11

1.6K 73 100
                                    

Mija dokładnie pięćdziesiąta druga minuta odkąd Lewis gdzieś zniknął, tym samym zostawiając mnie kompletnie samą w jakimś pomieszczeniu, gdzie stoi prawdopodobnie jego samochód wyścigowy. Tego nie jestem pewna, ponieważ niedaleko stoi drugi, wręcz identyczny, a ja jeszcze nie doszłam do etapu rozpoznawania jego rzeczy spośród tych innych ludzi.

Mogę przysiąc, że gdyby nie to, że mam w telefonie prawie pełną baterię, to z pewnością teraz umierałabym z nudów, bo za cholerę nie wiem co mam tutaj robić. Rozumiem to, że Lewis chciał, żebym mu towarzyszyła i jest mi z tego powodu bardzo miło, ale mam wrażenie, że jestem tutaj trochę niepotrzebna. W prawdzie mam delikatne poczucie, że traktują mnie tu jak piąte koło u wozu, bo już kilka razy zauważyłam jak kilku gości rzuca mi nie za miłe spojrzenia.

Miałam też niezbyt przyjemną sytuację prawdopodobnie z jakimś kolegą Lewisa, który warknął na mnie, gdy przez przypadek dotknęłam jego czapki leżącej na ruchomej półeczce. Byłam święcie przekonana, że należy do Hamiltona, ponieważ on ma identyczną, jednak byłam w błędzie. Dobrze, że Lewis nie był świadkiem tej sytuacji, bo z pewnością żałowałby, że mnie tu zabrał.

— Tutaj jesteś.

Ni stąd, ni zowąd przede mną pojawia się zdyszany Lewis. Nie wiem co robił, ani gdzie był i przede wszystkim z kim, ale nie zamierzam robić mu teraz przesłuchania równego najlepszym policjantom.

— Tu mnie zostawiłeś. — blokuję telefon i chowam go do kieszeni kurtki. — Pada deszcz? — pytam, widząc krople spływające po jego czarnej kurtce.

— Nie, oplułem się. — wywraca oczami. — Jasne, że pada. Nie zadawaj głupich pytań.

— Wcale nie muszę tutaj być. — warczę.

Widzę jak się krzywi, ale jednocześnie łapie mnie za dłoń i ciągnie w swoją stronę, przez co muszę stanąć na proste nogi. Jeśli wymyślił sobie jakiś spacer w deszczu to z pewnością upadł na głowę, bo ja nie zamierzam zmoknąć.

— Idziemy się przejść. — mówi. — Bo mi zastygniesz tutaj.

W momencie, gdy wypowiada to zdanie, z moich ust wydobywa się prychnięcie, a zaraz potem śmiech. Nie po to w pięć minut prostowałam dzisiaj włosy, żeby teraz wyjść na deszcz.

— Nie masz kaptura? — dziwi się, robiąc kółko wokół mnie.

Kręcę głową, na co on przystaje i zaczyna drapać się po głowie. Jednak zanim cokolwiek mówi, po prostu znika gdzieś za ścianą, ponownie zostawiając mnie samą.

— Tylko nie wróć znowu za godzinę. — warczę pod nosem, zakładając ręce na piersi.

Kątem oka widzę jak ci sami goście co wcześniej, patrzą się na mnie, więc odwracam się w ich stronę, a oni od razu skupiają się na oponach, jakby były czymś najciekawszym co widzieli w życiu. Faktycznie, czarna guma to coś niespotykanego.

— Załóż to.

Moją uwagę od tych czterech pajaców odwraca Lewis, który podaje mi do rąk identyczną kurtkę przeciwdeszczową, jaką ma na sobie. Nie chcę wchodzić z nim w dyskusję, ani też pytać skąd to wytrzasnął, więc od razu zakładam na siebie kolejną warstwę ubrań, bo zwyczajnie nie chcę, żeby moje włosy cierpiały katusze dzisiejszego dnia.

— Gdzie idziemy? — pytam, gdy prowadzi mnie w tłum ludzi, ubranych na różnokolorowo. Widzę tu przede wszystkim kolor żółty, różowy i czerwony.

— Przejść się. — wzdycha. — Musimy porozmawiać.

Wytrzeszczam oczy, ale odwracam głowę w całkiem inną stronę, żeby tego nie widział i w tym samym momencie wpadam na coś, a właściwie na kogoś i ponownie prawie ląduję na ziemi.

lights | l.hamiltonWhere stories live. Discover now