POŁOWINKI 2019, BAWIMY SIĘ...!

15 2 32
                                    

...czyli o tym, jak przez chociaż jeden listopadowy wieczór nie myślałam o tym, ile jeszcze mam do zrobienia.

Za bardzo kocham moje liceum, by cieszyć się, że jestem już w połowie, ale jestem. Dopiero co snułam się po tych nieznanych korytarzach jako przestraszony, zagubiony pierwszak. A teraz, po serii szczęśliwych wydarzeń i osobistych sukcesów, dotarłam do tego momentu, kiedy będę miała mniej czasu w tej szkole przed sobą niż za sobą. Ale ten wpis nie jest po to, by się smucić. Ja w ogóle nie lubię się smucić - ja się jedynie denerwuję. Tak jak aktualnie. O ile październik był ponury, o tyle listopad jest morderczy. Lawina trudnych sprawdzianów, dwa etapy szkolne olimpiad historycznych i przerastające mnie drobnostki.

Nie chciało mi się jechać na połowinki. Byłam zestresowana i miałam świadomość, że będę tracić czas, który mogłabym poświęcić na naukę. Do tego humor doszczętnie zepsuły mi rozpoczęte w ostatniej chwili przygotowania oficjalnego otwarcia imprezy, w które oczywiście zaangażowałam się bardziej, niż powinnam. Większość moich znajomych też była sceptycznie nastawiona do połowinek - ale pojechaliśmy...

Odwaliłam się tak jak to tylko ja potrafię, z mocnym makijażem, granatową koronkową sukienką ("Jak ty szczupło wyglądasz!". A co, na co dzień gruba jestem?), moimi ulubionymi szpilkami jedenastkami i PIERWSZY RAZ W ŻYCIU lokami na głowie. Jak to trafnie Yuri_A ujęła, ja pierwszy raz w życiu miałam cokolwiek na głowie.

Wszystko zwiastowało absolutny - używając jednego z moich ulubionych angielskich słów - disaster. Okropnie brzydka, kiczowata sala z żyrandolami, na widok których moja babka od EDB dostałaby zawału i chociaż mielibyśmy praktyczne ćwiczenie RKO. Obrzydliwe, niedosolone, zimne żarcie, niedogotowane chwilami. Idiotyczne zachowanie obsługi, która np. postawiła całe jedzenie dla wegetarianek przed dwiema tylko uczennicami, bez żadnego wyjaśnienia, że mają się podzielić (położyły to w taki sposób, że było oczywiste dla wszystkich, że jeden talerz to porcja dla jednej osoby, a nie kilku) czy zatrzasnęła drzwi od damskiej toalety, wyłączając z użytku, tylko dlatego, że klamka od drzwi zewnętrznych się urwała - z kabin spokojnie mogłybyśmy korzystać, ale nie, musiałyśmy ustawiać się w kolejce do jednoosobowego WC dla niepełnosprawnych. DJ był na ostatnią chwilę załatwianym zastępstwem, na które nie mieliśmy żadnego wpływu, waliło mu z ust papierosami (musiałam z nim gadać w kwestiach organizacyjnych) i podejrzanie na mnie patrzył.

Ale wiecie co? Bawiłam się genialnie. Muzyka była kiepska, ale poleciało kilka perełek, jeśli za takie uzna się "Worth It", "Cykady na Cykladach" czy "Rozovoye Vino". Chłopaki w większości nie prosili do tańca, ale my dziewczyny umiemy sobie radzić. Mam w końcu bliskich znajomych w każdej klasie i z każdym się bawiłam. Najlepsze było to, że na te kilka godzin kompletnie zapomniałam, że w poniedziałek i we wtorek ma konkursy, przy czym ten poniedziałkowy traktuję superhiperpoważnie. Wyleciało mi to z głowy, dopiero dziś rano, po licho przespanej nocy, sobie przypomniałam.

Poniższy fragment especially for Yuri_A.
Jednak ten wieczór będę pamiętać chyba do końca życia... Nawet na ślubie... Nie no, ja się muszę Wam pochwalić. Obczajcie bazę - jak mawiała koleżanka z gimki. W sumie początek imprezy, jakiś kwadrans muzyki dopiero, jestem sobie taka ja, wykonując nieskoordynowane ruchy (nie umiem za grosz tańczyć, albo po prostu nigdy wcześniej - DO CZASU - nie miałam odpowiedniego partnera). I nagle piosenka się kończy i zaczyna lecieć "Perfect" Eda Sheerana! Znacie moje podejście do Eda Sheerana - wielbię. Co prawda "Perfect" nie jest moim ukochanym utworem z jego repertuaru, ale na pewno jednym z najbardziej romantycznym i choć może nie rozumiem fenomenu tego kawałka jako piosenki do słuchania, to do tańczenia wolnego jest stworzony. No to bez jakiegokolwiek zastanowienia, traktując pierwsze dźwięki jako znak, rzucam się przez tę salę i podbijam do mojego anglisty, przechylona przez jego krzesło peroruję mu, że do utworu mojego ulubionego piosenkarza to ja po prostu muszę z moim ulubionym nauczycielem. I zatańczyliśmy... W ogóle w zamierzeniu to miało być dyskretne, ale mi nie wyszło, bo wirowaliśmy po niemal pustym parkiecie przy najromantyczniejszej piosence imprezy (no może jeszcze "Shallow" Gagi i Coopera, ale to koleżanka wraz z fizykiem system rozwalili). Trwałam wtulona w niego, naćpana jego przeraźliwie mocnymi, ale pięknymi perfumami, nie wierząc, że naprawdę tak mnie obejmuje i to do tej piosenki. Na początku spociłam się jak mysz, bo nie umiem tańczyć i zawsze się boję, że będzie jakaś kompromitacja typu gleba, szczególnie na obcasach >10 cm. Ale było idealnie, powoli i skrajnie słodko, tańczył idealnie, idealnie mnie prowadząc. Chichotałam pewnie jak ostatnia trzpiotka, gdy rzucał mi do ucha szeptem kolejne żartobliwe i jak zwykle celne uwagi odnośnie otaczającej nas rzeczywistości albo swoim perfekcyjnym (nomen omen) akcentem mruczał tekst. Wszystkie moje znajome - okazało się - śledziły każdy nasz obrót, siedząca naprzeciw Yuri_A szczerzyła się do mnie niemiłosiernie ponad ramieniem pana od angielskiego, a Dyrka patrzyła z konsternacją. Wygrałam życie, ale i tak żadne zapisane tu słowa nawet po części nie oddają tego, jak tam się czułam w jego ramionach. Coś mi się zdaje, że ten taniec będzie legendarny. I zastanawiam się teraz tylko, czy ta piosenka zawsze jest taka nieprzyzwoicie krótka...

Paprotka WyznajeWhere stories live. Discover now