Rozdział 5 (Levi)

689 55 17
                                    

Potrzebowałem się ochłodzić, a i konika trzeba nakarmić... Znaczy, nosz! Wiem, że to nie jest tak naprawdę żywe stworzenie, ale czemu nie mogę dać mu pod wyrzeźbiony pyszczek trawy, a potem dać się napić? Czyż nie tak bawią się dzieci? Wierzą, że zabawki żyją i mają te same potrzeby. Czułem dokładnie kształt konika przy piersi, dodawał mi otuchy i poczucia... Po prostu szczęście. Dawał mi szczęście radość, coś więcej! Nawet podczas latania nie czułem takiego uczucia, nie wiedziałem, jak to nazwać. Odwróciłem się plecami do ziemi, szybując do góry brzuchem. Patrzyłem się wysoko w niebo, a potem na swoją pierś. Tam, gdzie odznaczał się kształt konika.

— Jak cię nazwać, maleńki? — mruknąłem do siebie, patrząc czule na zabawkę. — A może ty masz już imię, co? — Westchnąłem. — Jak mam się dowiedzieć? — spytałem go i nagle poczułem przeczucie, żeby spojrzeć w ziemię.

Obróciłem się do normalnego lotu i zobaczyłem wioskę. Kiedy ja minąłem mur Rose? A kto wie, pomyślałem. Ewidentnie żyli w tej wiosce ludzie, nawet ich widziałem! Kierowany impulsem wylądowałem szybko na samym środku. Nikt nie zwrócił na mnie szczególnej uwagi. Rozejrzałem się niepewnie, gdy nagle coś pociągnęło mnie za rękaw. Okazało się, że był to mały, czarnowłosy chłopczyk o złotych oczach. Uśmiechnął się do mnie, a ja otworzyłem usta, jednak nie wiedziałem, co powiedzieć. Dzieciak zaśmiał się i następnie złapał moją dłoń, prowadząc gdzieś. Nie zwrócił uwagi na moje skrzydła, jakby były częścią mnie. A może i były? Może aż tak się zżyłem z lataniem? Chociaż mniej niż z konikiem. Chłopiec prowadził mnie przez zadziwiająco dużą wioskę, do górnej części zasłoniętej przez liście. Drzewa tutaj były bardzo wysokie. Rozglądałem się wokół podczas spaceru, dając się prowadzić. Jego dotyk był... Neutralny. Tolerowałem go. Domki w tej wiosce były parterowe ze stryszkami. Dachy były ze strzechy, a domy z drewna, różnych odcieni. Wyglądało to naprawdę ładnie. Złotooki zaciągnął mnie za jeden z takich domów – zatrzymałem się gwałtownie, bowiem w ogrodzie ustawiony był duży stół, dla ponad trzydziestu osób. Dużej rodziny. Chłopiec spojrzał na mnie zdziwiony, a ja po prostu nie miałem odwagi się zbliżyć. Byłem w obcym miejscu, a miałem podejść do takiej grupy ludzi?

~Idź.

Usłyszałem nagle jakby szept, szelest, tuż nad uchem, ale nikogo tam nie było. Kto mógł to powiedzieć? Konik...? Tak czy owak odetchnąłem i ruszyłem w przód za chłopcem. Nikt nie zwrócił na nas uwagi. Stało się tak dopiero, jak dzieciak pociągnął za rękaw trzydziestoletniego, blondwłosego i również złotookiego mężczyznę. Pewnie jego ojciec... Przeprowadzili krótką rozmowę w języku, którego nie rozumiałem, a potem ojciec chłopca skinął głową, powiedział coś do wszystkich i wstał. Był... Mojego wzrostu, co mnie zdziwiło.

— Chodź ze mną — rzekł w zrozumiałym dla mnie języku i ruszył w las.

Poszedłem za nim, ale chłopiec został. Co tu się dzieje? - myślałem, trzymając się blisko za obcym mężczyzną. Coraz bardziej oddalaliśmy się od wioski, ja szedłem bezgłośnie – ale on również cicho szedł, choć nie tak jak ja. W końcu dochodziły do nas tylko odgłosy lasu i zwierząt, żyjących w nim. Doszliśmy na polanę, złotooki usiadł na pniu drzewa. Ja również tak zrobiłem i patrzyłem na niego uważnie. On jednak jakby mnie ignorował, nic nie mówił, patrzył przed siebie. W końcu wzruszyłem ramionami – kolejna dziwność tego miejsca. Pochyliłem się lekko i przez materiał pogładziłem konika. Wtem mężczyzna na mnie spojrzał, a jego oczy błysnęły błękitem. Zaraz jednak poczułem ciepło przy sercu i spojrzałem. To konik jarzył się podobnym światłem. Wyjąłem go powoli spod koszuli i pogłaskałem. Wtedy blondwłosy wyciągnął w moją stronę dłoń – ewidentnie chciał, bym dał mu konika. Zawahałem się, nie chciałem się z nim rozstawać. On chyba to zauważył i uśmiechnął lekko, przyjaźnie. Niepewnie położyłem zabawkę na jego dłoni, a on ją wziął i pogładził z czułością.

Wiatr w skrzydłach ||Riren||Nơi câu chuyện tồn tại. Hãy khám phá bây giờ