której data produkcji jest starsza nawet ode mnie.

- Sympatycznie - kpię na głos, bo żaden z nich nie ma jaj, aby przerwać niezręczną ciszę.

James nawet nie reaguje, dopóki do naszych uszu nie docierają kroki. Skupiam uwagę na postaci Hectora i kroczącego obok Severio. Ojciec marszczy ciemne brwi, uwydatniając pomarszczone wiekiem czoło.

- Co się znowu stało? - pytam.

- Sprawdziłem dane człowieka, który miał się zjawić na dzisiejszym spotkaniu, ale wygląda to na jakąś pomyłkę, bo spółka, na jaką się powołał nawet nie istnieje - odpowiada Severio.

- Kurwa, żartujesz sobie z nas? - Parskam głośno. - Kto to załatwił?

- Mój asystent - odpowiada Hector. - Nie ma, co drążyć. Spotkanie odwołane. Możecie wracać do swoich zajęć. 

Mózg zmienia mi się w galaretkę.

- Trzeba ewakuować budynek - warczę.

- Co? - Hector wydaje się zupełne nie rozumieć powagi sytuacji.

- To pułapka.

Zachowując zimną krew chcę ich wycofać do zaplecza, jednak nie jest mi dane tego zrobić. Huk otwieranych drzwi nas ogłusza. Za plecami słyszę kolejny wybuch. Wszystko dzieje się zbyt szybko. Przez kłęby dymu próbuję zlokalizować bezpieczne wyjście.

- Co się dzieje?!

Przerażony krzyk Jamesa sprawia, że wściekłość uderza we mnie z podwójną siłą. Łapię go instynktownie za ramię i odrzucam za siebie. Muszę go chronić. Przede wszystkim jego. Jest zupełnie bezbronny w przeciwieństwie do nas.

- Nie ruszajcie się! - rozkazuję.

Kłęby dymu powoli zaczynają opadać. Stoimy nieruchomo. Nie rozpylono gazu, ale nadal możemy być na celowniku.

I wtedy go dostrzegam. Mężczyznę koło sześćdziesiątki w obszernym białym garniturze. Przyglądam mu się przez dłuższą chwilę, zwracając szczególną uwagę na rysy jego twarzy i sposób, w jaki pokonuje dzielącą nas przestrzeń. Jego krok jest leniwy, wręcz ociężały. Sprawia wrażenie, jakby jego obecność tutaj była kolejnym nudnym obowiązkiem.

To on.

Jego oczy są puste, szare i zmęczone. Ma głębokie zmarszczki na policzkach przez co wygląda, jak marionetka.

- Mozart.

Docierają do mnie słowa Hectora. Czuję ucisk w żołądku. Przez ramię upewniam się, ze James posłusznie stoi za mną i powracam wzrokiem w kierunku mężczyzny stojącego naprzeciwko. Dzieli nas zaledwie kilka kroków. Dym opada, jednak atmosfera nadal nie pozwala wziąć oddechu.

- Bix - odpowiada Mozart zachrypniętym głosem i chowa dłonie w kieszeniach.

Dźwięk pseudonimu Hectora jeszcze z czasów młodości rozbrzmiewa w moim umyśle. Mozarta nie widziałem na żywo od kilkunastu lat, a ostatni raz, gdy przebywałem z nim w jednym pomieszczeniu miałem jeszcze siostrę.

- Co powinienem powiedzieć? - Uśmiecha się, choć bardziej przypomina to grymas. - Witaj przyjacielu.

- Przyjacielu? - Hector wychodzi mu naprzeciw. - Po co ta maskarada? Czego tu chcesz?

- Lubię robić efektowne wejście. Sam mnie tego nauczyłeś, Bix. Nie widzieliśmy się tyle lat. Chyba zasługuję na cieplejsze powitanie, nie sądzisz? - Jego usta rozciągają się w rozbawionym uśmiechu, ukazującym rząd białych zębów. - Powinieneś mnie przedstawić.

Obejmuje wzrokiem każdego z nas, jakby chciał sprawdzić naszą wytrzymałość na jego spojrzenie. Próbuję się skupić i mocniej ściskam ramię Jamesa, aby dodać mu otuchy. Uzna go za najsłabsze ogniwo, jeśli zauważy, że się boi. Pociągam go lekko za koszulę, by stanął obok mnie. Posłusznie wykonuje ten ruch, co nie uchodzi uwadze Mozarta.

- Wydaje mi się, że jest to zbędne - odzywam się, przykuwając jego wzrok. - Jesteśmy wśród swoich, prawda Renzo?

Jego spojrzenie jest zimne i lekceważące, ale dostrzegam w nim również ciekawość. Przesuwa wzrok na moją szyję, najwidoczniej dostrzegając mój tatuaż. Patrzy na mnie, jakby próbując się upewnić, czy zmysł nie płata mu figla.

- Wąż? Jesteś z Torterez. - Zdziwienie łagodzi wyraz jego twarzy, ale pewność siebie nadal go nie opuszcza. - Czyli wiemy, kto tu dowodzi.

- Mój ojciec - poprawiam go, ledwo wymawiając te słowo na głos.

- Cokolwiek to jest, nie mieszaj w to mojej rodziny i mów, czego chcesz - wtrąca ochoczo Hector, jednak na mężczyźnie ten ton nie robi wrażenia.

Jego dłoń jest napięta tuż przy kaburze. Wiem, że i tak jej nie użyje, jednak jestem cichym fanem takich potyczek, więc liczę na jakieś fajerwerki.

- Ja również miałem kiedyś rodzinę, Bix - wycedza ostro, jednak maska złości szybko zostaje ukryta pod kolejnym cynicznym uśmiechem. - Hectorze, minęło wiele lat. Po co te nerwy?

- Ostatnim razem, gdy się widzieliśmy próbowałeś mnie zabić.

- Naprawdę? Ranisz moją starą dumę dżentelmena. To był przypływ złości, a tak naprawdę wybaczyłem ci już lata temu. Przyznaję, że pewnych rzeczy nawet czas nie ukoi, ale chcę z dumą wspominać pamięć o Danielu.

- Wiem, że jesteś tu z jakiegoś konkretnego powodu. Tym powodem nie jest nasza zdechła przyjaźń, ani twoja rodzina.

- Cieszę się, że nadal jesteś w formie.

Muszę przyznać, że to jedyny człowiek, który budzi we mnie tak skrajne emocje. Nienawidzę go z całego serca, a z drugiej strony jego postawa i gra, w którą nas wciąga sprawia, że nie można go lekceważyć.

- Panie Killeen - zaczyna Vincent, a jego głos jest napięty. - Jesteśmy wtajemniczeni w bieżące interesy naszego ojca, więc sugerowałbym odbyć tę rozmowę w bardziej dogodnych warunkach.

- Ach, no tak, Vincent? - Protekcjonalnie wskazuje palcem na mojego brata. - Wyższa moralność. Nienaganne maniery. Wszystko się zgadza. - Spogląda na mnie z dziwnym błyskiem w oczach. - Najstarszy? Wojownik. Ian. I James. Młody. Bezużyteczny. A może niedoceniony?

Robi mi się słabo. Nie ze strachu, a z uczucia bezsilności, które ciągnie się za mną od kilku dni. Czuję, że zaraz coś się wydarzy, a jeśli nie, to sam to sprowokuje. Spoglądam na Hectora. Wygląda na zdenerwowanego. Jego postawa zdradza wszystkie emocje, choć wyjątkowo w tej sytuacji mu się nie dziwię.

- Nie jestem tutaj, aby toczyć z wami wojnę - kontynuuje Mozart. - Przyszedłem tutaj sam. Jest to chyba wystarczający dowód mojej szlachetności.

- Przekonajmy się.

Płynnym ruchem wyciągam glocka z kabury, obejmując go obiema dłońmi. Instynktownie robię krok do przodu, zasłaniając ramieniem Hectora. Staję na pierwszej linii ognia, a Mozart gwałtowanie cofa się o krok do tyłu. Zaskakuje go mój ruch, mimo że stara się to ukryć.

- Ian, nie. - Słyszę zdecydowany głos Vincenta za plecami.

- Sprawdzimy, czy twój wojownik zasługuje na miano węża tej rodziny? 

Strzelaj.

Wyprostowany łokieć z bronią unoszę ponad głowę mężczyzny i pociągam za spust. W jednej chwili wbiega do pomieszczenia około trzydziestu uzbrojonych po zęby ochroniarzy.

- Sam? Panie Killeen, oni mieli nas przekonać do rozejmu? - pytam, wskazując pistoletem na zebrane towarzystwo.

Opuszczam broń, co wywołuje ciche przekleństwa za moimi plecami, natomiast w oczach Mozarta budzi się dzika satysfakcja.

- Co ty kurwa robisz? Gdzie nasza ochrona? - rzuca James.

- Twój brat wie, że broń w tej sytuacji tylko utrudnia rozmowę - odpowiada Killeen.

Hector wzrokiem sygnalizuje mi, że ponownie tego dnia piłka jest po mojej stronie. Vincent lustruje wzrokiem zebranych ochroniarzy, może próbując wyliczyć nasze szanse na wydostanie się z tego gówna bez szwanku.

- Ian, mój drogi. Ludzie naszego pokroju nie bawią się w plany awaryjne. To my zmuszamy innych do ich planowania. Do intryg i spisków, które ostatecznie i tak są w naszym scenariuszu.

- To komplement?

- Wiem, że ochrona otoczyła budynek - stwierdza Killeen bez cienia niepewności. - Wiem również, że to twoi ludzie, a nie twojego ojca. Pozostaje mi jedynie usłyszeć, że jesteś gotów usłyszeć moją propozycje.

Mam cholerną potrzebę spojrzeć na Vincenta. Choć na ułamek, by upewnić się, że myślimy tak samo. Niestety pieprzona gra o życie już się rozpoczęła.

- W porządku, ale dalszy przebieg tej rozmowy odbywa się na naszych warunkach. Podziękuj swoim ludziom za sumienną pracę i ich odpraw. Możesz mieć przy sobie tylko jednego człowieka.

Mozart przytakuje. W ciszy przemieszczamy się do mojego gabinetu, gdy jego ochrona opuszcza salę. Wiem, że to tylko pozory, a oni i tak pozostaną przy wejściu, ale nie dziwi mnie to. Zrobiłbym tak samo. Hector zajmuje miejsce przy biurku, jak na "szanownego" bossa przystało, a ja i Vincent stajemy po jego prawej stronie. A Mozart jest u siebie, bez krępacji nalewa sobie whisky do szklanki i siada naprzeciwko nas.

Do pomieszczenia wchodzi mężczyzna, na moje oko jest po czterdziestce.

- Richard Mortenz - przedstawia się i wita z nami uściskiem dłoni.

Och, to ten człowiek, o którym wspomniał mi Dorevir, zanim wyzionął ducha. Jest doradcą Mozarta. 

- Przejdźmy do rzeczy - zaczyna Mozart. - Od jakiegoś czasu w mieście zrobiło się zbyt... tłoczno. Podejrzewam, że rodziny Cosa Nostry przestają panować nad ulicznymi gangami, ale nikt nie chce o tym powiedzieć głośno, bo wybuchnie chaos. Z początku byli nieszkodliwi. Seria włamań, trochę kradzieży i bójek, ale teraz chcą się przerzucić na lepszy towar.

- Mieliśmy na nich oko, aż do momentu, gdy w zeszłym tygodniu wysadzili nasz magazyn - Grey Leg - dodaje Richard.

Zero punktów. Akurat Grey Leg to ja, Richie. 

- Co znajdowało się w środku? - pytam.

- Biała dama.

- Wiecie, kim są ci ludzie? - wtrąca Vincent.

- Tak nam się wydawało, ale nawet gdy kogoś złapaliśmy, pojawiali się kolejni. Sądzę, że to dość spora grupa - odpiera zdawkowo Richard.

- Rozumiem - mówię. - Ktoś wam utrudnia interesy. Co dalej?

Chcę to jak najszybciej skończyć, a dodatkowo frustruje mnie fakt, że to Hector powinien prowadzić tę rozmowę. Sam.  

- Interesy to poboczna kwestia, młodzieńcze. Straciłem wielu zaufanych ludzi. Nie pozwolę na to, aby kolejni stracili głowę i nie boję się powiedzieć tego głośno. Do tej pory traktowaliśmy to z przymrużeniem oka, ale po podpaleniu magazynu i włamaniu do Grey Leg żarty się skończyły. Na pewno wiedzą, lub się domyślają, że Pięć Rodzin prowadzi większość interesów w mieście i to kwestia czasu, zanim wejdą także na wasz teren - mówi sztywno Mozart.

- Skąd ta pewność? Są w mieście jeszcze trzy rodziny. 

- A ten człowiek, co tu zginął? Marco Monrell? Ci ludzie to wybryki z poprawczaków i złodzieje po odsiadkach bez żadnych zasad. Trzeba przywrócić dawny ład, gdy nasze rodziny panowały w mieście razem, bo jeśli nie odczuliście jeszcze skutków tego, co dzieje, gdy do władzy upomina się niższy sort, to najgorsze dopiero przed wami. Wspólnie możemy ich wyeliminować w przeciągu miesiąca, dwóch, zanim wyrządzą większe straty.

- Nam, czy wam?

Mozart przygląda mi się wnikliwie i przenosi spojrzenie na Hectora.

- Ty wiesz, co się dzieje, gdy ktoś próbuje zburzyć naszą hierarchię. Powinieneś to rozumieć. 

- Zastanawiam się tylko, jak Wielki Mozart, historia tego miasta, nie radzi sobie z ulicznym gangiem - odpowiada mu.

- A kto zabił tu tego policjanta? - Killeen przekrzywia głowę. - Nie wiecie. Dokładnie tak, jak myślałem. Nie oceniaj Hectorze cudzego gniazda, jeśli w twoim nie ma czym się chwalić.

Tu akurat przyznaję mu rację.

- Rozumiem, że to nie będzie długoterminowa współpraca, prawda? - zwracam się do Mozarta.

- Wystarczająca, aby zrobić w mieście porządek. Udostępnię wam swoją część miasta, byście mogli załatwiać swoje sprawy. To jak?

I tak prowadziłbym na terenie Mozarta swoje działania, jednak ten układ pozwoliłby mi robić to legalnie, ale najważniejszy plus to posiadanie Mozarta w pobliżu. Z pewnością obaj w tym przypadku wyznajemy zasadę, by wrogów trzymać blisko, zwłaszcza w kryzysie.

Co powiedziałby Marco? 

Posłałby mnie w samo serce piekła.

- Zgoda.

Mój plan zemsty sam scala się w jedność. 


***

[1] NYPD - New York Police Department.

Continue Reading

You'll Also Like

1M 39.5K 35
Życie pisze różne scenariusze. A najciekawsze są te, których nie planujemy. Jak dziewczyna poradzi obie z niechęcią chłopaka. Jak chłopak poradzi sob...
1.3K 172 35
"𝑁𝑎 𝑏ł𝑒̨𝑑𝑎𝑐ℎ 𝑢𝑐𝑧𝑦𝑚𝑦 𝑠𝑖𝑒̨ 𝑡𝑦𝑙𝑘𝑜 𝑤𝑡𝑒𝑑𝑦, 𝑘𝑖𝑒𝑑𝑦 𝑛𝑎𝑠 𝑏𝑜𝑙ą." 𝐏𝐢𝐞𝐫𝐰𝐬𝐳𝐲 𝐭𝐨𝐦 𝐰𝐚𝐭𝐭𝐩𝐚𝐝𝐨𝐰𝐞𝐣 𝐭𝐫𝐲𝐥𝐨...
Nieznajomy 3 By destroyed

Mystery / Thriller

101K 3.6K 23
Czy to koniec cierpienia Corneli? Czy będzie mogła wreszcie zacząć żyć normalnie, osiągnąć w życiu cele, które sobie postawiła będąc nastolatką? A m...
365 137 8
One shot dla #NOS "Więzień duszy" opowiada o parze, która zmaga się z problemami psychicznymi. Pomimo zaburzeń dysocjacyjnych osobowości i schizofren...