8

1.7K 77 44
                                    

— W czymś pani pomóc? — starsza kobieta podchodzi do mnie akurat w momencie, gdy zdejmuję z najwyższej półki srebrny znicz w czarne krzyże.

Nigdy nie lubiłam cmentarzy, nie znosiłam święta zmarłych, a na pogrzeby chodziłam zaciągana siłą. Według mnie to miejsce jest zwyczajnie smutne, a celebracja święta zmarłych to głupota. Ludzie mają cały rok na to, żeby przychodzić na groby, a nagle budzą się w środku jesieni i zapieprzają na cmentarze czyścić pomniki. Aż się boję myśleć co będzie w tym roku.

— W zasadzie wzięłabym tego znicza. — uśmiecham się do ekspedientki. — I może jeszcze czerwoną różę.

Kobieta kiwa głową, po czym zaprasza mnie gestem dłoni do kasy. Zręcznie wyciąga pojedynczego kwiatka z wielkiego wazonu, a następnie obcina niepotrzebne liście. Nie pyta mnie o nic, po prostu spryskuje go czymś, by chwilę potem obwiesić jego łodygę czarną wstążką.

— Do kogo pani idzie, jeśli można spytać? — odrywam wzrok od jej dłoni w momencie, gdy wypowiada to pytanie.

— Um... — poprawiam torebkę na ramieniu. — Chłopaka. — mówię z rozpędu.

Kim właściwie był dla mnie Arthur przez ostatnie dni jego życia? Nie wiem i chyba nigdy się już nie dowiem. Świadoma jestem tylko tego, że było to coś więcej niż przyjaźń. Wiążąca nas więź była piękniejsza, trwalsza i przepełniona miłością, do której nie zdążyłam mu się przyznać.

— Musiał być naprawdę młody. — krzywi się kobieta. — Chorował?

— Zginął w wypadku. — mówię, chcąc jak najszybciej zakończyć ten temat i wyjść na zewnątrz, bo zauważyłam, że strasznie przytłacza mnie ta kwiaciarnia, ale też jej obsługa. — Ile za to wszystko?

Starsza pani rzuca mi złośliwe spojrzenie, po czym mruczy coś pod nosem, ale nie jestem w stanie rozszyfrować co takiego. Decyduję się zapłacić jej kwotę, która wyświetla się na kasie, a następnie wychodzę, jeszcze wcześniej się żegnając.

Na zewnątrz zaczęło wiać zdecydowanie bardziej niż wcześniej, przez co muszę okryć się szalikiem jeszcze szczelniej niż dotychczas. Przez wirujące włosy ledwo widzę na oczy i cudem udaje mi się przejść na drugą stronę ulicy oraz wejść na cmentarz.

Z racji tego, że Arthur zginął zaledwie pół roku temu, jego grób znajduje się na samych tyłach cmentarza, a ja zmuszona jestem do przejścia przez labirynt różnorakich pomników. Nienawidzę tego miejsca i gdyby nie dzisiejsza data, z pewnością by mnie tu nie było.

Po kilku, jakże męczących i długich dla mnie minutach, udaje mi się stanąć przed miejscem, gdzie kilka metrów pod ziemią spoczywa ciało Arthura. Bez jakichkolwiek emocji wpatruję się w napisy znajdujące się na jego nagrobku.

Dzisiaj kończyłby dwadzieścia pięć lat. Znając jego, pewnie bylibyśmy dzisiaj w klubie lub na hucznej imprezie, której byłby organizatorem. On uwielbiał się bawić, jego styl życia był luźny, cieszył się każdym dniem, nie żałował niczego. Przez cały ten czas, kiedy go znałam, nigdy nie widziałam go smutnego. Może oprócz ostatniego dnia, wtedy był wyjątek.

Decyduję się w końcu na położenie na zimnej płycie róży oraz odpalenie znicza, co za żadne skarby mi nie wychodzi, bo zapałki zwyczajnie są zbyt słabe, żeby wskrzesić ogień na więcej niż sekundę przy obecnym wietrze.

— Może pomóc? — małe prostokątne pudełeczko wypada mi z rąk, gdy słyszę za sobą jakiś głos. — Wątpię, żeby zapałki dały dzisiaj radę.

Odwracam się, jednocześnie wstając, a moje oczy spotykają osobę, której w życiu bym się tutaj nie spodziewała.

— Alma. Cześć. — uśmiecha się szeroko, po czym przytula mnie do siebie, a ja z przyjemnością odwzajemniam uścisk. — Nie sądziłem, że spotkam cię akurat tutaj.

— Hej. — śmieje się. — Mogę o tobie powiedzieć to samo.

— U brata jesteś? — kiwa głową w kierunku pomnika.

Dosłownie na moment zaciskam wargi, ale zaraz potem kiwam głową, nie chcąc wdawać się z nim w jakąkolwiek dłuższą dyskusję na ten temat.

— Moja babcia leży kawałek dalej. — wzdycha. — Z daleka widziałem jak się mordujesz i nie powiem, ale trochę mnie to rozbawiło.

— Mój pech cię śmieszy? — z uśmiechem podnoszę wysoko brwi.

— Broń boże. — podnosi do góry ręce, dalej trzymając w lewej dłoni zapalniczkę.

Ostatecznie ją od niego biorę i udaje mi się zapalić znicza, który swoje miejsce znajduje przy nazwisku Arthura. Przez dłuższą chwilę patrzymy razem na nagrobek, aż w końcu Pierre przerywa milczenie.

— Dasz się zaprosić na gorącą czekoladę?

To chyba strzał w dziesiątkę, właśnie tego mi dzisiaj brakowało, więc bez wahania się zgadzam.

— Chyba powinienem ci kupić zegarek z GPS, żebym wiedział gdzie jesteś. — ledwo po odebraniu telefonu, moje uszy spotykają krzyk ze strony Lewisa, który zgodnie z tradycją od razu wiesza na mnie psy za to, że nie mógł się do mnie dodzwonić. — Albo w ogóle czip.

— Ciebie też miło słyszeć, Lewis. — syczę, wsiadając do autobusu, który właśnie podjechał.

Znajduję miejsce na samym jego końcu i z ulgą siadam na niebieskim siedzeniu, rzucając okiem za okno na ludzi, którzy nadal czekają na transport.

— Mniejsza o to. — wzdycha. — Gdzie jesteś?

— W autobusie. — mówię, sprawdzając szybko czy wszystko przy sobie mam.

— To wysiądź.

Nie mam pojęcia czy się przesłyszałam, ale wolę się upewnić, dlatego każę mu powtórzyć. Jednak, gdy on odpowiada to samo, ja zwyczajnie wybucham śmiechem, zwracając na siebie uwagę innych podróżujących.

— Zwariowałeś? — poprawiam kosmyk włosów. — Dopiero do niego wsiadłam.

Słyszę wiązankę przekleństw lecącą z jego ust, ale po formie męskiej i klaksonie, stwierdzam, że nie jest ona skierowana w moją stronę, tylko pewnie jakiegoś kierowcy.

— Co za debile dają prawo jazdy takim ludziom? Aż strach jeździć, gdy się widzi takich debili. — marudzi. — Jaki masz następny przystanek?

Nie odpuszcza, więc decyduję się na podanie mu tej przeklętej nazwy, a w zamian dostaję tylko cichy pomruk, a potem gwizd.

— Dobra to wysiądź tam i poczekaj chwilę. Zaraz będę.

— A gdzie ty jesteś? — pytam, gdy autobus się zatrzymuje, a ja jestem zmuszona wstać na proste nogi i znowu wyjść na zimne powietrze.

— W centrum. — odpowiada bez emocji.

— Przecież musisz przejechać pół miasta. — oburzam się, siadając na zimnej ławce na przystanku. — To z pół godziny drogi.

— Będę za osiem minut. Patrz na zegarek.

Nie zdążam nic więcej powiedzieć, bo on zwyczajnie się rozłącza, więc zaczynam wypatrywać na horyzoncie jego auta. Szansa, że przyjedzie tutaj w ciągu choćby piętnastu minut jest równa wygranej w totolotka. Jednak w momencie, gdy najmniej się tego spodziewam, mercedes staje na przystanku, a Lewis opuszcza szybę.

— Siedemnasta pięćdziesiąt trzy. — mówi. — Która godzina była jak się rozłączyłem?

Przełykam głośno ślinę, wstając z miejsca i robię krok w jego stronę. Przy aucie wyjmuję komórkę, po czym sprawdzam rejestr połączeń.

— Siedemnasta... — klikam jego imię. — Czterdzieści pięć. — dopowiadam.

Chyba naprawdę powinnam zagrać dzisiaj w totolotka. Może w końcu byłabym bogata.

________________________
luźno dzisiaj, bo trzeba wypełnić luki w czasie

lights | l.hamiltonWhere stories live. Discover now