7

1.7K 90 89
                                    

— Naprawdę gówno mnie obchodzi jak to zrobicie, ale chcę, żeby było tak jak zawsze. — warczę, rzucając z całej siły kominiarką na ziemię, po czym przejeżdżam dłońmi po włosach, próbując ochłonąć.

Czuję na sobie spojrzenia wszystkich ludzi dookoła mnie i mam ochotę zapaść się pod ziemię, bo nie wiem co we mnie wstąpiło, ale od wczoraj zachowuję się jak kompletnie inna osoba. Miejsce miłego, pomocnego i życzliwego Lewisa zajął arogancki, przemądrzały i niespełna umysłu dupek.

— Lewis, co ty wyprawiasz? — na ziemię przywraca mnie ten ostry ton jedynej osoby płci żeńskiej, której zwyczajnie się boję.

Może to wydawać się śmieszne, ale za każdym razem, gdy widzę Angelę zdenerwowaną i to z mojego powodu, staję się malutki w porównaniu do niej i mam wrażenie, że stoję przed wielkim potworem, który tylko czyha na to, żeby złapać mnie w swoje kły i rozszarpać na strzępy.

— Czyś ty na głowę upadł czy jeszcze niżej? — jej głos aż ocieka wściekłością, a oczy przybierają kolor zdecydowanie ciemniejszy niż powinny. — Coś ci już uderzyło do tego pustego łba?

Podnosi rękę, stając na palcach, po czym wewnętrzną częścią dłoni zaczyna delikatnie uderzać mnie w czoło. Wygląda to pewnie komicznie, ale nam ani trochę nie jest do śmiechu.

— Zdenerwowałem się po prostu. — tłumaczę, odsuwając od siebie jej rękę. — To tyle.

— Zdenerwowałeś się? — prycha. — Od wczoraj traktujesz cały zespół jak najgorszych śmieci, a mechaników to już w ogóle obrażasz ile popadnie. Co ci jest?

— Nic. — wymijam ją, chcąc szybko znaleźć coś do picia, bo strasznie suszy mnie w gardle.

W międzyczasie staram się zlokalizować swój telefon, a gdy w końcu mi się udaje, to dostaję kolejnej fali wściekłości, bo nie widzę na nim kompletnie nic oprócz mojej zasranej tapety w słoneczniki.

Odkąd wczoraj wyszedłem od Almy, nie dostaję od niej żadnego znaku życia. Zero czegokolwiek. Nie ma bezsensownych zdjęć fok, które mi wysyła, nie ma emotek, których nienawidzę, nie ma kropek na końcach zdań, które doprowadzają mnie do białej gorączki, nie ma żadnego połączenia, nie ma nic.

Nie ma jej i nie ma mnie. Nie ma nas. W zasadzie nigdy nas nie było.

— Jak nic? — nagle za mną ponownie pojawia się Angela, ale tym razem ją ignoruję i wracam w pobliże mojego bolidu, który do kurwy nędzy zaraz chyba na dobre się rozpadnie, jeśli mechanicy nic nie poradzą na awarię.

A ja mam do wygrania kwalifikacje, a potem wyścig i na koniec chyba coś jeszcze. Bo życie nie kończy się na torze, ono się tam zaczyna, a ja nie mam do zdobycia tylko pole position i jutro kolejnego pucharu. Dziś toczę wyścig sam ze sobą, ze swoją głową, z którą od wczoraj nie potrafię współpracować, a to przecież klucz do sukcesu. Mojego sukcesu.

— Lewis, co się stało?

— Skąd taki wynik?

— Czy to spadek formy?

Wszystkie krzyki, głosy, pytania zlewają się w jedno, gdy dosłownie na moment pojawiam się na zewnątrz garażu Mercedesa. Od razu cała uwaga dziennikarzy skierowana zostaje na moją osobę, a mi naprawdę przykrość sprawia ignorowanie ich. Wiem jednak, że robię dobrze, bo nie mam najmniejszej ochoty wysłuchiwać pytań, dlaczego dzisiaj w kwalifikacjach byłem czwarty, gdy wygrał je Valtteri.

Nienawidzę być do niego porównywany, po prostu tego nie znoszę. Niby wszyscy mówią, że jest ode mnie gorszy, co w sumie jest logiczne, ale nie potrafię tego stwierdzić na głos. Wiem, że Bottas strasznie się stara, żeby mi dorównać, ale widzę też, że strasznie boli go fakt bycia tak zwaną zapchajdziurą. Nieraz już dziennikarze mylili się na konferencjach i z rozmachu właśnie mi przypisywali jego wygrane. Nie potrafię wtedy spojrzeć na Valtteriego, mimo że wiem, że to nie jest moja wina. Ale widzę jego ból, który potem przechodzi i na mnie.

— Roscoe, słońce. — tylko tyle mogę powiedzieć w obecności dziennikarzy.

Potrafię tylko odezwać się do mojego psa, który zawsze jest ze mną, gdy go potrzebuję. Gdyby nie Angela, to dzisiaj nie byłoby go z nami. Ba, gdyby nie Toto to mnie także by nie było.

Wczoraj byłem święcie przekonany, że dopiero dzisiaj jadę na wyścig. Kompletnie z głowy wyleciał mi fakt, że daty uległy zmianie. Oczywiście zdążyłem wysłuchać już kazania jak bardzo roztargniony jestem, ale jakoś nie przywiązałem do tego zbytniej uwagi, bo takie gadanie Toto jest na porządku dziennym i zwyczajnie nie robi na mnie wrażenia.

— Lewis.

Po raz kolejny dzisiaj słyszę swoje imię padające z jej ust, jednak tym razem wypowiedziane zostaje ono bardzo spokojnym i delikatnym tonem. Jakby ktoś podmienił tę Angelę jaka była ze mną od wczoraj.

— Porozmawiaj ze mną. Widzę, że coś ci jest.

Odchodzę za garaże, nadal trzymając kurczowo Roscoe za smycz. Słyszę, że Angela idzie za mną, ale nie mam jej tego za złe, chyba naprawdę potrzebuję rozmowy, tylko sam jeszcze o tym nie wiem.

— Nie pytam czy wszystko u ciebie w porządku, bo wiem, że nie. — zaczyna, a ja w tym samym momencie dostaję na telefon powiadomienie.

Z prędkością mojego bolidu na prostej, wyjmuję go z tylnej kieszeni spodni, ale gdy widzę na nim wiadomość nie od tej osoby, co chcę, to zwyczajnie dostaję kurwicy.

— Co się stało?

Korzystając z sytuacji, że nadal mam urządzenie w dłoni, znajduje w nim zdjęcie Almy i rzucam komórkę w stronę Angeli, która w ostatniej chwili ją łapie.

— Ona się stała.

Blondynka spogląda na ekran, a potem na mnie i zwyczajnie zaczyna się śmiać. Przysięgam, że spodziewałbym się wszystkiego, ale nie tego. Bynajmniej nie teraz.

— Zakochałeś się? — pyta, oddając mi urządzenie.

— Nie.

Kiwa ze śmiechem głową, chowając dłonie do kieszeni swojej bluzy. Jakby nie patrzeć zrobiło się dosyć zimno na dworze w porównaniu z tym, co było przed rozpoczęciem kwalifikacji.

— To co ci... — w pół zdania przerywa jej dzwonek mojego telefonu, na którego wyświetlaczu pojawia się imię, którego tak długo wyczekiwałem.

— Trzymaj. — podaję Angeli Roscoe, a sam odbieram połączenie i siadam na krawężniku. — Dlaczego się nie odzywałaś? Odbiło ci? Martwiłem się...

— Czy nie leżę gdzieś na podłodze i nie potrzebuję pomocy. — dokańcza za mnie. — Tak, wiem.

Nie wiem dlaczego, ale rozbawia mnie to delikatnie, co chyba nie uchodzi ani uwadze jej, ani Angeli, która stoi nade mną z miną podobną do a nie mówiłam.

— Co się z tobą działo przez ten cały czas? — dopytuję, biorąc między palce mały kamyczek z ziemi.

— Zostawiłam telefon wczoraj u rodziców. — wzdycha. — Rano byłam w pracy i dopiero teraz po niego pojechałam. Nawet nie zdążyłam jeszcze wrócić do domu, bo siedzę w tramwaju, ale widziałam milion wiadomości i połączeń od ciebie, więc postanowiłam zadzwonić.

— Skoro siedzisz w tramwaju to nie przeszkadzam. Wracaj bezpiecznie do domu. — uśmiecham się, mimo że wiem, że mnie nie widzi. — Zadzwoń jak będziesz miała chwilę.

Nie czekam na odpowiedź, tylko po prostu się rozłączam i chowam telefon do kieszeni bluzy. Niemal od razu moje oczy napotykają szeroki uśmiech Angeli, która podaje mi psa.

— Co? — pytam zdziwiony.

— Kocham cię można powiedzieć na wiele sposób. — mówi. — Martwiłem się i wracaj bezpiecznie do domu to tylko niektóre z nich.

Puszcza mi oczko, po czym odwraca się do mnie plecami i odchodzi. Tak zwyczajnie, bez żadnego wyjaśnienia. Po prostu mnie zostawia.

lights | l.hamiltonWhere stories live. Discover now