Bractwo Omerta [1] - Atak (ZA...

By kaitlynwels

45.2K 1.6K 3K

Pierwsza część Trylogii Bractwa Omerta. [+18] *** Będę Twoim prześladowcą, zemstą, bólem i trwogą. Żałujcie z... More

PLAYLISTA
(Spóźnione) Słowo wstępu
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17 - Kartka z kalendarza
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
ROZDZIAŁ 20 - Kartka z kalendarza
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26 (1/4 FINAŁU)
ROZDZIAŁ 27 (2/4 FINAŁU)
ROZDZIAŁ 28 (3/4 FINAŁU)
ROZDZIAŁ 29 (4/4 FINAŁU)
ROZDZIAŁ 30 (OSTATNI)
OD AUTORA
puk, puk, może papier?

ROZDZIAŁ 2

2.6K 91 94
By kaitlynwels

Słońce chowa się, by dać miejsce ciemności. Ciężkie chmury zbierają się nad miastem. Robi się ponuro i wietrznie. Czuję przypływ siły wraz z wzbierającym powiewem wiatru. Gęsta mgła przysłania panoramę Manhattanu, a fale rozbijają się o mury portu.

Właśnie teraz śmierć puka do ludzkich serc, przemierza domy i opuszczone przedmieścia w poszukiwaniu kolejnej zdobyczy.

I znajduje ją. Ja ją znalazłem.

Zimne krople spływają po mojej twarzy, gdy patrzę niewzruszonym wzrokiem na swoją ofiarę. Jego ręka jest nienaturalnie wygięta, a kość przebiła mu skórę na łokciu. Jestem godny podziwu, że próbuje się jeszcze czołgać.

- Niewygodnie, panie Dorevir? - pytam, przekrzywiając głowę.

- Nic ci nie powiem - warczy, a krew cieknie z jego ust.

Mój uśmiech poszerza się, a do moich nozdrzy uderza zapach zbliżającego się deszczu.

Lubię oddawać się temu szaleństwu.

- Prawdopodobnie mi pan nie uwierzy, ale walczę o pokój na świecie. - Widzę w jego oczach zaskoczenie, a mój spokojny ton głosu zdaje się go jeszcze bardziej dezorientować.

- Pokój? - pyta, walcząc o każdy oddech. - Wygląda to raczej na wojnę.

- To tylko pozory, panie Dorevir. Zanim to nastąpi muszę tu posprzątać, aby moje marzenie mogło się urzeczywistnić. Jestem pod tym względem niezwykle pedantyczny.

Kucam przed nim, nie spuszczając z niego wzroku. Zimna stal moich oczu jest niczym nóż przecinający jego duszę. Kąsa ją. Ćwiartuje. Rzucam na swoje ofiary niewerbalne zaklęcie Sectumsempry[1], którego nikt nie jest w stanie odbić.

- Wiem, kim jesteś - mówi, jakby doznał olśnienia.

- Tak? - Widzę po nim, że się waha. - Bezczelnym i aroganckim psychopatą. Tak, wiem. Z reguły jestem łasy na komplementy, jednak nie dziś.

- Jesteś potworem.

- Auć - wzdycham i podnoszę się na równe nogi. - Czy ja wyglądam panu na osobę, która czerpie satysfakcję z przelewu krwi? - Obdarowuje go swoim triumfalnym uśmiechem. - Może odrobinę, ale odłóżmy już na bok tę oficjalną część. Mam dla pana propozycję.

Mężczyzna wygląda na jeszcze bardziej zdezorientowanego niż wcześniej. Wyciągam z kieszeni paczkę fajek i wkładam jednego do ust.

- Mów mi Ian, Frank - rzucam podpalając papierosa. - Uważam, że jesteś inteligentnym facetem i wierzę, że poważnie przemyślisz moją ofertę. Wiesz już, z czym wiążę się niewykonywanie moich próśb. Nie jestem zbyt cierpliwym człowiekiem, a tym bardziej bardzo nie lubię się powtarzać. Rozumiesz mnie, prawda? - pytam, robiąc krótką pauzę, aby zdążył przyswoić informację. - Jeśli jednak zdecydujesz się na drugą opcję... - wypuszczam głośno powietrze, po czym schylam się, ale tylko po to, by wyciągnąć z nogawki nóż. - Przypomnij mi, ile lat ma twój syn?

- Nic... Nic ci nie powiem! - jąka się, panicznie przyglądając ostrzu w moich dłoniach.

- To błąd - warczę mrużąc oczy. - Wiesz Frank, dlaczego tak ważne jest, aby nóż był zawsze naostrzony? - Sprawdzam opuszkiem jego ostrość, aż lekko nacina moją skórę. Frank bliski płaczu kręci przecząco głową. - Ostry nóż przecina bardzo precyzyjnie. Głęboko. Jednym ruchem potrafi przeciąć kartkę, żyłę, mięśnie a nawet odciąć palec. Jedno - kucam obok niego, przykładając ostrze do jego policzka - szybkie - Frank puszcza łzy - nacięcie. - Hamulce puściły. Żałosny widok. - Wiesz już, co oznacza druga opcja? Wiesz, co wydarzy się o świcie? - Nie patrzy na mnie. Boi się. To urocze. - Twoja żona zostanie wezwana na identyfikację zwłok.

- Nie. Nie odważysz się.

- W porządku - odpowiadam ze spokojem.

Przyciskam jego dłoń do ziemi i jednym szybkim ruchem odcinam mu kciuka. Wyje żałośnie z bólu. Patrzę na niego wyczekująco, jednak nadal nie wygląda na chętnego do współpracy. Ponownie zaciskam dłoń na jego nadgarstku pozbywając go najmniejszego palca. Krew zalewa chodnik, a ja prawie czuję jej posmak na ustach.

- Nie! Błagam! Dość!

- Dlaczego? - Przecieram zakrwawiony nóż o jego kurtkę. - Odniosłem wrażenie, że nie jesteś zainteresowany naszą współpracą.

Czekam, bacznie mu się przyglądając. Bierze głęboki oddech cały się trzęsąc.

- Muszę mieć pewność, że nic nie zrobisz mojej rodzinie - szlocha, starając się nie patrzeć w kierunku swojej dłoni. - Muszą być bezpieczni.

- Naturalnie, Frank. Zobaczysz ich całych i zdrowych.

- Zobaczę? - pyta z niedowierzaniem.

- Tak - wskazuję palcem na tarczę zegarka - masz mało czasu, Frank.

- Potrzebujesz listy - zaczyna żałośnie łkając. - Ma ją consigliere[3], ale niszczy ją od razu po wyjściu gotówki.

- Wiem to bez twojej pomocy, Frank. Mów, kto nim jest u Mozarta?

- Benito Cavallo.

- Naprawdę jeszcze uważasz, że warto robić ze mnie idiotę? - Śmieję się zimno w odpowiedzi i ponownie dociskam jego nadgarstek do chodnika.

- Nie!

Ignoruję jego wrzask i nacinam wskazujący palec, tym razem robiąc to wyjątkowo wolno, wręcz leniwie.

- Który następny?

Frank robi się blady, a ja słyszę za plecami kroki. Oglądam się przez ramię i dostrzegam Marco, który podjeżdża do nas czarnym vanem.

- Mortenz! To Mortenz jest jego doradcą! - krzyczy.

- Imię?

- Richard!

- Dziękuję, panie Dorevir.

Chowam nóż pod nogawkę na łydce i wstaje na równe nogi. Po jego twarzy widzę, że wie, co zamierzam zrobić.

Nie chcę...

ale muszę.

Wyciągam z kabury pistolet.

- Oszczędź mojego sy... - nie kończy.

Dźwięk wystrzału na moment nas ogłusza.

Zobaczy pan rodzinę, panie Dorevir. Z czeluści piekieł.

Marco nic nie mówi, nie ocenia. To nasz rytuał, nasza codzienność. Przez chwilę obserwuję otwarte oczy Dorevira i krew cieknącą z jego ust. Chowam pistolet, a pierwsze krople deszczu spadają na moją twarz. Odrywam spojrzenie i zerkam, jak Marco wyciąga z vana ogromny czarny worek.

- Widzimy się w Gilstrap? - pytam.

- Ta - wzdycha. - Sergiusz podesłał nam kilka skrzynek bimbru.

- Żyję dla tych dostaw - odpowiadam, siląc się na obojętny ton, jakbym przed chwilą wcale nie zabił człowieka.

Napięcie od ostatniego wyskoku do Grey Leg nadal było między nami odczuwalne. Wiem, że nie oczekuje ode mnie przeprosin, jednak chyba na starość robię się zbyt ckliwy. Czuję gulę w gardle, ale nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej, więc odwracam się na pięcie zostawiając go samego. Ja wykonuję swoją robotę, a on swoją. Wsiadam do samochodu i odjeżdżam z portu.

W głowie słyszę ciche pstryknięcie.

Nowa ofiara na liczniku.

***

Dojeżdżam do Gilstrap. Wchodzę standardowo tylnym wejściem i przechodzę przez garderobę dla pracownic. Otwieramy dopiero za kilka godzin, więc wiem, że nikogo tu teraz nie spotkam. Jest cicho i pusto. Otwieram drzwi prowadzące do głównej sali. Muszę się przebrać. Na prysznic nie starczy mi czasu, choć nawet on nie pomoże mi pozbyć się zapachu krwi z mojej skóry.

Prawie mijam bar, po czym słyszę trzask. Przystaję w miejscu mając przez chwilę wrażenie, że się przesłyszałem. Zerkam na miejsce, skąd dochodził hałas i podchodzę bliżej, by wyjrzeć za blat.

Rozbita karafka.

Wysunięta kasa.

I jakaś małolata.

Przede mną klęczy dziewczyna, młoda dziewczyna, która z pewnością tutaj nie pracuje.

- Przeszkadzam? - pytam unosząc brew.

Spod burzy orzechowych loków wyłania się twarz. Unosi głowę z nad ziemi, by na mnie spojrzeć.

- Przepraszam - rzuca pośpiesznie. - Mam dwie lewe ręce.

Wstaje na równe nogi, trzymając w dłoniach kawałki potłuczonego szkła, które wyrzuca do kosza pod barem.

- Może powinnaś sobie zrobić przerwę?

Podchodzę bliżej, uważnie się jej przyglądając. Ma na sobie uniform w postaci czarnej sukienki z długim rękawem, jednak zdradzają ją buty - stare, przetarte trampki. Pewnie jest z ulicy.

- Oh - wyrywa jej się z ust. - Chyba wręcz przeciwnie - odpowiada z lekkim uśmiechem, choć domyślam się, że to nerwowy grymas.

- To drobne na otwarcie? - pytam, jednak zdaje się nie rozumieć moich słów, wysyłając mi pytające spojrzenie.

Wskazuję brodą na otwartą kasetkę z gotówką.

- Tak - mówi szybko - właśnie ją przyniosłam. Miałam przeliczyć pieniądze przed schowaniem ich do kasy.

- Oczywiście - przytakuję, krzyżując dłonie na piersi. - Szkoda. - Obejmuję wzrokiem szkło na podłodze. - Lubiłem tę karafkę.

Duże brązowe oczy bacznie mi się przyglądają, jakby właśnie próbowały przewidzieć mój kolejny ruch. Obserwuję jej zakłopotanie, opierając się biodrem o blat baru.

- Przedstaw się - nakazuję.

- A uwierzysz, że powiem prawdę?

- Prawdopodobnie nie, ale zawsze staram się zachować minimum dobrych manier w przypadku nieznajomych - mówię z zimnym uśmiechem. - Nawet złodziejek.

Jej twarz szybko pochmurnieje, jednak nie widzę na niej strachu, a jedynie skupienie.

- Chcesz wezwać policję?

- Mógłbym, ale szczerze mówiąc - drapie się po brodzie - nie przepadamy za sobą.

Czy kpiłem z jej położenia? Tak. Czy podobało mi się to? Och, jak bardzo.

- Ktoś w tym mieście nie lubi się z policją? Niemożliwe.

- Mam inne sposoby.

Dziewczyna mruży lekko oczy i wtedy dostrzegam na jej twarzy cień przerażenia.

- Ty jesteś Savinni.

- Czym się zdradziłem? - Uśmiecham się zimno, jakby jej zmieszanie było dla mnie żartem. - Mimo wszystko podziwiam twój heroizm w sytuacji, gdy zaraz może upaść coś więcej, niż tandetna karafka.

Wtedy z drugiej sali wychodzi nasza kelnerka Sophie, trzymając w dłoniach tacę. Gdy tylko natrafia na moje spojrzenie zatrzymuje się w pół kroku.

- Pan Savinni? - mówi cicho. - Myślałam, że jest pan dziś na kolacji.

- No widzisz. Nie synchronizowaliśmy kalendarzy - komentuję, wychodząc zza baru.

- Przepraszam, panie Savinni. Najmocniej przepraszam - zaczyna z przerażeniem w głosie. - Wzięłam Remy do pomocy przed otwarciem. Tylko na kilka godzin.

- Żeby pomogła ci opróżnić kasę? - pytam szorstko, stając naprzeciwko niej.

Sophie przenosi wzrok na swoją koleżankę, która posyła jej przepraszające spojrzenie.

- Marco będzie tu za pół godziny. Macie szczęście, że nie mam dziś czasu na takie pierdoły. - Już mam się wycofać, jednak wyraz ulgi na ich twarzach nie pozwala mi tego przemilczeć. - Radzę wam nie wyjeżdżać z miasta. - Patrzę na dziewczynę za barem. - Bo i tak was znajdę.

Nie mam pojęcia, kim jest ta dziewczyna, jednak jestem cholernie wściekły na Sophie. Znam ją od czasów, gdy była jeszcze dzieckiem. Była córką jednego z naszych najbardziej zaufanych ludzi, który zginął podczas akcji na Upper East Side. Nie spodziewałem się, że może dopuścić się złamania tak podstawowej zasady i przyprowadzi tutaj zwykłą gówniarę.

Chcesz komuś pomóc? Tak się właśnie na tym przejedziesz.

Idę do gabinetu. Nie mam czasu suszyć włosów, bo i tak jestem spóźniony. Zgarniam je do tyłu i wyciągam z szafy czarny golf i marynarkę. Nie mam ochoty wysłuchiwać kolejnych komentarzy Hectora na temat mojego wyglądu, ale w garniturze na pewno mnie prędko nie zobaczy. Zerkam w lustro na drzwiach szafy, wygładzając dłonią marynarkę. Siwe pasma włosów niepozornie przebijają się przez czarną czuprynę i wiem, że jeżeli kolejne będą pojawiać się z taką prędkością, to za rok będą mnie mylić z Hectorem.

Wino?

Jest.

Ruszam w pełnej gotowości na dzielnicę obrzydliwego bogactwa i egoizmu, czyli na Manhattan.

***

Parkuję przy wieżowcu na Madison Avenue zostawiając kluczyki konsjerżowi. Obsługa wita mnie ciepłym spojrzeniem i kieruję się bezpośrednio do windy.

Dwudzieste siódme piętro.

Zaczynamy melodramat.

- Dobry wieczór, panie Savinni - szeroki uśmiech gości na twarzy gosposi, która otwiera mi drzwi.

- To się jeszcze okaże - odpowiadam i oddaję w jej ręce butelkę czerwonego wina.

Mijam długi hol, a wraz z nim kolekcję dzieł sztuki mojej matki. Pierdolone muzeum. Znajdowało się tu wszystko począwszy od rzeźb z kutasami buddy, a kończąc na szarych obrazach pod tytułem "Rodzina". Zatrzymuję się na moment przy komodzie, patrząc na moje ulubione zdjęcie. Mimowolnie uśmiecham się do fotografii przedstawiającej małą dziewczynkę z burzą złotych włosów.

- Cześć Evelyn.

Ruszam dalej, aż w końcu dochodzę do dużych drewnianych drzwi, które lekko popycham.

- Buongiorno famiglia[2] - mówię z entuzjazmem rozkładając dłonie w geście powitania. Nie kryję rozbawienia, gdy widzę na mój widok ich posępne miny. - Przyniosłem wino - dodaję, jakby to miało usprawiedliwić moje spóźnienie.

Moja rodzinka stoi przy barku i uzupełnia, jak przypuszczam, kolejną porcję alkoholu.

- Ian, kochanie - odzywa się jako pierwsza moja matka, podchodząc do mnie pośpiesznym krokiem. - Spóźniłeś się - dodaje karcąco. - Wiem, że bardzo zależy ci na dochowaniu tej tradycji, ale mógłbyś chociaż udawać, że tak nie jest.

Schylam się do niej, by mogła mnie bez krępacji objąć ramionami. Jest wyjątkowo niską kobietą, ale pełną klasy i urzekającego wdzięku. Jej ciepłe dłonie wieszają mi się na szyi. Tak rzadko tu bywam, że jej uścisk jest na tyle mocny, jakbym wrócił po kilkuletniej tułaczce. Kładzie mi głowę na klatce, a ja czuję jakbym znowu miał dziesięć lat.

- Cześć mamo - odpowiadam rozczulony tym gestem.

- Cudownie! - Mama w końcu się ode mnie odrywa i skazuje dłonią na ogromny, okrągły stół. - Usiądźmy.

- Witamy gwiazdę wieczoru - rzuca ironicznie mój brat.

- Vincent. - Posyłam mu zimny uśmiech. - Tęskniłeś?

- Uznam to za pytanie retoryczne - odpowiada, zajmując miejsce przy stole.

Tak, kochamy się.

Obejmuję wzrokiem lożę szyderców, na której piedestale stoi mój brat perfekcjonista i histeryk ze zamrożoną mimiką twarzy, od co najmniej dwudziestu dziewięciu lat. Jego szlachetność i moralność z pewności kłócą się z profesją rodziny, jednak wygląda na w pełni pogodzonego z tym faktem. Jak zwykle perfekcyjnie wyprasowana biała koszula, złote spinki do mankietów i włosy z idealnie równym przedziałkiem, zaczesane gładko na bok. 

Cholerna kopia naszego ojca sprzed czterdziestu lat.

Hector niby przypadkiem, trochę celowo zajmuje krzesło naprzeciwko mnie. Marszczy gęste brwi, jakby się nad czymś zastanawiał, a jego spojrzenie mówi mi krótkie „masz szczęście". 

Spoglądam na moją matkę, która wygląda na spiętą. Poprawia nerwowym gestem kosmyk blond włosów, który uwalnia się z jej koka. Mrużę oczy zastanawiając się, co tym razem się wydarzyło. Jest wyjątkowo milcząca, co rzadko jej się zdarza.

- James - karci go matka. - Gdzie twoje maniery?

I na koniec najmłodszy z rodziny Savinnich, nakładający sobie bez krępacji pieczeni. Młody, nieokrzesany, naiwny i lekkomyślny. Definicja dziecięcej niewinność i braku świadomości podatków.

Mija moment zanim zdaje sobie sprawę, że jest przez wszystkich obserwowany.

- Jestem głodny. Dopiero wróciłem z uczelni. 

Do dziś nie rozumiem zwyczaju modlitwy przed posiłkiem. Mamy - cytując klasyka, czyli moją rodzicielkę - okazać wdzięczność za dobro i szczodrość, jakiej doznała nasza rodzina. To nie Bogu należy się wdzięczność, a już na pewno nie za "dobro i szczodrość". Czekam na dzień, gdy znajdę się pięć metrów pod ziemią splamionej choć jedną czystą kroplą smutku - wtedy podziękuję.

- Mam zacząć? - pyta James, nawet nie kryjąc swojej frustracji. 

- Nie jesteśmy jeszcze w komplecie - odpowiada mama. - Zachowuj się. 

- Helen, spokojnie, to nic takiego - odzywa się w końcu Hector.

- Nie mamy nic mocniejszego? - pytam całkowicie poważnie, nalewając sobie czerwonego wina. - I na kogo czekamy? 

- Ian! - warczy kobieta. - Czy możemy spędzić choć jeden wieczór bez tych zgryźliwości? 

- Trzeba było nie zapraszać swojego pierworodnego - komentuje Vincent, znużonym głosem. 

Śmieję się pod nosem, pociągając duży łyk alkoholu.

- Ja niemądry - ciągnę dalej, mieszając w kieliszku wino. - Vincent, czemu nie ma z nami twojej żony? W końcu zrozumiała, że więcej gotówki z ciebie nie wysępi?

- Jakbyś zapomniał, mój drogi bracie, Harper jest w ciąży - odpowiada ze spokojem, choć wzrokiem ciska we mnie pioruny. - Źle się poczuła i poszła na balkon zaczerpnąć świeżego powietrza.

- Nie dziwię się. Noszenie twojego dziecka w łonie musi być z pewnością przytłaczające - mówię biorąc kolejny łyk.

- Przynajmniej podczas niedzielnej kolacji byście sobie darowali - wzdycha głośno mama, po czym idąc w mój ślad nalewa sobie wina. - I chciałam zauważyć, że przynajmniej jeden z moich synów nie wyląduje jako stary kawaler.

- Kawalera rozumiem, ale starego? - Wywracam ostentacyjnie oczami. 

- Mamo, naprawdę jeszcze wierzymy, że jakakolwiek kobieta przy zdrowych zmysłach i pełnej poczytalności, związałaby się z Ianem? - Vincent spogląda na mnie i mogę przysiąść, że widzę, jak z ledwością powstrzymuje dumny uśmiech.

- Tylko tyle? Miałeś przecież tyle czasu, aby podszkolić swój warsztat dowcipów.

- Istnieje coś takiego, jak umiar.

- Nie pamiętam, żebyś znał to słowo, gdy wycierałem ci nos o ósmej rano - rzucam.

- Koniec! - warczy Hector uderzając pięścią w stół.

Vincent kręci głową, jakby zamierzał coś powiedzieć, jednak postanawia się wycofać. Matka rozmasowuje palcami nasadę nosa, a James ma minę, jakby załapał się na tanią komedię za bilet znaleziony w płatkach.

- Przepraszam najmocniej rodzinko, ale czy to jakiś temat tabu, że Vincent był ćpunem? - pytam. 

- Na pewno jesteśmy spokrewnieni? - James wierci widelcem dziurę w talerzu, nawet na mnie nie patrząc.

- Coś nie tak? - Biorę kolejny łyk wina. - Ja bawię się świetnie.

- W takim razie zacznijmy bez Harper, bo chyba tylko modlitwa może tu pomóc. - Mama próbuje przenieść rozmowę na inny tor. - Pobłogosław Panie nas, ten posiłek i tych, którzy go przygotowali - zaczyna łagodniejszym tonem, przymykając lekko powieki. - Dziękujemy ci za wszystkie dary, które posiadamy z twojej szczodrobliwości. Naucz nas się dzielić chlebem i miłością. Przez Chrystusa, Pana naszego...

- Amen - kończę, robiąc niedbale znak krzyża.

Słyszę, jak drzwi za moimi plecami się otwierają. Rodzina w komplecie. Podnoszę się z miejsca i odwracam przodem do kobiety z brzuchem wielkości piłki do koszykówki.

Oto Meduza. 

Nawet w tak zaawansowanej ciąży ma na sobie szpilki eksponujące jej długie nogi, a że jestem tylko facetem to spoglądam na nie w pierwszej kolejności. Posyła mi sztuczny uśmiech odrzucając kosmyk zimnych, wręcz popielatych blond włosów zza ramię.

- Moja ulubiona bratowa. - Całuję ją w policzek na powitanie.

- Jedyna.

- Czujna. Punkt dla Ciebie.

- Usłyszałam, że zaczęliście beze mnie. Dużo mnie ominęło? - Mija mnie i zajmuje miejsce obok Vincenta. - Zdążyłeś już wszystkich skłócić? 

Jej spojrzenie jest jadowite. Okazuje nim zażenowanie nie wypowiadając przy tym nawet słowa, ale ją lubię, może właśnie za to. Jest do bólu szczera i nie znam żadnej innej kobiety, która ma w sobie tyle dystansu, co ona. Nie pyta i nie ocenia, gdy wie, że nie powinna. 

Pasuje do nas.

- Urocza jak zawsze.

Uśmiecha się w odpowiedzi jeszcze szerzej niż ja. Wracam na swoje miejsce patrząc, jak Vincent bierze jej dłoń w swoją i składa na niej przelotny pocałunek. 

- W piątek mamy spotkanie z bardzo ważnym przedsiębiorcą - odzywa się Hector ,przerywając ciszę. - Chciałbym, abyście wszyscy wzięli w nim udział.

- Hectorze, nie podczas posiłku.

Uśmiecham się smutno na komentarz matki. Stara się ze wszystkich sił zachować obraz idealnej rodziny, choć doskonale wie, że jej małżeństwo jest skończone, a dwóch jej synów to kryminaliści.

- Za miesiąc wylatujemy z waszym ojcem do Dubaju - kontynuuje.

- Po co? - pytam zaskoczony.

- Dopóki nie urodzi się mój wnuczek zamierzam wykorzystać ostatnią okazję, by...

- Albo wnuczka - przerywa jej Vincent.

- Niedorzeczne - wtrąca Hector. - W naszej rodzinie od pokoleń, jako pierwszy rodzi się syn.

Harper odchrząkuje głośno słysząc tę uwagę. Teraz oficjalnie wszyscy są spięci. 

Kocham rodzinne spotkania. 

- Jesteś tego pewny, Hectorze? - Przeżuwam kawałek pieczeni patrząc, jak ojciec gromi mnie wzrokiem. - Stare pokolenia może miały tak silne włoskie geny, które by zagwarantowały ci wnuka, ale twoja żona jest amerykanką, podobnie jak synowa, więc... - głośno odchrząkuję. - Jesteśmy piękną amerykańską rodziną. 

Nie istnieje coś takiego, jak silne włoskie geny, ale widok jego rozwścieczonej miny jest wart tych słów. Nie utożsamia się z krajem, w którym mieszkamy, a z drugiej strony wie, że tylko tutaj jeszcze coś znaczy. Mafia na Sycylii podtarłaby sobie nim buty.

- Wypierasz się swoich korzeni? 

- Conto su mia nipote [3] - odpowiadam, nie spuszczając z niego wzroku.

Niespodziewanie ktoś z rozmachem otwiera drzwi do salonu. Wpada Severio łapiąc zachłannie powietrze, jakby właśnie przebiegł maraton. Jego mina od razu sprawia, że mam w głowie same złe scenariusze.

- Hectorze - zaczyna, nie czekając na pozwolenie. - Zdarzył się wypadek.

- To pilne?

Co za kretyn.

- Kto? - pytam, podnosząc się na równe nogi.

Wymieniam z Vincentem porozumiewawcze spojrzenia i wiem, że czujemy to samo. Severio nawet nie ukrywa przerażenia w oczach. Domyślam się, że milczy ze względu na towarzystwo kobiet, ale mam to w tym momencie w dupie. Nie patrzy nawet na mnie, co wyprowadza mnie z równowagi. W sekundę pojawiam się przy nim, łapiąc go za gardło.

- Mów, do cholery! - warczę przez zaciśnięte zęby.

- Jeden z naszych.

Moment, gdy przemieszczamy się do samochodu całkowicie mi umyka. Severio prowadzi, jak ostatni wariat, a migające latanie dłużą mi się w nieskończoność. Nikt nie ma odwagi się odezwać.

Przed budynkiem panuje spokój. Nie ma kolejek. Światła są zgaszone, a muzyka wyłączona. Przygnębiająca cisza jest jak zapowiedź katastrofy. Błagam w myślach, aby nikt nie zginął. Niech to będzie tylko draśnięcie. Za dużo mam za sobą trupów.

Wchodzimy do środka. Zostawiam Hectora i Vincenta w tyle, idąc krok w krok z Severio. W głównej sali znajdują się nasi zaufani ludzie. Już wiem. Z ich wzroku wyczytuję wszystko, czego nie mają odwagi powiedzieć na głos.

Widzę ciało.

Znam ten moment, gdy serce bije mi tak cholernie szybko, że czuję jakbym miał upaść lub dostać pierdolonego zawału. Znam go, aż za dobrze, ale nie spodziewałem się go znowu po tylu latach. Staję się ślepy. Wszędzie widzę tylko krew. Cholerne morze krwi cieknącej z rozdartego gardła. Moje nogi poruszają się instynktownie. Czuję jej zapach. Gorzkiej, mętnej i lepiącej się krwi.

- Wynocha! - wrzeszczę, odwracając się plecami od tego, czego moje oczy nigdy już nie usuną z pamięci. - Wypierdalać stąd!

Słyszę swój własny, dławiący krzyk bólu, który pali moje gardło żywym ogniem. On się rozprzestrzenia. Wypala wszystkie wnętrzności.

"- Marco Monrel."

- Ian.

Ktoś łapie mnie za ramiona, powstrzymując przed upadkiem. Nie czuję nóg. Nic nie czuję. Rozdzierająca pustka. Cisza, a zarazem narastające napięcie.

"- Marco Monrel."

- Ian.

- To Marco...

Dyszę ze wściekłości, czy z bezradności?

Łapie gorączkowo wdech, jakbym zapomniał oddychać. Puszczam ramię Vincenta, który wygląda, jakby spojrzeniem próbował oszacować mój stan.

- Ian, musimy wezwać policję.

- Nie.

- Zaufaj mi.

Nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć. Nie jestem w stanie przeanalizować sytuacji. Suchość w ustach znowu sprawia, że brakuje mi powietrza.

"- Marco Monrel."

- Ktoś nas zdradził.

- Wiem - odpowiada, mocniej ściskając dłoń na moim ramieniu.

Przełykam gorycz porażki. Nie mogę tego tak zostawić.

Odwracam się plecami do Vincenta, a mój wzrok spoczywa na Marco. Mój przyjaciel jest martwy. Ktoś miał czelność zamordować członka mojej rodziny, człowieka, któremu zawdzięczam życie. Tego wieczoru dopuszczono się hańby gorszej niż morderstwo. Została przelana krew człowieka honoru.

- Zlekceważono wszelkie zasady i ład, który został zarządzony przez Cosa Nostre. - Mój wzrok wędruje na Vincenta, u którego pierwszy raz od kilkunastu lat widzę strach w oczach. - Przysięgnij mi, że go pomścimy - mówię ostro próbując załagodzić mój drożący głos. - Przysięgnij.

- Pomścimy go. To wendeta.

Nie byliśmy z Marco związani krwią. Byliśmy związani znacznie większym kalibrem - cierpieniem. Płonie we mnie ogień nienawiści, którego nikt nie będzie w stanie ugasić.

- Zignorowali nas, bracie, zhańbili nasze nazwisko.

- A mi się wydaje, że ta osoba zupełnie nie ma świadomości z kim zadarła - odpowiada pewnie Vincent.

Znajdę go Marco.

Znajdę tego pieprzonego sukinsyna i zgotuje mu gorszy los niż twoja śmierć.


***

[1] Sectumsempra - zaklęcie z serii ksiażek i filmów Harrego Pottera. Powoduje powstawanie głębokich ran ciętych, które mogą doprowadzić do wykrwawienia. 

[2] Buongiorno famiglia tłumaczenie z języka włoskiego, "dzień dobry rodzino".

[3] Conto su mia nipote - tłumaczenie z języka włoskiego, "liczę na bratanicę".


Continue Reading

You'll Also Like

Porwana By halucyny

Teen Fiction

117K 5.1K 15
Latika wraz ze swoimi rodzicami przeprowadza się do nowego domu. W dniu kiedy jadą wybrać meble zdarza się coś naprawdę niespodziewanego... Coś co sp...
2.6K 160 17
Ona córka płatnego agenta od zawsze szkolna na zabójczynie w jednej ze specjalnych szkół. On syn najgorszego płatnego zabójcy w stanie od zawsze zam...
115K 2.1K 25
Alice Mayer jest spokojną dziewczyną która zajmuje się tylko książkami i to tak naprawde tyle, ale ta jedna impreza zmienia wszystko.
37.9K 6.7K 41
Drogi Czytelniku Niech Cię nie zwiedzie początek tej historii. Poznasz bowiem bohaterów, którzy zmuszeni są ukrywać swoje prawdziwe oblicza. Jedno z...