Rozdział 4 (Levi)

742 54 40
                                    

O północy leciałem ze średnią prędkością w głąb lądu. W stronę Murów. Oczywiście nie zamierzałem walczyć z tytanami – ot tak, chciałem się tam przelecieć. I tak też zrobiłem.

O drugiej w nocy, kiedy już dawno powinienem wracać do zamku, dotarłem nad mury. Zacząłem kilka kilometrów przed wzbijać pionowo, żeby mieć potem prędkość. I w ten sposób kilkadziesiąt kilometrów nad chmurami przestałem machać, przewracając na plecy. Spadałem głową w dół przy przyciśniętych rękach do ciała. Nabierałem prędkości coraz szybciej i szybciej. Dosłownie kilka metrów nad ziemią wyrównałem lot i pędziłem nad ziemią. Dla ludzi tylko bym mignął jakąś czarną plamą – uznaliby mnie za przewidzenie. W dwie sekundy pokonałem piętnaście kilometrów i znalazłem przed murem. Ustawiłem się pionowo, mur ledwie mignął przede mną z swoimi szarymi cegłami i już piąłem się w górę samą siłą rozpędu. Potem skręciłem na bezpieczną stronę muru i zacząłem wykonywać różne, nie zawsze bezpieczne, akrobacje. Beczki, śruby, korkociągi, szybkie slalomy czy zygzaki. Do piątej rano (była już sobota) się tak bawiłem, mocniej odczuwałem ramiona. Wylądowałem na wysokim wzgórzu i usiadłem na trawie, oglądając już duże słońce na niebie. Wyjąłem kawałki królika i zjadłem dwa z nich. Został mi jeden, na wieczór. Starczy.

Potem jeszcze napiłem się trochę wody, zanim wszystko schowałem do kieszeni. Wstałem i otrzepałem się z trawy, podpierając i patrząc w stronę słońca. Prosto w stronę słońca. Jedynie zmrużyłem oczy – ale tylko tyle. Nie oślepiało mnie patrzenie w nie, co było nietypowe. Ale dobre, bo mogłem bez problemu lecieć pod słońce albo podczas pojedynku zwieść przeciwnika, że mnie oślepia. Tak, to nie najgorszy trik, tak samo jak ten z walką lewą ręką. Z westchnieniem opuściłem bolące już ramiona. Jak wrócę wieczorem... Już teraz miałem problemy z prostym i pewnym staniem, a co dopiero za ponad dwadzieścia kolejnych godzin lotu! Zwłaszcza że, teraz nie zamierzałem się ograniczać.

Biegiem ruszyłem przed siebie i skoczyłem, machając od razu rękoma, by wzbić się wysoko. Wzleciałem tak trochę pod chmury, aby widzieć ziemię i skierowałem się w stronę miast. Stale przyśpieszałem, ale nie tak, żeby powodować świst. Nie chciałem straszyć ludzi. A dlaczego mieliby się bać? Ponieważ mój świst przypomina świst pewnego smoka z legendy, który taki dźwięk wydawał przed strzałem. Mam tu na myśli Nocną Furię, pomiot burz. I w sumie ludzie mogliby wziąć mnie za takiego smoka... W końcu on jest niewielki i smukły, a kształt nie jest do końca znany. A ja i tak jestem ubrany cały na czarno – Nocna Furia też jest czarna, zawsze zlewa się z nocnym niebem. Tak jak ja. W nocy widać tylko cień, który na chwilę przysłania gwiazdy. W sumie tak patrząc, miałem z tym smokiem wiele wspólnego: lepszy wzrok od innych ludzi; szybkość i zwinność w powietrzu; umiejętność latania; cichego skradania; bezszelestnego stąpania; dobrze poluję i szybko; umiem rozpalić ogień krzesiwem (smok plazmą, inni ludzie często się męczą z zapaleniem pochodni, a potem ognisko od pochodni); ludzie sie mnie boją, jestem groźny, mały i smukły i pewnie jeszcze kilka cech, których tutaj nie wymieniłem.

Po takim szybkim locie o szóstej rano znalazłem się nad jakimś miastem przy murze Rose. Okrążyłem je już wolniej, dokładnie obserwując to, co działo się na ziemi. Na przykład przy ulicy biedniejszych domów przechodziła staruszka, aby nakarmić okoliczne koty. Tym razem jednak pojawiło się tam dwóch dużych chłopaków, którzy wyrwali jej wszelakie jedzenie i uciekli. Staruszka tylko westchnęła, patrząc za złodziejami i kręcąc głową, wyzywała ich pod nosem od chuliganów. Dla mnie nie było to nic dziwnego i nie zamierzałem pomóc. Wychowałem się w Podziemiu, miałem inną moralność niż ludzie z powierzchni, tacy jak Eren czy Arlert. Tam kradzieże były codziennością, najlepiej o tym wiedziałem – w końcu sam byłem złodziejem! Kradłem i kradłem, tylko to robiłem we wcześniejszym życiu. No, może jeszcze opiekowałem się Farlanem i Isabel, byłem z nich najstarszy, choć najniższy. Szybko odsunąłem od siebie te wspomnienia i poleciałem dalej. Kołowałem spokojnie nad jakimś placykiem, gdzie zebrało się sporo ludzi. Okazało się, że odbywały się tam nielegalne walki na kije. W biały dzień? Albo wyjątkowo głupi, albo chcą więcej zarobić na zakładach. Wylądowałem niezauważony na dachu i kucnąłem na krawędzi, obserwując ich z bezpiecznej odległości.

Wiatr w skrzydłach ||Riren||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz