Bractwo Omerta [1] - Atak (ZA...

By kaitlynwels

45.4K 1.6K 3K

Pierwsza część Trylogii Bractwa Omerta. [+18] *** Będę Twoim prześladowcą, zemstą, bólem i trwogą. Żałujcie z... More

PLAYLISTA
(Spóźnione) Słowo wstępu
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17 - Kartka z kalendarza
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
ROZDZIAŁ 20 - Kartka z kalendarza
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26 (1/4 FINAŁU)
ROZDZIAŁ 27 (2/4 FINAŁU)
ROZDZIAŁ 28 (3/4 FINAŁU)
ROZDZIAŁ 29 (4/4 FINAŁU)
ROZDZIAŁ 30 (OSTATNI)
OD AUTORA
puk, puk, może papier?

ROZDZIAŁ 3

2.3K 77 172
By kaitlynwels

Otwieram oczy, gdy dociera do mnie huk rozbitego szkła. Struga potu spływa po moich plecach. Podnoszę się do pozycji siedzącej, a pulsujące serce rozdziera mi żebra. Rozglądam się nerwowo po pokoju, nie wiedząc, gdzie jestem. Zaciskam mocniej dłonie na zimnej i mokrej pościeli.

On tu jest. Stoi przede mną.

To halucynacje, czy do reszty zwariowałem?

" - Marco Monrel. Przyjaciele zwą mnie Widelec.

- Ian Savinni. Przyjaciół nie mam."

McCoy przygląda mi się wyczekującym wzrokiem. Jest pokaźnym czarnym dobermanem. Jego wysoko osadzone uszy nasłuchują nawet najmniejszego szelestu. Widzę, że mój stan wpędza go w dodatkową czujność i skupienie. Muszę wstać. Muszę wziąć się w garść. Podnoszę się niechętnie z łóżka, gdy McCoy trąca mnie nosem w kolano. Przecieram zmęczonym gestem twarz. Zbierając wszystkie nagromadzone od kilku godzin siły udaję się do łazienki. Mijam po drodze porozrzucane ciuchy i potłuczone szkło. Obmywam twarz zimną wodą i spoglądam w lustro przed sobą.

Kim jest człowiek, którego widzę? Kim jest człowiek, który prześladuje mnie od tylu lat? Jestem swoim najgorszym koszmarem. Prześladowcą, którego nie mogę zabić.

Możesz.

Znowu mam przed oczami jego martwe ciało. Krew Marco jest na moich rękach. Zaciskam dłonie na umywalce próbując odpędzić od siebie obrazy minionej nocy. Automatycznie napinam wszystkie mięśnie. 

On ze mnie szydzi. Śmieje się.

Ty go zabiłeś.

W amoku rozbijam lustro. Te halucynacje stają się boleśnie realne. Czuję szkło przecinające skórę. Dłonie zaczynają się trząść, a ból fizyczny wraca. Próbuję stłumić chaos, który panuje w mojej głowie, jednak bezskutecznie. Alkohol opuszcza moje ciało i zaczyna wracać świadomość. Ta cholerna bezsilność mnie przytłacza. Nie mogę nawet krzyczeć. Desperacko pragnę poczuć coś innego niż ta pieprzona pustka w środku.

Do moich uszu dobiega ciche skomlenie pod drzwiami.

Obiecałem, że go pomszczę. To jedyna myśl, którą muszę przyjąć. Nie mogę go zawieść. W moim życiu nie ma miejsca na łzy.

Obmywam pokaleczone dłonie i wchodzę pod zimny prysznic.

Masz zadanie. Cel.

Nie ma litości. Nie dla zdrajców.

Wyciągam z szafy golf. Zapinam kamizelkę z kaburą i chowam w niej glocka. W pośpiechu narzucam na siebie płaszcz.

- Wpadnie do ciebie James - mówię do McCoya, jednak nie wygląda na zadowolonego. Kucam przed nim, by podrapać go za uchem. - Niedługo wrócę.

***

Dojeżdżam na obrzeża miasta i parkuję przy starej, opuszczonej fabryce papieru. Przekraczając próg widzę, że dotarłem na miejsce, jako ostatni. Moje kroki odbijają się echem po pustej auli, przykuwając tym ich uwagę. Stoją w półciemności, zawzięcie o czymś dyskutując.

- Gdzie ona jest?

- Zamknęliśmy ją w magazynie - wyjaśnia Vincent.

- Zaraz ją przyprowadzę – wtrąca Severio, krzyżując dłonie na piersi. - Sami mieliśmy to załatwić.

Postanawiam to przemilczeć. Przystaję w miejscu i testuję wzrokiem Sophie, która siedzi przed nami na drewnianym krześle. Zaczerwienione i opuchnięte od płaczu oczy nawet na mnie nie patrzą, gdy się do niej zbliżam. Wiem, że jest tutaj od zeszłej nocy. Głodna i zmęczona. 

Czego się nie robi, aby złamać człowieka?

- Severio, przyprowadź koleżankę - zwracam się do niego, gdy podpalam papierosa. - A co do ciebie, Sophie. - Wzdryga się, gdy tylko dociera do niej mój głos. - Tak względem formalności, mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że jesteś tutaj tylko ze względu na starą znajomość. W innej sytuacji - wypuszczam z ust kłęby dymu - byłabyś już martwa.

Mimo panującego mroku, widzę jak do jej oczu napływa kolejna fala łez. Nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Postanawiam wycofać się o parę kroków, by na ten moment pozostać tylko obserwatorem. Wolę nie testować swojej wytrzymałości wobec potencjalnych antagonistek. Cierpliwość nigdy nie była moją zaletą.

Po paru minutach wraca Severio. Ciągnie za ramię wątłe ciało dziewczyny, którą wczoraj spotkałem na barze. Chwyta jej kark, by usadzić ją na krzesełku obok Sophie, po czym przypina jej dłonie do kajdanek na oparciu. Ciekawie jest obserwować, gdy ktoś inny niż ja, wykonuje czarną robotę. Severio, mimo swojej funkcji jako consigliere[1] naszego ojca, bardziej spisuje się w praktycznych zadaniach, a fakt, że jest łysy i ma obwód w ramieniu, jak ja w udzie, sprawia, że buduje swój autorytet samym spojrzeniem.

- To żenujące, w jaki warunkach musimy prowadzić tę rozmowę, jednak z uwagi na fakt waszej płci, musimy zachować minimum kurtuazji – głos zabiera Vincent nie siląc się na obojętny ton, bo ma to już w nawyku. - Doskonale wiecie, co minionego wieczoru miało miejsce w naszym klubie w Gilstrap. Jeden z gości został zamordowany. Mieliśmy już krótką rozmowę z Sophie, jednak może chciałabyś ją uzupełnić o jakieś szczegóły? - Dziewczyna z przerażeniem kręci przecząco głową. - Podziwiam za pewność, że macie wspólną wersję wydarzeń.

Wygląda na kompletnie oszołomioną tym, co się dzieje, choć mnie na to nie nabierze. Nie wierzę w jej niewinność. Złodzieje to najgorszy sort. Przypiszą sobie prawo własności do wszystkiego, co mają w zasięgu ręki.

- Twoja przyjaciółka chyba nie ma pojęcia, gdzie ją zabrałaś – mówi Severio, patrząc na skuloną Sophie, której ruda grzywka zasłania połowę twarzy. - Coś czuję, że dziś koniec nie oznacza tylko końca wieloletniej przyjaźni.

- Nic nie zrobiłyśmy - odzywa się druga dziewczyna drżącym głosem. - Przysięgam. 

- Remington Waters. Zgadza się? - ciągnie dalej Vincent, a jej wzrok obsesyjnie przeskakuje między moim bratem, a Severio. - Przypuszczam, że Sophie nie przekazała ci pewnych informacji, które obowiązują na terenie Gilstrap. Cóż. W przeciwnym wypadku, by nas tu nie było. - Nonszalancko spaceruje wokół ich krzesełek. - Twoja koleżanka ma podpisaną z nami pewną umowę, a jej złamanie upoważnia nas do władzy nad tym, czy dożyjecie kolejnego tygodnia. Doby lub minuty. - Przenosi spojrzenie na rudowłosą dziewczynę. - Wiesz, co zrobiłaś, Sophie?

- Tak - odpiera ledwo słyszalnie. - Wiem.

- Nigdy, przenigdy nie wolno przyprowadzać nikogo z zewnątrz do miejsca pracy. To pierwszy paragraf, który z pełną świadomością złamałaś.

Pałeczka po stronie Vincenta sprawdza się perfekcyjnie, jednak miano chaosu zostało mi przypisane nie bez powodu. Nie mieliśmy tyle czasu, by się z nimi pieścić.

- Nie, to nie tak - ciągnie Sophie z rezygnacją.

- A jak? Twoja przyjaciółka od trzech dni pojawiała się u nas przed otwarciem. Czekam, aż powiesz mi, że to czysty zbieg okoliczności, że doszło w tym czasie do zabójstwa.

Nikt tego nie zauważył, bo ochrona Hectora jest jak oddział Terakotowej Armii[2]. On nigdy nie zrozumie, że nie liczy się ilość, a jakość. 

- Dawno nie słyszałem tego imienia - odzywam się, patrząc na brunetkę. - Jak zwracają się do ciebie przyjaciele?

Staję na jednej linii obok Vincenta, który składa dłonie za plecami. Zna mnie, więc wie, że dalsza część tego spotkania jest już po mojej stronie.

- Remy... - odpowiada z zawahaniem dziewczyna.

- Pozwolę sobie tak do ciebie mówić. - Uśmiecham się, gdy dostrzegam panikę w jej oczach. - Remy. Bo mamy szansę, by zostać przyjaciółmi. Wszystko zależy od ciebie. - Zaciągam się mocno tytoniem. - I wybacz mi mojego brata. Czasami brakuje mu taktu. Nie jesteśmy przecież jakimiś Bogami, aby mieć prawo decydować o waszym losie. Prawda, Vin?

- Panie Savinni... - zaczyna niepewnie Sophie, podnosząc głowę. - Biorę na siebie całą odpowiedzialność, za to co się stało.

- Bardzo szlachetnie - kpię. - Doceniam to, ale w obecnej sytuacji chyba sama rozumiesz, jak małe znaczenie mają twoje słowa. Nie zrozumcie mnie źle. Każdy z nas kiedyś jakoś zaczynał, ale próbować w tak jawny sposób zgarnąć gotówkę z kasy? Trochę to banalne.

- Przepraszam - rzuca pośpiesznie Remy. - Naprawdę. Ja... - waha się.

- Nie chciałaś tego zrobić. Naturalnie - wzdycham i zerkam na zegarek na nadgarstku. - Teraz do rzeczy. Kto cię wynajął?

- Wynajął?

- Mam powtórzyć?

- Nie... - potrząsa niezdarnie głową. - To znaczy... Nie rozumiem. Naprawdę uważacie, że mamy coś wspólnego ze śmiercią tego mężczyzny? My?

Śmieję się nieszczerze na jej słowa.

- To było bardzo proste pytanie, Remy. Skup się.

- Wiem, dlaczego nas tu zamknęliście, ale naprawdę jesteście tak zdesperowani uważając, że kobieta zabiłaby dwumetrowego osiłka?

- Widzę, że jesteś dobrze poinformowana o tym, jak wyglądała ofiara - wtrąca Severio za moimi plecami.

- Tak, widziałam ciało, gdy przyjechała policja. Nie wiem, kim jesteście, ale szacuję, że stoimy po różnych stronach barykady - mówi ostrożnie, jakby próbowała ocenić, na ile może sobie w tej rozmowie pozwolić. - Możecie odnotować w swoim raporcie, że nie mamy z tym żadnego związku.

- Różne strony barykady? - Uśmiecham się, wypuszczając dym z ust. - Patrząc na twoje położenie byłbym bardziej powściągliwy. - Robię kilka kroków w jej stronę, obserwując ją bacznie z góry. - Tak się składa Remy, że wiemy o tobie wszystko. Nie było wcale tak trudno o twoje papiery. Ty również należysz do naszego zepsutego marginesu. Może nawet bardziej, niż my. W każdej pracy na przestrzeni ostatnich sześciu lat dopuszczałaś się defraudacji. Mam nadzieję, że chociaż kupiłaś sobie za to coś ładnego. - Przechylam głowę obserwując, jak z każdym wdechem nierównomiernie pracuje jej klatka. - I powinnaś popracować nad lepszym kamuflażem.

Rozgląda się nerwowo dookoła, po czym jej spojrzenie spoczywa na mnie.

- Niektórzy w tym mieście nie mają wyboru - odzywa się sztywnym głosem. - To prawda. Jestem złodziejką, ale od was nie zabrałam nawet centa. Miałam moment zawahania, gdy zobaczyłam otwartą kasę, ale nie zrobiłabym tego Sophie.

- Remy nie ma pracy – wtrąca na potwierdzenie rudowłosa.

- Dziękuję, Sophie - odpowiadam. - Sam bym na to nie wpadł.

- Chciałam jej pomóc - kontynuuje. - Umówiłyśmy się, że będę jej oddawać część pensji za pomoc przed otwarciem. Wiem, że powinnam to zgłosić. - Remy spogląda na przyjaciółkę ze smutnym uśmiechem. - Gdy rozbrzmiały policyjne syreny byłyśmy na kuchni. Remy miała zaraz wychodzić. Nie wiedziałyśmy, co się stało, więc z automatu pobiegłyśmy sprawdzić wszystkie sale.

- Sophie, co powiedziałby teraz twój ojciec? Stracił życie po to, abyś oczerniła jego honor? – wtrąca Vincent. - Przyjęliśmy cię do rodziny. To twoja wdzięczność?

Szloch wyrywa się z jej ust.

- Mam tego dość - warczy Remy. - Za kogo wy się uważacie? Sprawdźcie kamery, skoro nam nie wierzycie. Cokolwiek!

- No proszę. - Ruszam w jej stronę, a mój zimny śmiech odbija się po pustych ścianach auli. - Mamy przed sobą pierdolonego geniusza.

- Cały dysk został zniszczony. Nie istnieją żadne nagrania z poprzedniej nocy - odpowiada Vincent, obserwując rosnące przerażenie na twarzach kobiet.

- A ochrona? - dopytuje Remy.

- Martwa.

- Dość tego - warczę przez zaciśnięte zęby, gdy staję naprzeciwko dziewczyny.

Instynktownie wyciągam broń, przyciskając spluwę do jej czoła. Oszołomiona zaciska powieki, a jej klatka staje się nieruchoma.

- Ian.

Nie muszę się odwracać, by czuć na sobie karcący wzrok Vincenta. Na szczęście nie on tu wydaje rozkazy.

- Nagle zamilkłaś, Waters? - pytam, schylając się do niej.

Otwiera powoli oczy, od razu napotykając mój wzrok.

- Strzel. Lub nas wypuśćcie.

Znam tę grę. To próba walki lub czystej desperacji. Przygląda mi się, jakby badała każdy szczegół mojej twarzy.

- Nie doceniłem cię, Waters. Myślałem, że masz w sobie trochę więcej instynktu samozachowawczego - szydzę, zgarniając jej z czoła kosmyk kręconych włosów. - A tak naprawdę jesteś pojebaną wariatką.

Kolejny dreszcz wstrząsa jej ciałem, gdy przesuwam spluwę przez jej skroń, po policzku, aż do szyi. Wymuszam, aby zadarła głowę do góry. Nasze spojrzenia się spotykają. Jej sparaliżowane strachem, moje mściwe i rozbawione.

- Znajome uczucie? - pytam, dociskając broń do jej krtani. - Zarówno ty - jeszcze mocniej. - I ja jesteśmy z marginesu. Ja nim steruję. Odpuszczam grzechy i porażki. Daję odkupienie, ale tylko, gdy ktoś na nie zasługuję. W przeciwnym wypadku... Wprowadzam terror. A wiesz kim ty jesteś? Ty jesteś w nim ofiarą. Wracasz codziennie do domu, gdzie twój facet się nad tobą znęca. Jesteś skończoną idiotką, czy masochistką? - szepczę jej do ucha, czekając na reakcję. - Lubisz chodzić z obolałym tyłkiem? To też ci się podoba? - Przesuwam leniwym gestem spluwę po jej żuchwie i niby niechcący, dotykam jej ust. 

- Ian. 

Vincent próbuje przywrócić mnie do porządku, jednak bezskutecznie.

Jesteś przecież maszyną. Tropicielem. Zabójcą.

Mam cel i go realizuję. Nieważne, jakim kosztem. Bez skrupułów i litości.

Zabij ją.

- Spytam po raz ostatni. Kto cię wynajął?

Czuję pod spluwą, jak cała drży. Kątem oka dostrzegam, jak Sophie odwraca twarz, jakby była gotowa na to, co miało zaraz nastąpić.

Ona jest winna.

Nie mam dowodów.

Winna.

- Po prostu mnie zabij - szepcze, uwalniając łzy.

Kurwa mać.

Na ułamek sekundy chyba widzę w niej coś innego, niż strach. Zmęczenie? Ulgę?

- Kim ty, kurwa, jesteś? - pytam słabo, ledwo słyszalnie.

Podnosi na mnie zaczerwienione, brązowe oczy. Odsuwam się od niej, opuszczając broń. Waters łapie zachłanny oddech, jednak jej wzrok nadal bacznie mnie obserwuje.

Co za gówno.

- Jesteś za miękka, aby móc zawalczyć o własne życie, a co dopiero pozbawić go kogoś.

Nie wiem, co ukrywa ta dziewczyna, ale się tego dowiem. Zabicie jej nic mi nie da. Bardziej przyda mi się żywa. Sama doprowadzi mnie do mordercy Marco, a wtedy nikt już nie będzie bezpieczny.

- Severio, zabierz je stąd - rozkazuję.

Wyciągam z paczki kolejnego papierosa. Kątem oka dostrzegam, jak podchodzi do mnie Vincent. Czeka, aż zostaniemy sami. Domyślam się, co mi zaraz powie, ale nie zamierzam się denerwować, ani urządzać z nim zbędnych dyskusji.

Po paru minutach do auli wraca Severio, a zaraz za nim pojawia się Kennedy. Nie wygląda dobrze. Pierwszy raz od tylu lat widzę ją nieuczesaną i bez makijażu. Czerwone włosy ma związane w niedbałego koka, a na sobie poplamioną jedzeniem bluzę. Pojawiła się wczoraj w Gilstrap akurat podczas przyjazdu policji, więc ona również nie uniknęła widoku Marco. Wszyscy mamy za sobą nieprzespaną noc.

- Hej - rzucam, nie bardzo wiedząc, jak powinienem się zachować, ani co powiedzieć.

- Wiemy - zwraca się do niej Vincent, a jej oczy momentalnie napełniają się łzami. - Już w porządku - dodaje, gdy obejmuje ją ramieniem.

- Nadal w to wszystko nie wierzę - mówi cicho, zaciskając mocno powieki.

- My też, Key - pociesza ją, gdy chowa twarz w materiale jego marynarki.

- Dlaczego akurat on? Marco nie miał wrogów.

Zapominam o tym, że nie był to tylko mój przyjaciel, ale nas wszystkich. Widzę po niej, że ma ochotę krzyczeć z bezsilności, ale wie, że nie może sobie na to pozwolić. Nikt z nas nie może.

- Ale my mamy - zabieram nagle głos. - Musimy wziąć się do pracy. Pewnie na miejscu mają już cały sztab detektywów i techników. Przypuszczam, że śledztwo przejmą federalni, a my nie wiemy, jak bardzo nienawidzi nas prokurator okręgowy. Znamy tam kogoś? Musimy uciszyć wszystkie interesy, zanim usiądą nam na ogonie.

Kennedy wygląda na speszoną. Odsuwa się od mojego brata i ociera dłońmi zaczerwienioną twarz.

- My nie, ale Hector na pewno - odpowiada Vincent.

- Nie. Załatwimy to sami. Ograniczamy ludzi do minimum. Nie chcę żadnych przypadkowych nazwisk.

- A co to było z tą panną?

- Z jaką panną? - dopytuje Kennedy, podejrzliwie na mnie patrząc.

- Ty powinnaś doskonale wiedzieć, jaką - zaczynam szorstko. - To twój zespół, a nie upilnowałaś, że Sophie przyprowadza jakąś małolatę do klubu.

- A ty upilnowałeś?

Uśmiecham się, kręcąc głową z niedowierzaniem.

- Masz tylko dwa zadania. Pokazy i pilnowanie pracy tych dziewczyn - mówię, po czym macham ręką, gdy dociera do mnie, że ta dyskusja jest bez sensu. - Ale masz rację. Widocznie to dla ciebie za trudne i powinienem się zająć tym osobiście.

- Chcesz mi powiedzieć, że to przeze mną zabili Marco? Słucham - podnosi głos. - Wyduś to!

- Te emocje chyba są tu zbędne - odkasłuje głośno Vincent. - Tak? - Kładzie mi dłoń na ramieniu, ale szybko ją strącam i oddalam się od nich o kilka kroków. Muszę rozchodzić tą pieprzoną bezsilność. Jestem wściekły. - Pytam ponownie. Czemu mierzyłeś do tej dziewczyny? Po co? Mieliśmy załatwić to na spokojnie.

- Mierzył? - powtarza za nim Kennedy. - Ja zaraz oszaleję.

- To był test - odpowiadam, zaciągając się mocno tytoniem.

- Test? - Kennedy opiera dłonie na biodrach. - Jakich oczekiwałeś rezultatów? Do reszty kurwa odjęło ci rozum. - Szuka wzrokiem wsparcia w Vincencie, jednak on wygląda, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej. - Powiedz mu coś.

- Kennedy ma rację - zaczyna ostrożnie. - Ale uważam, że to był dobry ruch - dodaję składając dłonie za plecami. - Dziewczyna może nic nie wiedzieć, jednak trzeba będzie mieć na nią oko. I na Sophie.

Kennedy wywraca ostentacyjnie oczami.

- Najlepiej wszystkich rozstrzelajcie. Włącznie ze mną - kpi. - Pewnie i tak wszyscy już wiedzą, co się wydarzyło.

- Zaskoczona? - Podnoszę na nią swoje ciężkie spojrzenie. - Całe miasto tym żyje.

- To wendeta - wtrąca Vincent. - Marco nigdy nie złożył przysięgi, więc wszyscy potraktują to, jako nasze wewnętrzne porachunki, ale on i tak należał do rodziny. Od zawsze. I wiem, że to słaby moment, ale... 

- Jeżeli tak jest, to czemu zaczynasz? - przerywam mu.

- Może właśnie teraz mamy szansę, aby obalić rządy ojca? Ian, pomyśl...

- Mam zabić Hectora? - Wzruszam obojętnie ramionami. - Powiedz tylko, kiedy.

- Masz dziwne poczucie humoru - wtrąca Key, wyjmując z kieszeni bluzy paczkę papierosów. Wyciąga dłoń w moją stronę, by dać znać, że potrzebuje ognia. - Czekam.

- Wydaję mi się, że będziemy potrzebowali wsparcia - ciągnie dalej Vin, gdy podrzucam Kennedy zapalniczkę. - Trzeba skrzyknąć swoich.

Wiem, kogo ma na myśli.

- Gdy nastąpi taka konieczność, zajmę się tym osobiście - odpowiadam. - Gilstrap jest zamknięty do odwołania. Musimy się na ten czas ulokować w Blazehouse.

- Mam tam tańczyć? - dopytuje Key, wypuszczając z ust chmurę tytoniu. 

- A wolisz na ulicy?

- Masz talent do dramatyzmu, Savinni. Użyj go w drugą stronę. Mamy jakieś podejrzenia, kto za tym wszystkim stoi?

- To chyba oczywiste - stwierdzam. - Jest w tym mieście tylko jedna rodzina, która od lat prowadzi z nami otwartą wojnę.

- O nie - wzdycha, przenosząc wzrok na Vincenta. - Chodzi o Mozarta? Macie na jego punkcie obsesje. Przez lata szukacie dowodu za Evelyn, a nadal nic nie znaleźliście. Nie chce znowu przez to przechodzić. Chce sprawiedliwości dla Marco.

- Ty nie chcesz przez to przechodzić? - Vincent łapie ją za słowo, jednak wyraz jego twarzy nie zdradza, że go to rusza.

- Koniec dyskusji - mówię, widząc, że Kennedy nie jest zupełnie gotowa, aby zmierzyć się z tą sprawą. - Jesteś roztrzęsiona. Wracaj do domu. My się wszystkim zajmiemy.

- A co zrobimy z tą panną?

***

Byłem pewny, że to Vincent będzie wolał zająć się naszą nową koleżanką, a jak zwykle czarna robota spada na mnie.

Zawsze przegrywasz w marynarza, więc po cholerę wciąż się na to piszesz?

Mogłem nie pytać. Zająłbym się czymś bardziej pożytecznym.

Siadam na masce samochodu i dopalam w ciszy papierosa. Dołącza do mnie Vincent, jednak nic nie mówi. Wyczuwam napięcie z jego strony, choć to uczucie jest nieodłączną częścią naszych, i tak, rzadkich spotkań. Tak naprawdę gdyby nie Marco, najwcześniej spotkalibyśmy się dopiero za miesiąc, podczas świąt Bożego Narodzenia.

- Wiesz, dlaczego nie chcę zostać bossem. 

- Wiem - odpowiada, nawet na mnie nie patrząc. - Ale to nie znaczy, że się z tym zgadzam.

Ponownie zapada między nami niezręczna cisza. Przymykam oczy, marząc o przemieszczeniu się w jakiekolwiek inne miejsce na świecie. W inny czas. W inne okoliczności.

- Dopóki ojciec żyje, zrobię wszystko, abyś zmienił zdanie. Po jego śmierci... - urywa nagle zawieszając słowa w powietrzu. - Będzie już za późno. - Podnosi na mnie wzrok i widzę, że mówienie o tym przychodzi mu z trudnością. Waha się. - Ian, już od dawna to nie ojciec jest przywódcą. Ty nim jesteś. - Jego oczy zwężają się niebezpiecznie, gdy to mówi. - Ale jeśli nadejdzie koniec i podejmiesz inną decyzję... Uszanuję to.

Jestem zaskoczony jego słowami. Pierwszy raz zdobywa się na taką szczerość, a co dopiero komplement pod moim adresem. Przetwarzam w głowie wagę jego słów, nie umiejąc odeprzeć od siebie myśli, że to nie przypadek, że mówi mi to akurat teraz.

- Koniec jest już blisko - mówię, zachrypniętym od tytoniu głosem.

- Ale wciąż trwa wojna. Zwycięstwo nie zostało jeszcze przesądzone. 

- A Evelyn? Ona będzie twoim zwycięstwem? - Kolejny raz czuję uderzenie mdłości. Vincent odwraca ode mnie wzrok, jakby nie chciał okazać rozczarowania, jakie sprawiła mu moja odpowiedź. - Tak, masz rację. Wojna trwa, ale za dużo w niej straciliśmy, by móc mówić o jakimkolwiek zwycięstwie. Nasza walka to pomszczenie tych, którym zgotowano los ofiar.

Cisza. Mentalnie kołyszę się na granicy bezsilności. Nie umiem nad tym zapanować. Zbyt dużo niedopowiedzeń, zbyt mało czasu, aby to zmienić.

- Gotowa - słyszę za plecami.

Odwracam się. Widzę, jak Severio delikatnie popycha Waters w moim kierunku.

- Umowa też? - pytam, unosząc brew.

- Tom zostawił ją w Blazehouse.

Obserwuję ją, gdy łapię się kurczowo za ramiona, jakby próbowała obronić się przed moim przenikliwym spojrzeniem. Burza kręconych, ciemnych włosów sięga jej prawie do pasa, a przy twarzy przypominają poplątane sprężyny. Cała się trzęsie. Orzechowe oczy wpatrują się we mnie, chyba oczekując na wyrok. Nie widzę już pierworodnego błysku w jej źrenicach. Diabliki zgasły i mam świadomość, że jestem temu winny.

- Miałeś ją uspokoić - mówię, rzucając niedopałek papierosa, ale nie oczekuję odpowiedzi. Wstaję i podchodzę do drzwi samochodu od strony pasażera, otwierając je przed nią na oścież. - Wsiadaj. - Czekam na jej reakcję, jednak nie rusza się nawet o krok. Zerka na Vincenta, jakby szukała w jego oczach odpowiedzi. - Wsiadaj - powtarzam nieco ostrzej.

Zbiera się na odwagę, chyba uznając to za punkt honoru. Obdarza mnie ostatnim krótkim, pełnym pogardy spojrzeniem i zajmuje miejsce w samochodzie. Z hukiem zamykam drzwi i przechodzę na drugą stronę.

- Kobiety - mruczę pod nosem. - Widzimy się na miejscu – rzucam do Vincenta i siadam za kierownicą.

***

Blazehouse Gentelmen's Club, Brooklyn

Droga mija nam w ciszy. Mi to odpowiada, a ona nie ma wyboru.

- Jesteśmy na miejscu - mówię, wyłączając silnik samochodu. - Porozmawiamy i wrócisz do domu.

Ty i rozmowa, Ian?

Nie otrzymuję od niej żadnej reakcji. Zaciska palce na materiale kurtki, a jej twarz całkowicie zasłaniają włosy.

- Połączyłaś już kropki, że nie wiozę cię na rzeź? - Nie jestem, aż takim egoistą, by się nie domyślić, że jest roztrzęsiona, ale sama sobie zgotowała ten los. - Dobrze, będę mówił tylko ja. Wysiadamy.

Kotłuje się we mnie wściekłość. Przez ostatnią dobę wydarzyło się tyle rzeczy, jeszcze więcej muszę domknąć, a siedzę w tym czasie z młodocianą kryminalistką w samochodzie.

- Bardzo mały procent ludzi ma szansę na wiedzę o tym, że zaraz może zginąć.

Powstrzymuję się od uśmiechu.

- Postaram się zapewnić ci ten przywilej. 

W mojej głowie brzmiało to, jak żart, ale na niej wywiera odwrotny efekt. Spogląda na mnie z przerażeniem, co skutecznie ignoruję wysiadając z samochodu. Przechodzę na jej stronę i otwieram przed nią drzwi.

- To tylko formalności. - Jej spojrzenie jest przepełnione lękiem. - Nie zrobię ci krzywdy.

- Ile warte są te słowa? 

Właśnie, Ian?

- Powtarzam - zaczynam cicho - nie zrobię ci krzywdy.

Wywołujesz strach. Ludzie się ciebie boją, zrozum to.

Mimowolnie zaciskam szczękę i pięści. Uważa mnie za tyrana i nie mogę się temu dziwić. Jej zachowanie sprawia, że nawet przez chwilę zastanawiam się, czy jej obecność w Gilstrap nie była czystym zbiegiem okoliczności, ale szybko sobie przypominam, że nie wierzę w zbiegi okoliczności.

Puszczam drzwi samochodu i zostawiam ją. Zmierzam prosto do windy, po czym słyszę za plecami jej kroki.

Po chwili jesteśmy na górze i otwieram kartą drzwi. Włączam światła, gdy tylko przekraczamy próg. Na ścianie przypominającej stary ceglany mur, podświetla się biały napis Blazehouse. Nie byłem tutaj od kilku miesięcy i choć wydawało mi się, że zapamiętałem lokal, jako o wiele mniejszy, niż Gilstrap, to i tak towarzyszy mi dziwne uczucie przytłoczenia. Mamy tutaj tylko dwie sale, trzy loże i zaledwie garstkę pokoi na prywatny taniec. Prawdopodobnie będę zmuszony do cięć załogi kelnerek i tancerek, lub wprowadzenia systemu zmianowego. Potrzebuję tutaj ochrony, swojej ochrony, a nie ludzi Hectora, bo wszyscy skończymy w ziemi.

Zamykam za nami drzwi do gabinetu, a raczej pokoju, który dopiero się nim stanie. Znajduje się tu duże biurko z litego drewna, za nim kilka starych palet, a obok przetarta skórzana kanapa. Regał jest zastawiony zakurzonymi książkami, choć na którejś półce powinienem mieć schowany barek. Bez alkoholu ta rozmowa nie może się udać.

- Whisky? - pytam, otwierając w końcu szafkę z alkoholem. - Dam ci plastikowy kubek, żebyś niczego nie stłukła.

- Od gróźb śmierci, po nonszalancką popijawę? - Słyszę za plecami.

- Borderline - rzucam dla rozluźnienia atmosfery. - Mam na to papier. 

Podchodzę do niej wręczając kubek z bursztynowym płynem. Przykłada go do nosa, by najwyraźniej sprawdzić zapach trunku. Zabieram z barku swoją szklankę z podwójną dolewką i siadam za biurkiem. Niby to krzesełko z miękkim siedzeniem, choć określenie go "miękkim" to stanowcza przesada. Upijam łyk alkoholu i gestem dłoni zachęcam ją, aby zajęła miejsce na kanapie. Trochę bawi mnie ten obrazek, bo siada na niej na tyle wolno i ostrożnie, jakby miała ją wciągnąć do samych czeluści piekieł.

Na biurku leży teczka. Otwieram ją i widzę, że zgodnie z poleceniem znajduje się w niej tylko jeden egzemplarz umowy. Wszystko się zgadza.

- Przejdźmy teraz do przyjemniejszych kwestii - rzucam, zakładając nogi na biurko. Odpalam papierosa, gdy widzę kątem oka, że kubek prawie wypada jej z rąk. - Na Boga – wzdycham z rezygnacją. - Jakbym planował cię zgwałcić, to raczej nie wiózł bym cię tutaj przez całe miasto.

- Nie wiem, jakie gangsterzy mają upodobania – odpowiada zatapiając pośpiesznie usta w alkoholu.

- Jedno z nich to nie mówienie o nas per gangsterzy. - Marszczę czoło, bo nienawidzę tego określenia. Przesuwam po blacie teczkę w jej kierunku. - To komplet dokumentów, który musisz podpisać. Zostałaś zaszczycona nową odsłoną, bo jak oboje wiemy, poprzednia wersja pokusiła niektórych o złamanie pewnych paragrafów. - Zaciągam się zachłannie tytoniem i obserwuję, jak zaczyna śledzić wzrokiem tekst. - Wszystko, co tutaj usłyszysz, pozostaje w Blazehouse. Nie możesz z nikim rozmawiać o tym miejscu ani ludziach, których tu poznałaś. Twoje istnienie tutaj również jest tajemnicą. Potrzebujesz szybkiej gotówki, my dyskrecji, więc to układ idealny.

Dolewam sobie alkoholu wyczekując burzy, która mogła zaraz nadejść. Nic nie odpowiada i wraca wzrokiem do dalszego przeglądania dokumentów.

- Dożywotnia klauzula poufności? - pyta, czytając na głos tekst.

- Nie prowadzę korporacji, gdzie po dziesięciu latach możesz sprzedawać informacje konkurencji.

- I mam tu pracować? 

- Robisz to od kilku dni. 

Wygląda na załamaną. Wraca wzrokiem do dalszego śledzenia tekstu.

- Pieniądze gwarantują nietykalność - stwierdza pod nosem. 

- Każdego da się kupić. 

- Zwłaszcza złodziejkę, prawda?

- To nie są negocjacje – odpowiadam zimno. - Wchodząc tutaj nawet goście muszą podpisać deklaracje, czasami nawet krwią. 

- A w moim przypadku? 

Jej zmiany nastroju przypominają mi, jakąś postać z kreskówki, tylko jeszcze nie wiem, jaką. 

- Tusz wystarczy. 

- Nie zdemaskuje was - zaczyna głosem tak słabym, jakby miała za chwilę upaść. - Możecie mi zaufać, ale błagam... Nie każ mi tego podpisywać. 

- Zaufać? - powtarzam po niej, a mój zimny śmiech wypełnia pomieszczenie. Wzdryga się na ten dźwięk. - Jesteś taka naiwna, Waters. Aż nierealna.

Otwiera usta próbując coś powiedzieć, jednak po chwili odpuszcza. Wyraz jej twarzy wymownie świadczy, że ze sobą walczy. Jest poważna i skupiona, jakby zastanawiała się, czy powinna to podpisać. Ona naprawdę wierzy, że ma inne wyjście?

- Czym się różni nowa deklaracja? - pyta.

- Karą.

- Jaka jest moja kara?

- A czego się najbardziej boisz?

Robi taką minę, jakby analizowała moje słowa. Nie wygląda jeszcze na zmartwioną, aż coś do niej trafia.

- Babcia - stwierdza łamiącym głosem. - Dlaczego? Za co to wszystko?

- A czego oczekiwałaś, Waters? - Zaczynam się irytować i nie zamierzam tego ukrywać. - Moja uprzejmość jest podyktowana tylko tym, że nie możemy sobie pozwolić na masową rzeź. Jesteś tutaj, bo przeżyłaś wczorajszą noc. Twoje życie to zagrożenie dla nas i sprawiedliwości, na jaką zasługuje człowiek, który wczoraj został stracony.

- A gdzie sprawiedliwość dla mnie?

- Rób swoje, a nikomu nic się nie stanie. - Zdejmuję nogi z blatu i strzepuję popiół z papierosa do popielniczki. - Podpiszesz to, czy tego chcesz, czy nie. Nie będę miał twojej krwi na rękach.

- Nic nie rozumiesz. - Przymyka powieki, biorąc głęboki oddech. - Będziesz ją miał, jeśli to podpiszę. Sama utrzymuję babcię, opłacam jej leczenie, czynsz... - urywa na moment, otwierając zaszklone oczy. - Potrzebowałam szybkich pieniędzy. To zbieg okoliczności, że pojawiłam się w momencie, gdy do tego doszło, a gdy wrócę do domu... mój narzeczony... - waha się, odgarniając nerwowym gestem włosy z twarzy. - Będzie wściekły. Nie ma mnie w domu od wczorajszego wieczora. Teraz każecie mi podpisać papiery, które całkowicie mnie od was uzależnią. Umiem czytać. - Zastyga na moment w bezruchu. Wygląda, jakby ledwo mogła oddychać. - To restrykcje, które mogą zniszczyć moje życie.

- A nie zostało już zniszczone? - Spogląda na mnie z furią w oczach. - Będziesz miała alibi. Dostaniesz od nas kartę wypisu ze szpitala.

Przez chwilę patrzy na mnie, jakby ponownie czegoś szukała w mojej twarzy. Współczucia? Troski? Zrozumienia? Nie rusza mnie to.

- Szczerze? Wolałabym śmierć niż to. - Podnosi w górę plik dokumentów, a pojedyncze łzy płyną po jej policzkach. - Byłeś kiedyś w sytuacji, że nawet śmierć nie jest wyjściem? Tak się właśnie teraz czuję. - Jestem w takiej sytuacji codziennie. - Otwarcie grozisz mojej babci, która oprócz mnie, nie ma nikogo - dodaje, ocierając niedbale rękawem mokre policzki.

- Czego ode mnie oczekujesz?

Jej szczęka drży, a wzrok staje się zamglony. Opuszcza bezwładnie głowę i opiera zaciśniętą dłoń o bok kanapy. 

- Nie wiem.

Zaczyna głośno wciągać powietrze, a wolną ręką dotyka swojej klatki. Wtedy zaczyna się niekontrolowanie hiperwentylować.

Kurwa mać.

Podnoszę się na równe nogi i wychodzę z pokoju. Mam wrażenie, że to jakiś kiepski żart. Wyciągam z lodówki pod barem worek z lodem i chwytam z blatu metalowe wiaderko. Szybkim krokiem wracam i gdy tylko do niej podchodzę, widzę jej oczy zalane łzami. Kucam przed nią i łapiąc za jej nadgarstek, wsuwam dłoń do pojemnika z lodem. Przez chwilę próbuje się instynktownie wyrwać, jednak mój chwyt jest silny i stanowczy. Czynię to samo z jej drugą ręką.

- Spójrz na mnie - mówię, by przypomnieć jej o miejscu, w jakim się znajduje. Ma rozchylone usta, przez które próbuje zachłannie nabrać powietrza. Nadal się trzęsie, ale w końcu podnosi na mnie wzrok. - Oddychaj głęboko i powoli. Licz razem za mną. Jeden – zaczynam powoli, wyczekując na jej reakcję. - Dwa. Trzy. Cztery...

- Pięć...

Powtarza razem za mną do dwudziestu, powoli wracając do rzeczywistości. Oddech staje się równomierny, a wzrok obecny. Spogląda na swoje dłonie, które ciągle tkwią w pojemniku z lodem. Zapada długa niezręczna cisza, której nie planuję przerywać. Nie spodziewałem się, że tego wieczora stanę się opiekunką, jednak w nadchodzącym czasie muszę pogodzić się z masą irracjonalnych sytuacji.

- Już w porządku - mówi na jednym wydechu.

Unosi dłonie z wiaderka kładąc je sobie na kolanach. Wygląda na zmieszaną tym, co się właśnie wydarzyło, lub może bardziej tym, że wydarzyło się to przy mnie. Podnoszę się na równe nogi i wracam do biurka, na które odstawiam naczynie. Nie wiem, czy to pierwszy atak paniki w jej życiu, ale mam nadzieję, że na pewno moja ostatnia asysta.

- Śmierć, albo życie w niewoli - mówi, jakby do siebie, jednak na tyle głośno, abym mógł to usłyszeć. - To żaden wybór.

- Nie – odpowiadam szybko. Podwijam rękawy bluzy i wkładam do ust papierosa. - Twoja praca tutaj będzie tymczasowa. Zwolnię cię z tego obowiązku, gdy załatwię parę spraw.

Zaczynam mieć dość tej rozmowy.

- Tymczasowa to znaczy, ile? Miesiąc? Rok? Dwa? 

Milczę. Nie jestem w stanie jej na to odpowiedzieć, a wolę trzymać słowa na wodzy. Nie potrzebuję tutaj zawałów i kolejnych trupów. 

- Nazwij rzeczy po imieniu. Mam robić za waszą dziwkę i zapełniać wasz portfel.

- Uspokój się, Waters. Nie prowadzę tu burdelu. Twoja rola nie będzie na tym polegała.

- Nie wierzę ci.

Co za beznadziejne położenie. Rozmasowuje palcami nasadę nosa. Ta dziewczyna kompletnie nie nadaje się do współpracy, a ten atak to tylko potwierdza. Sophie przysporzyła mi więcej problemów niż korzyści. Muszę się użerać z jakaś gówniarą, zamiast...

Marco.

To mój jedyny priorytet. Skup się.

- Resztę dokończy z tobą Vincent - rzucam krótko, po czym wychodzę.

Zmierzam do końca korytarza, gdzie znajdują się duże masywne drzwi. Popycham je, a za progiem wita mnie pytające spojrzenie Vincenta, który akurat miał wbić ostatnią bilę do łuzy.

- Zmieniamy umowę - mówię, gdy odkłada kij na stół. - Lub zrobimy aneks. Cokolwiek.

- Co tym razem? - pyta znużony.

- Potrzebujemy formułki o zapewnieniu refundacji na leczenie członka rodziny. - Jeśli brew Vincenta była wysoko, to obecnie poszybowała prawie do linii włosów. - I załatwisz wypis ze szpitala.

- A mogę wiedzieć, dlaczego?

- Czasami zaufanie i dyskrecję, trzeba sobie po prostu kupić. 



***

[1] Consigliere - w strukturze mafii, osoba pełniaca funkcję "doradcy" bossa. 

[2] Terakotowa Armia - to gliniane figury żołnierzy, naturalnej wielkości, stojących na straży cesarskiego grobowca Pierwszego Cesarza w Chinach.

Continue Reading

You'll Also Like

1.6M 46.1K 45
POPRAWIONE ROZDZIAŁY 15/44 „Szef mafii i jego przyrodnia siostra" W wieku osiemnastu lat Orabella Martinez straciła ojca, a kontakt z matką był znik...
4.7K 90 23
Blanka miała odziedziczyc wszystko po swoim dziadku, lecz jedynym warunkiem było wyjście za mąż za Gabriela Curie, dziedzica mafii francuskiej. Wszys...
146 60 11
PIERWSZA CZĘŚĆ TRYLOGII MAYBE Po raz pierwszy James Bradley został złamany mając pięć lat, od tego czasu, każdego dnia jest niszczony od nowa. Czeka...
5.4K 468 31
Znika najmłodsza siostra ze znanego rodzeństwa Barboleta da Silva. Gdy policja rozkłada ręce w sprawie, jeden z jej braci decyduje się zgłosić o pomo...