27 I 2020

47 9 2
                                    

Nie jestem w stanie racjonalnie wyjaśnić tego, co się stało. Po prostu nie potrafię. W jednej chwili jestem na plaży, śledząc Timothy'ego, a w drugiej...

Ale od początku, muszę to sobie poukładać w głowie.

Więc w sobotę faktycznie poszedłem za nim na tę plażę. Praktycznie nikogo tam nie było, a ja usiadłem w takim miejscu, że nie miał jak mnie zauważyć. Szczególnie że był dość daleko od brzegu. Nie zauważyłem tego, ale w pewnym momencie znikąd zaczęły się pojawiać burzowe chmury. Zaczęło mnie niepokoi to, że Timothy nie wracał na brzeg. Mogłem go nie lubić, ale realnie śmierci mu nie życzyłem, a wzburzone morze nie jest zbyt bezpiecznymi miejscem. Zabrałem swojego i jego rzeczy, po czym schowałem je do samochodu. Wróciłem na plażę, żeby go znaleźć. Trochę przestało mnie trochę obchodzić, czy wie, że tu jestem, czy nie. Znam ocean. Nie mogłem go zostawić bez świadomości, że żyje i ma się dobrze. Problem w tym, że nigdzie go nie widziałem. Do czasu.

W pewnym momencie kilka metrów od brzegu zobaczyłem deskę. Wiedziałem, że to zły znak. Chwilę mi zajęło dostrzeżenie, że jest do niej przypięty człowiek.

Włączył mi się heroizm i wyciągnąłem go z wody. Później zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Sprawdziłem, czy oddycha. Nie oddychał. Pierwszy raz w życiu czułem, że moja wiedza medyczna faktycznie do czegoś mi się przyda. Oczywiście wykonałem całą podstawową procedurę przy ratunku podtopionej osoby. Nie za dużo to dało, oprócz tego, że trochę pozbyłem się wody z jego płuc. Trochę zgłupiałem w tym momencie, więc nie wpadłem na to, żeby zadzwonić po pogotowie.

Wpadłem na dość ryzykowny pomysł. Przypomniało mi się, że w bagażniku wciąż mam to urządzenie do wytwarzania prądu od Alchemika. Liczyłem, że uda mi się go użyć jako prowizoryczny defibrylator. Pobiegłem do samochodu po nie (i kilka innych rzeczy) i wróciłem na plażę. Wokół zanosiło się na coraz większą burzę. Na szczęście jeszcze nie padało, ale grzmoty były coraz głośniejsze. Było to bardzo prowizoryczne. I prawdopodobnie mało bezpieczne, ale przy takiej pogodzie moje dzwonienie po pomoc było równie ryzykowne. Najbliższy szpital był dobre kilkanaście kilometrów stąd, ze strony, z której akurat szła burza. Jeśli mi by się nie udało go uratować, to musiałabym liczyć na cud. Który trochę miał miejsce. W międzyczasie woda zaczęła nas prawie podmywać, a wokół zostawiając mokry piasek. Do tego nie dość, że on był cały przemoczony, to ja też (bo jedynie zdjąłem buty ratując go). Pierwszy raz od dawna zaczynało mi być zimno.

Uruchomiłem swoi prowizoryczny wynalazek i spróbowałem go użyć. Nic. Odczekałem chwilę i spróbowałem jeszcze raz. Znowu nic.

Zacząłem mocno przeklinać pod nosem. Moja ambicja w tamtym momencie nie pozwalała mi zostawić go na pożarcie śmierci. Szczególnie że nie wiedziałem, czy on żyje, czy nie. A powinien był.

Spróbowałem trzeci raz. W tym samym momencie jeden z piorunów uderzył w wodę. Nie jestem pewien, co się stało, ale dosłownie Timothy ożył, a po dotknięciu jego skóry kopnął mnie prąd.

Spytałem, czy wszystko w porządku, a on zaczął się rozglądać, jakby nie widział, gdzie się znajduje. Co gorsza, jakby nic mu się nie stało, co nie było normalne. Pomogłem mu wstać i zaprowadziłem do samochodu, sadzając z tyłu. Wróciłem się jeszcze tylko szybko po rzeczy i też wsiadłem na tył samochodu.

Zapytałem, czy wie, kim jest. Czy pamięta coś. Czy wie kim jestem.

Nie odpowiedział. Patrzył się za to na mnie z dziecięcą naiwnością. Jakby nie miał świadomości tego, co się wokół niego dzieje. Utwierdziło mnie w tym to, jak prawie rozpłakał się ze strachu po tym, jak usłyszeliśmy grzmot. Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Zapiąłem go i pojechałem do najbliższego motelu. Chciałem sam załatwić pokój, ale wyglądał na zbyt przerażonego, jak wychodziłem z samochodu. Na recepcji dziwnie się na nas patrzyli i to bardzo. Wyjaśniłem, że zażył psychotropów i trochę mu odwaliło. Bo co innego miałem powiedzieć?

W pokoju zdjąłem z niego mokre ubranie rzeczy i pozostawiłem do wyschnięcia. Jak dobrze, że miałem resztę jego rzeczy przy sobie. W tym kluczki do jego samochodu. Ale zdjąłem rzeczy i poszedłem z nim do łazienki, żeby obejrzeć jego ciało pod lepszym światłem.

Na klatce piersiowej miał czerwone podrażnienia od mojego prowizorycznego defibrylatora. Zaciekawiło mnie jednak, że przy stopach miał ślady po poparzeniu prądem. Dotknąłem ich lekko, kiedy nie patrzył. Nie zareagował. Dotknąłem jeszcze raz, tym razem mocniej. Znowu nic.

Umyłem go i położyłem do łóżka. Bardzo szybko zasnął. Sprawdziłem jego puls. Był niewyczuwalny. Nie oddychał też normalnie. Właśnie to praktycznie nie oddychał. Odczekałem z dziesięć minut (co i tak było ryzykowne) i spytałem, czy ktoś z recepcji mnie nie podwiezie na plażę, bo muszę zgarnąć samochód kolegi. Mówiąc, że dopłacę im, jeśli to zrobią i nie będą o nim pytać.

Czterdzieści minut później byłem z powrotem w pokoju, zaliczając po drodze wizytę w sklepie.

Jak wróciłem, Timothy siedział na łóżku wpatrzony w punkt na ścianie. Obserwowałem go cały czas. I się odzywałem do niego, a kilka godzin później w końcu i on się odezwał.

– Ty... Ty jesteś Victor.

Przeraziłem się trochę przez to, jak to wypowiedział. Ponownie spytałem go bezpośrednio, jak się czuję, co pamięta, czy wie, kim jest. Zaczął odpowiadać zdaniami, jakimi posługuje się zazwyczaj dziecko. Albo osoba nieznająca zbytnio gramatyki.

Dowiedziałem się, że wie, kim jestem, że czuje się dobrze (chociaż podejrzewam, że może fizycznie nic nie odczuwać) i że ma luki w pamięci. Przynajmniej żył.

Noc była spokojna. Przespał całą. Ja natomiast spędziłem ją bezsennie.

Lily starała się do niego w międzyczasie dodzwonić, a później zaczęła wypisywać. Odblokowałem jego telefon za pomocą odcinku jego palca i jej odpisałem, że nie mogę się z nią spotkać, bo jestem zbyt śpiący. I żeby nie przychodziła, bo to nic nie da. Nie spotkam się z nią. Znaczy, Timothy się z nią nie spotka.

Oczywiście sprawdziłem jeszcze, czy zdradza Lily. Oczywiście, że zdradził. Jasne, niby czuł się z tym źle, był pijany, całując się z inną, a laska, z którą był wtedy w kawiarni, kiedy zacząłem nabierać podejrzeń, jest tylko jego dobrą znajomą, ale... Oj jak wróci do pełni sił, dostanie mu się i to mocno. W końcu w czymś miałem rację.

I tak minęła sobota.

W niedzielę też cały dzień spędziliśmy w motelu. Musiałem się upewnić, czy wszystko z nim na pewno okey. Niby żył. Ale z drugiej strony, jakby nie zachował się jak człowiek.

Naśladował, co robię, jak na przykład oddychanie, ale potrafiłem go też przyłapać na patrzeniu się w sufit, kiedy nie mrugał ani się nie oddychał. I tak przez kilkanaście minut. A wciąż żył. Mój umysł przestawał rozumieć, co się dzieje. W internecie nic na ten temat nie było, a zabranie go do szpitala teraz... Trochę się bałem konsekwencji i tego, co mogą z nim zrobić. Co odkryją... Co zrobią ze mną, jak się dowiedzą, że go doprowadziłem, do takiego stanu.

Pod wieczór wróciłem z nim do Stanford. Starałem się mu opowiedzieć wszystko, co było mu potrzebne. Pod koniec dnia to nawet umiał składnie mówić. Mniej więcej wróciła mu też pamięć. Właśnie to pamiętał wszystko oprócz tego, że go nie lubię.

Co jest bardzo dziwne, bo spędziłem z dość sporo czasu. Odnosiłem wrażenie, że traktował mnie jak swój autorytet. Ojca trochę... Choć tu bardziej pasuje powiedzieć matkę.

Odstawiałem go do jego łóżka i zostawiłem rzeczy jego rzeczy na biurku z karteczką, żeby jak się obudzi to, żeby do mnie zadzwonił. I tak z telefonu, też go musiałem nauczyć korzystać.

Zamówiłem Ubera pod motel, żeby zabrać swój samochód. Trochę się wykosztowałem na niego.

Aktualnie jest poniedziałek, prawie druga. Musiałem to wszystko opisać na spokojnie. Wciąż tego nie rozumiem. Po prostu nie wiem. Liczę, że to wszystko to sen albo Timothy mnie po prostu wkręca, żebym myślał, że oszalałem.

Rano planuję iść i profesjonalnie zbadać Timothy'ego. Może to mi coś, proszę, powie.

Ja naprawdę błagam, żeby to mi coś powiedziało.

Pamiętnik Victora (Franken)SteinaWhere stories live. Discover now