Kontekst przede wszystkim...

19 1 4
                                    

Moja miłość do doktora Laszla Kreizlera jest niczym rollercoaster. Zaczęła się niecałe dwa miesiące temu - a wydaje się, jakby to było wczoraj - od drugiego odcinka "Alienisty". Jeśli podoba mi się ekranizacja kryminału, często sięgam po książkę, tak było i tym razem. Dzięki mrocznemu serialowi odkryłam powieści Caleba Carra, z niezwykle realistycznie odtworzonymi realiami lat 90. XIX w. i cudownie wykreowanym bohaterem, który z podwójną mocą wersji książkowej i serialowej podbił moje serce. Potem ta gwałtowna fascynacja z lekka osłabła, co jak zwykle nie świadczy najlepiej o mojej stałości, ale przed kilkoma dniami dorwałam wreszcie "Anioła ciemności", kontynuację losów postaci opisanych w "Alieniście", i moje podejście do Laszla buchnęło nowym ogniem. Aktualnie pozostaje więc tylko czekać na drugi sezon na Netfliksie, który w amerykańskiej stacji TNT ma mieć premierę jeszcze w lipcu. Całkiem elektryzująco wypada również informacja, że kilka lat temu Carr ogłosił powrót do pisania o Kreizlerze, nie wiadomo jednak jeszcze w ogóle, co, kiedy i czy w ogóle z tego wyjdzie, nie ma więc co się katować paranoicznym wyczekiwaniem.

Tak, znowu zamierzam bredzić o tym samym.

Czy "Anioł ciemności" jest lepszy od "Alienisty"? Według mnie nie, ale to dalej bardzo dobra książka, w dodatku rozkosznie gruba. Carr zmienił sporo i narrator to tylko pierwszy rzucający się w oczy element. Historia w "Alieniście" została opowiedziana z perspektywy bystrego, ironicznego dziennikarza Johna Moore'a, przyjaciela Kreizlera, tymczasem w "Aniele..." narratorem jest Stevie Taggert, chłopak, którego Kreizler uratował od więzienia, dał mu dach nad głową, zaopiekował się nim i wyedukował go. To już z automatu daje pod wieloma względami inne spojrzenie na bohatera. Moore znał Kreizlera od dziecka, wypił z nim niejedną butelkę, widział go triumfującego i ponoszącego porażki: upartego, wyróżniającego się za sprawą swej inteligencji studenta, ale też narwanego młodzieńca, którego urażona duma pchała do bójek, nawet jeśli z powodu kalectwa nie miał szans ich wygrać. Podejście Steviego różni się z oczywistych względów. Dla niego doktor był wybawicielem, pierwszym człowiekiem, który okazał troskę dzieciakowi, który niemal od zawsze był sam. Stevie niezwykle podziwia doktora, a gdy wspomina, jak Laszlo wpadł na sprawę rozpraw, wydzierając się na sędziego, jest w tej scenie niemal coś z boskiego zstąpienia na ziemię. Z drugiej strony, przy całym tym głębokim i zasłużonym szacunku, którym darzy Laszla, mieszkając z nim w jednym domu, może pokazać go jako faceta, który po nieprzespanej nocy, w szlafroku, nieuczesany, ciska z furią po pokoju traktatami psychologicznymi, głośno przy tym klnąc.

Narrację w "Aniele..." odebrałam jako nieco bardziej prywatną niż w poprzedniej powieści Carra, co może stanowić pewien mały zawód dla osoby szaleńczo podążającej za Kreizlerem, a mniej dbającej o inne dramatis personae. Kolejną rzeczą, różniącą te dwie książki, jest układ powieści. W "Alieniście" szukaliśmy mordercy kompletnie od spodu, nie mając podejrzanych, a jedynie tropiąc ich na podstawie wniosków wyciąganych odnośnie ich dzieciństwa. W "Aniele..." poznanie osoby podejrzanej już na samym początku nie wyjaśnia wcale sprawy, a książka wkracza na tereny thrillera prawniczego - z doskonale dopracowanym, szczegółowym procesem. Ta kilkuczęściowa tematycznie fabuła przywodzi mi na myśl świetną "Rebekę" Daphne du Maurier, w której również nietypowy kryminał przechodzi w twardą, prawniczą rozgrywkę toczącą się nie o prawdę, a o dowody. Należy jednak pamiętać, że "Rebeka" to powieść rozbrajająco na opak, bo każdy wątek jest swoistym łamaniem ogólnie przyjętych zasad moralnych. Tam narratorowi chodzi o to, by winny został uniewinniony. W "Aniele..." historia jest znacznie prostsza - winny ma zostać skazany.

Pomimo jednak pewnych różnic w kompozycji czy nawet podejściu do osoby zabójcy, Caleb Carr po raz kolejny wykreował detal po detalu obraz życia z końcówki lat 90. XIX w. Pisząc z perspektywy Steviego, starał się chyba powstrzymać nieco tę elokwencję wypowiedzi, której potokami zalewał czytelnika John Schuyler Moore, co może się podobać bardziej lub mniej, jednak szczegółowość wykreowanego przez niego świata przedstawionego, dbałość o oddanie realiów historycznych, społecznych, gospodarczych... Jak poprzednio, wiedzie nas przed Nowy Jork, a także i bardziej odległe tereny, a wydaje się, że zna tam każdy krzew.

Paprotka WyznajeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz