Atak paniki i trochę wspominek

21 2 27
                                    

"Powiedz mi: czy pod moją zbroją jestem lojalna, odważna i szczera?"
"Będę silniejsza czy słabsza, gdy nie będzie Cię ze mną?"

Nie będę Wam gadać o unikaniu skupisk ludzi, inteligentny człowiek już dawno to załapał. Dobrze, że mieszkam na wsi i mogę wychodzić na spacery, bo wokół pusto. Zbzikowałabym doszczętnie, zamknięta na cztery spusty. Już bzikuję... Wcześniej nie było najlepiej, ale od środy jestem w głębokim załamaniu psychicznym, wywołanym kulminacją wielu czynników. Wiem, każdemu jest ciężko w tej sytuacji - chyba każdy się boi i dusi od ograniczeń. Ja jednak miałam mieć na początku kwietnia finał olimpiady krajowej z historii, na który pracowałam od lipca. Nic nie wiem. Wszystko będzie zależeć od sytuacji, to oczywiste. Iskierka nadziei, że przesuną, zamiast odwoływać, już mi praktycznie zgasła. Pozostaje mi tylko dzień w dzień się uczyć, trzymać się tego bezpiecznego, uspokajającego gruntu i starać się nie myśleć o wydarzeniach roku 2020.

Już umieram z tęsknoty za szkołą, mimo że siedzę w domu dopiero kilka dni. Rozbił mnie brak przygotowania, nagłość i gwałtowność. Brakuje mi moich wspaniałych dziewczyn, wolałabym siedzieć na lekcjach, zamiast rysować tkanki zwierzęce w domu. Ta rozgrywająca się wokół apokalipsa rzuciła się na nas w ciągu niespełna dwóch tygodni.

Usiłując wyjść z doła i zachować choćby na chwilkę lepszy humor, zaczęłam wspominać moje początki w ukochanym liceum. Wtedy też byłam niepewna i przestraszona - choć oczywiście tamten strach nie umywał się do tego, strachu nawet nie o siebie, a o innych... Mniejsza, trzymajmy się pozytywnych wspomnień.

Pierwszy raz w budynku mojej aktualnej matki szkoły byłam wiosną w drugiej klasie gimnazjum, razem z Yuri_A na konkursie wraz z naszym ówczesnym historykiem. W sumie sporo pamiętam z tego dnia. Wtedy nie sądziłam, że będę dumnym uczniem tych murów, ale nie wykluczałam tego. Byłam po porządnej chorobie, dżinsy zjeżdżały mi z tyłka. Siedziałam na moim aktualnie ulubionym najwyższym piętrze, ledwo wiedząc, gdzie jestem, ale ogólnie w miarę zadowolona. To był jedyny raz, kiedy odwiedziłam ten budynek aż do czasu rekrutacji.

Kolejna wizyta wypadła jakoś w maju trzeciej klasy, jechaliśmy przede wszystkim porozmawiać z dyrektorką. Historia od dawna była moją mocną stroną, ale aplikowałam na biolchem (u nas w gimnazjum mówiło się zawsze "bio-chem", ale w naszym liceum mówi się "biolchem", więc szybko się dostosowałam, teraz już nie umiem powiedzieć bez tego [l]). Chcieliśmy nie tylko złożyć pierwsze papiery, ale też zorientować się, jak to wszystko mogłoby wyglądać. Miałam na sobie elegancką koszulę w drobną kratę, granatowy krawat (kurde, dawno nie nosiłam) i czarne pantofle na obcasie. Dyrka zrobiła na mnie wrażenie dość miłej, ale zbyt poprawnej i dokładnej w mowie. Potem tata wywalił mnie na korytarz, żeby wypytać Dyrkę o kilka spraw, szczególnie o to, kto będzie mnie uczył historii. "I co?", mruknęłam, gdy wyszedł. "Mówi, że będzie cię uczył jakiś młody pasjonat", tu rzucił nazwiskiem.

Przy najbliższej okazji nie omieszkałam poszukać "młodego pasjonata" na gazetce ze zdjęciami wszystkich nauczycieli - dość prehistorycznych zresztą, ale to inna kwestia. "Ale brzydki jest", skrzywiłam się w myślach i nie tylko. "Jednak dobrze mu z oczu patrzy...", pomyślałam jeszcze.

Potem bywałam jeszcze w szkole kilka razy z kolejnymi dokumentami i za każdym razem natykałam się na wysokiego, posiwiałego faceta, który okazał się być wszechmogącym (wice)Dyrektorem. Wyniki, szaleńcza wymiana papierów w wykonaniu Yurisia na dzień po zamknięciu terminów...

I rozpoczęcie roku. Na miejscu musiałam być wcześnie przez brak późniejszego transportu, włóczyłam się po szkole, usiłując się zorientować, co gdzie jest. Na oficjalnym apelu stałam z tyłu z koleżanką z tej samej gminy i nikogo nie słuchałam. Człowiek jest młody i głupi jako pierwszak...

Pierwsze dni, pierwsze lekcje? Moja wychowawczyni od początku zrobiła na mnie wrażenie kochanej, ciepłej kobiety, tylko koszmarnie nieogarniętej. No cóż, od tego teraz ma mnie, przewodniczącą klasy. Nie pamiętam jednak jakoś pierwszej biologii. We wtorek pierwszy dzień lekcji, miałam na pewno polski i matmę. Po polskim łudziłam się jeszcze, że polubię tę krótkonogą kulę armatnią - szybko jednak dotarło do mnie, że to niemożliwe. Matematyczka na pierwszej matmie trochę nas nastraszyła, rozdając PZO, gdzie co drugim słowem było "niedostateczną". Potem jednak uśmiechnęła się do nas tym swoim jednym z najpiękniejszych uśmiechów świata i zrozumiałam, że to miła kobieta, tylko bardzo wymagająca. Pierwsza chemia, Bóg jeden wie, kiedy się odbyła, ale wyglądała tak jak zawsze dla mnie - nic nie rozumiałam.

Środę zaczynałam, jeśli dobrze kojarzę, francuskim, w mojej ukochanej już potem sali od historii. To było moje pierwsze poważne zetknięcie się z tym przepięknym językiem. Gdzieś po drodze, nie wiem, czy w środę, przemknęła fizyka, na której na pytanie nauczyciela (którego zresztą już wcześniej trochę znałam od strony niesłużbowej), czy można ściągać, odpowiedziałam, że pewnie tak, póki nie widzi.

Historia - jak się domyślacie, wyczekiwałam niecierpliwie. Gdy względnie młody pasjonat w dżinsach i szarym t-shircie wpuszczał mnie do klasy, na żywo już nie wydał mi się taki brzydki, raczej oryginalny. Duża część lekcji polegała na dialogu pomiędzy mną a historykiem odnośnie I wojny światowej - i wtedy moja biolchemiczna klasa zaczęła powolutku kapować, że z tą ściętą na chłopaka dziewczyną (zapuściłam od tego czasu, już mam do obojczyka) coś jest chyba nie tak. Tego dnia nadziałam się na tego faceta jeszcze raz, kiedy poszukiwałam sali od informatyki, a on z niewiadomych powodów, zamiast siedzieć na lekcji, snuł się po parterze. Następnego dnia rzucił do mnie na schodach: "Dzień dobry, [moje nazwisko]". Niektórych nie potrafił się nauczyć przez cały rok, mnie zapamiętał od razu. Absolutnie nie kojarzyłam wtedy, że już go raz w życiu spotkałam, konkretnie na tym konkursie w gimnazjum. I pewnie do końca bym sobie nie przypomniała, gdyby Yurisiowi nie zebrało się na odświeżanie pamięci o swych sukcesach i nie odnalazłaby na dyplomie jego podpisu.

Na anglistę musiałam tydzień poczekać, bo był opiekunem na wycieczce. Cóż, na niego mogłabym czekać nawet do końca świata. Spodziewałam się kogoś starszego, bardziej stonowanego i poważnego, tak mi się jakoś uroiło. Wpadł do klasy i zaczął nawijać do nas po angielsku, a mój kolega z ławki musiał mieć chyba niezłą rozkminę, gdy moja szczęka wylądowała na ławce. "Boże, on ma najpiękniejszy akcent świata", zawyrokowałam w myślach z miejsca. Nawet mamie to napisałam po angielskim. I tak mi już ten zachwyt został. "Trochę dziwny, ale cudowny", oceniłam wtedy.

Oooo, cel wykonany. Wspomnienia przywołały mi uśmiech na twarzy i poprawił mi się humor. Pewnie na krótko, ale chociaż tyle.

Pozdrawiam Was i życzę zdrowia, także psychicznego. Przetrwajmy to jako społeczeństwo.

Paprotka WyznajeDonde viven las historias. Descúbrelo ahora