Jesteśmy. Mistrzami. ŚWIATA!!!

23 9 1
                                    

Wattpad się podzielił. Nie mówcie, że nie. Musiał się podzielić. Zasadnicza większość siatkarskich fanek umiera teraz rozhisteryzowana, wzywając imię boskie i dziękując siłom wyższym nie tylko za samo istnienie, ale i wrodzony wdzięk oraz uroczość Jakuba Kochanowskiego. Cześć robi to samo, ale poświęca swoją uwagę Olkowi Śliwce. Niektóre przeklinają Vitala Heynena, że nie zabrał na Mistrzostwa ich umiłowanego ulubieńca Tomka Fornala albo Bartłomieja Lemańskiego. Na pewno znajdą się też osoby ubóstwiające obecnie Artura Szalpuka. A ja? Ja - już od dość dawna zresztą - jestem niereformowalna w swym uwielbieniu dla Bartosza Kurka.

Nie dowierzam po prostu, że było mi dane patrzeć na to drugi raz w życiu. I tyle. Na bardziej rozwinięty komentarz brakuje mi elokwencji.

Spotkanie z Kubą wygraliśmy niby bez problemu, ale stracony set niepokoił. Zwycięstwa do zera nad Portoryko i do jednego z Finlandią nie uspokoiły mnie. Dopiero wygrana z Iranem sprawiła, że w kibicowskiej euforii straciłam rozum. Resztki równowagi psychicznej przepadły, gdy dowaliliśmy Bułgarii.
Argentyna to pomyłka. Porażka. Horror i tragedia. Francja to również spotkanie, które lepiej wymazać z historii.
Pierwszy mecz z Serbią? Z piekła do nieba. Przebudzenie Bartosza Kurka? Chyba raczej wskoczenie na nieosiągalny dla innych poziom. Zmiażdżył ich. Gdy pokonaliśmy Serbów po raz drugi, uwierzyłam, że możemy zdobyć złoto.
Mecz z Włochami był cudowny. W tym jednym, potrzebnym nam secie zamietliśmy nimi parkiet. Potem Heynen słusznie wypuścił kadrę B, która dzielnie stawiła Włochom opór.
Stany chciały zagrać z Polską i zagrały z Polską. Zasłużona kara za butę. Nasi Herosi zabrali nas w kosmos. Pół meczu spędziłam za fotelem, bo nie wyrabiałam psychicznie. A po ostatniej piłce... Śliwka beczy, Kochanowski wygląda, jakby mu ktoś w twarz dał, Kurek leży zwinięty w pozycji embrionalnej, Nowakowski robi aniołka na parkiecie.
I nadszedł finał. I nadeszło 3:0. Złoto. I... Po prostu... Nie wiem, kiedy to do mnie na serio dotrze. Gdy Kurek wbił matchballa, upadłam na kolana przed Mistrzem Świata (dla postronnych musiało to wyglądać, jakbym modliła się do dekodera) i zaczęłam wrzeszczeć.

To były wspaniałe Mistrzostwa. Mistrzostwa, które upłynęły mi pod znakiem szaleńczych kalkulacji, pienia dwugłosem wraz z mamą z zachwytu nad Bartoszem Kurkiem, paraliżującego strachu oraz śpiewania P!nk i Avril Lavigne na cały głos. Te Mistrzostwa upłynęły pod znakiem szczęścia.

"Finałów się nie gra, finały się wygrywa". A żeby wygrać, trzeba uwierzyć.

Paprotka WyznajeWhere stories live. Discover now