Rozdział XXXV.

26 1 0
                                    


{ PEETA }


Koniec transmisji.
Kobieta z Jedenastki puszcza moją rękę i kładzie ją na moim ramieniu.
— Razem.
Kiwam głową.
Za jej plecami wychyla się mężczyzna w średnim wieku z bródką. Podaje mi rękę.
—Razem.
Organizatorzy poganiają nas do zejścia ze sceny. Przed drzwiami drogę zachodzi mi staruszek. Patrzy się na mnie wnikliwie i słyszę „razem".
Kiwam głową.
Dogania go starsza kobieta, w której widzę babcię Wiktorię. Zatrzymuję się przed wejściem do garderoby z numerem 12, a ona kładzie mi dłoń na policzku i szepcze:
—Razem, dziecko.
Umrzemy razem, słyszę.
Gdy Cinna ściąga ze mnie każdą literę z osobna, do garderoby wpada Johanna.
—Boże, Peeta, nie mógłbyś mi po prostu dać Cinny? Zapłacę Ci stokroć więcej niż Snow.
Zaśmiałem się pod nosem i natychmiast zamilkłem, gdy zobaczyłem, że ściąga swoją sukienkę.
—Johanna...
—Swędzi mnie całe ciało. Dystrykt 7, drewno. Pieprzony geniusz. Gdyby nie Cinna byłabym skłonna wierzyć, że kreatywność umarła w Kapitolu z ostatnim trybutem.
—Wciąż nie jestem na sprzedaż— oznajmił stylista głosem, który krył w sobie uśmiech.
— Wszystko jest na sprzedaż.
Johanna westchnęła z ulgą ściągając z siebie uwierający ją kołnierz. Cinna zareagował na jej pokaz szerokim uśmiechem, jakby to była jedyna dobra rzecz w tym, co się działo wokół nas, a ja starałem się nie patrzeć w jej odbicie w lustrze, gdy szła w moim kierunku.
— Skończone— oznajmił Cinna, odkładając pęsetę i ostatnią z części marynarki, która się spaliła na moich plecach. — Dam wam chwilę.
Złapałem jego szeroki uśmiech w odbiciu w lustrze, gdy Johanna położyła jedną rękę na miejscu, w którym nie miałem czucia, a drugą śledziła wypalony kształt liter na moich plecach.
—Nie ściągnął wszystkiego — zauważyła.
— Poprosiłem go, by zostało na stałe.
Czułem, jak przejechała dłonią po literce R, potem A, potem Z, potem E i na końcu M.
—Bolało?
Zmarszczyłem lekko brwi.
—Nie pamiętam.
Pamiętałem szok ludzi na trybunach, pamiętałem dotyk palców trybutów, pamiętałem zagubienie Kapitolu, ale nie pamiętałem, jakie to było uczucie.
Długo się nie odzywała, więc spojrzałem w odbicie lustrzane. Była zmartwiona, przejęta, wystraszona i cholernie smutna. To było tak, jakby jeszcze przed chwilą żyła, a teraz umierała na moich oczach.
—Razem.
—Razem.
— Razem.
—Razem.
—Razem.
—Razem.
— Raze 


{ SOPHIE }


Jechałyśmy z Effie windą na górę. Czułam w klatce piersiowej piekący ból, jakby ktoś wypalał na niej pięć liter „ R A Z E M „ w kółko i w kółko. Próbowałam zachować spokój i nie poddać się panice. To zdarzało się wcześniej. To minie. Kątem oka, dość zdesperowana, spojrzałam na mały ekran wyświetlający kolejne piętra. Dziewiąte, dziesiąte, jedenaste, dwunaste ... RAZEM ... to minie ..... K. Kapitol. Na zawsze. Drzwi otwierają się. Wychodzę z windy, nabierając głęboko powietrza. I mam nadzieję, że to już minęło. Ale unoszę wzrok ku górze. I marszczę brwi. I mówię
— Effie, w moim salonie znajduje się czterech obcych mężczyzn.
Kobieta unosi ręce ku górze po czym klaszcze w dłonie.
— Ach tak! Sophie, to są Twoi doradcy, mentorzy, trenerzy ... nazwij ich sobie jak chcesz. W każdym razie, są tutaj żeby Ci pomóc.
Układa mi dłoń na ramieniu i obraca mnie w swoją stronę.
— Posłuchaj mnie, Sophie. Tam na zewnątrz, w całym Kapitolu, są ludzie, którzy są po Twojej stronie. Którzy chcą Ci pomóc. Którzy zrobią wszystko, żebyś wyg ... — kobieta urwała zdanie, gdyż chyba właśnie dotarła do niej prawda. Smutna, okrutna prawda.
Jeśli ja wygram, Peeta przegra.
Jeśli ja przeżyję, Peeta zginie.
Nie, nie jeśli. K i e d y.
Effie wpatruję się we mnie, a ja nie mogę znieść. Tego jej bólu. On nie pomaga. Ani jej, ani mi. Zdejmuję jej dłoń z mojego ramienia i zaciskam na niej swoją dłoń.
— Wszystko będzie dobrze, Effie. — wciskam jej kolejne, nic nie znaczące kłamstwo. Po prostu chcę, aby poczuła się lepiej. A, że tym nas tutaj karmią, kłamstwami, to właśnie one zdają się podtrzymywać nas przy życiu. Effie chrząknęła i wyprostowała się.
— Oczywiście, że będzie. — powiedziała, i chyba sobie uwierzyła. I ja też jej uwierzyłam, przez jedną, cudowną, sekundę. A potem wróciła do mnie prawda. Że to nigdy nie minie. — Muszę wracać. — oznajmiła kobieta, po czym pocałowała mnie w policzek i ruszyła w stronę windy.
— Effie! — krzyknęłam za nią, na co ona zatrzymała się i obróciła w moją stronę.
— Tak? — spytała.
— Peeta ... on ... powiedział coś wczoraj ...
Effie uniosła brew ku górze. Pstryknęłam palcami. Spojrzałam na swoją dłoń. Dlaczego pstryknęłam palcami.
— Nie ważne. — potrząsnęłam głową i uśmiechnęłam się. — Idź, dam sobie radę. — skinęłam głową.
— W to nie wątpię. — Effie także się uśmiechnęła po czym weszła do windy.
Obróciłam się w stronę mężczyzn i westchnęłam ciężko. Poprawiłam spódniczkę, schowałam kosmyk włosów za ucho i ruszyłam w ich stronę.
— Napiją się czegoś Panowie? — spytałam, gdy tylko znalazłam się przy stole. Każdy z nich uniósł swoją napełnioną szklaneczkę ku górze. Oczywiście.
Cała czwórka podniosła się z krzeseł i przedstawiła się.
— Alfred.
— Walter.
— Xavier.
— Isaac.
Gdybym mogła, wywróciłabym oczami.
— I Rosa.
Przeniosłam wzrok na kobietę, która szła właśnie do nas z kuchni, trzymając w dłoniach dwa kieliszki wina. Miała nienaturalnie czarne włosy, opadające w delikatnych lokach na jej ramiona. Jeden z kieliszków wręczyła mi i uśmiechnęła się. Wpatrywałam się w nią jakiś czas po czym rzuciłam wreszcie
— Sophie.
— Oczywiście, wiemy kim jesteś. — rzucił ktoś, nie ważne kto.
— I jesteśmy bardzo szczęśliwy i dumni, że możemy z Tobą pracować. — dodał ktoś, nie ważne kto.
— Nie przejmuj się, są tu tylko dla ozdoby. — rzuciła szeptem Rosa gdy mnie mijała, po czym mrugnęła i zajęła swoje miejsce na jednym z krańców stołu.
Wzięłam głęboki wdech i zajęłam miejsce po drugiej stronie.
— Rozmawialiśmy trochę zanim przybyłaś ... — zaczął ktoś siedzący po mojej stronie. Oczywiście. Powinnam nauczyć się ich imion, ale z drugiej strony nie widziałam w tym sensu. — I uznaliśmy, że powinnaś pozbyć się Peety.
Zmarszczyłam brwi i przeniosłam wzrok na Rosę.    

❝RAZEM❞ II PIONKIWhere stories live. Discover now