Rozdział XIV.

37 1 0
                                    


{ PEETA }


I pociąg. Nareszcie. Słychać tylko szum silnika. Obrazy mkną przed nami w zawrotnej prędkości. Ale ja wciąż słyszę te wszystkie głosy. Nieprzerwanie mi piszczy w uszach. Tak jakby trampki wciąż chciały zatrzymać się na plastikowej zjeżdżalni. Jakby chciały mnie przywrócić do stanu świadomości. Jakby myślały, że tym obudzą mnie ze snu.
— Sophie — mówię cicho. Siedziała naprzeciwko mnie. Haymitch i Effie już odeszli od stołu. Wygląda na to, że też nic nie zjedli, albo po prostu było tu tak dużo jedzenia. Rodzice mają przedział dla siebie. Cieszę się, bo nie mógłbym wytrzymać ich spojrzeń. Wiem, że myślą tak, jak wszyscy. — Nie zobaczysz dzisiaj Jeremy'ego na kolacji — zaczynam spokojnie. Gdy podnosi na mnie wzrok, chcę odwrócić głowę w drugą stronę, tak jak nakazała mi wczoraj. Cień palców schodzi z mojego policzka i zaciska się na moim gardle. — Jeremy był z nami na arenie, pamiętasz? Dostał taką samą karę jak ty. I on tam został, Sophie. Tak samo jak Glimmer.
Tak samo jak Sheldon.
I ja też powinienem tam zostać.   



{ SOPHIE }


Po skończonym posiłku, siedzimy z Peetą przy stoliku. Mój talerz jest wypełniony jedzeniem, gdyż nałożyłam sobie właściwie wszystko co możliwe a nie tknęłam prawie nic.
— Sophie — mówi nagle, więc odrywam wzrok od talerza i przenoszę go na niego. — Nie zobaczysz dzisiaj Jeremy'ego na kolacji. — zaczyna spokojnie, jakby badał teren. Jakby bał się wypowiadać słowa. Marszczę brwi. — Jeremy był z nami na arenie, pamiętasz? Dostał taką samą karę jak ty. I on tam został, Sophie. Tak samo jak Glimmer. — zapada między nami długa, bardzo długa cisza po której wreszcie uśmiecham się i układam dłoń na jego dłoni, spoczywającej na stoliku.
— Przecież wiem. Dlaczego mi to mówisz? — pytam, uśmiechając się szerzej i unosząc brew ku górze. Podnoszę się z krzesła i okrążam stół. Staję po prawej stronie chłopaka, nachylam się i całuję w policzek. — Udanej podróży Peeta. — mówię i wychodzę z przedziału jadalnego, udając się do swojego pokoju.
Gdy wreszcie się tam znajduję, zamykam za sobą drzwi i rzucam się w stronę komody. Zaczynam otwierać wszystkie szuflady w popłochu, aż wreszcie znajduję marker. Wyjmuję go, zamykam szufladę, podchodzę do ściany i drżącą dłonią zapisuję na niej imię "JEREMY" dużymi literami. Rzucam marker na podłogę i odsuwam się kilka kroków w tył, wpatrując się w napis. Jeremy, Jeremy, Jeremy. Kim jest Jeremy?! Wściekła otwieram walizeczkę i wyjmuję z niej tabletki. Podobno powinnam brać dwie dziennie. Ale ... wysypuję sobie dwie na dłoń i zamykam walizkę z powrotem. Siadam na łóżku i sięgam po szklankę z wodą, stojącą na szafce nocnej. Popijam pastylki i kładę się na łóżku, przyciskając nogi do brzucha i oplatając je rękoma. Głowę chowam w kolanach i zamykam oczy.


{ PEETA }


Chyba zapanowała między nami cisza, ale jej nie słyszę, bo wróciło pikanie zegara.
O hej, myślę. Dawno Cię nie było.
Zegar odlicza czas, po którym nastąpi wybuch. Badam uważnie twarz Sophie, łudząc się, że to ją chcę uchronić. Mam ręce zaciśnięte na krawędzi stołu, żeby nie leżały złożone do odparcia ciosu. Rebelia zaprogramowała mnie do walki przeciwko komuś takiemu, jak Sophie. Przeciwko Kapitolowi. I zapominała, że ja jestem dokładnie taki jak ona. Dwa pionki stojące na planszy. Król i królowa. Dwa zaszachowane pionki, którym brak jakichkolwiek ruchów. Oprócz instynktu bronienia się, który wygenerowały Igrzyska.
Sophie bierze wdech. Zegar wskazuje zero.
—Przecież wiem. Dlaczego mi to mówisz? —Rozluźniam uścisk, gdy przenoszę ciężar ciała na drugą stronę, by posłać jej powątpiewające spojrzenie. Nie musiała przy mnie grać. Myślałem, że o tym wie.
— Byłaś wczoraj zmieszana— wyjaśniam spokojnie.— Wypowiadałaś się o nim tak, jakbyś miała się z nim spotkać. Sophie, ja też jestem zmieszany, możesz mi powiedzieć...— urywam, gdy dziewczyna podnosi się z miejsca. Kolejna niezarejestrowana rozmowa. Kolejne wychodzenie poza zaprogramowane ramy, zakończone fiaskiem. Ona też jest zaprogramowana, myślę. Zwycięzca. Trybut. Kapitolka.— Udanej podróży, Peeta.
Całuje mnie w policzek. W miejsce, które wczoraj naznaczyła swoimi paznokciami. Krzywię się, wspominając pieczenie. Krzywię się, bo przypomina mi, że mam się nie wtrącać. Że to nie moja sprawa.
Bo nie jestem prawdziwy.
—To nie poszło zbyt dobrze — stwierdził ochrypły głos, zbliżając się w moją stronę. Nie podniosłem wzroku z jedwabnego obrusu, jakbym uważnie badał jego strukturę. Miałem założoną nogę na nogę, a rękę przystawioną do ust, przez co wyglądałem, jakbym nad czymś głęboko myślał. Nie myślałem o niczym. Chciałem mieć tylko spokój, by ustalić o czym chce właściwie myśleć.
Czego d o c h o l e r y c h c e s z ?
Haymitch wydał z siebie głośne westchnięcie opadając na krzesło naprzeciwko. Słyszałem dźwięk otwierania butelki i nalewania płynu do kieliszków. Mignęła mi jego ręka, gdy postawił bursztynowy trunek przede mną. Zapewne odgarnął płowe włosy, opierając się znowu na krześle. Zapewne przygląda mi się uważnie, jak wtedy, gdy myślał jak mnie uratować z areny. Za późno, Haymitch. Za późno.
—Wiem, co planowaliście, ale wyczuwam wielką klapę.
Marszczę brwi, burząc swoją maskę. Podnoszę na niego wzrok, patrząc się w niezrozumieniu. Chciał mi powiedzieć, że to wszystko na nic? Zabicie Glimmer, walka z pumą, kłótnia z Sophie, śmierć Jeremy'ego, zjadanie jagód, wymykanie się na dach, walczenie z kapitolskim smogiem, przeprowadzka do dwunastki, zabicie Sheldona i publiczne okazywanie uczuć jest na N I C?!
— Nie patrz się tak na mnie!— zaoponował mentor, a ja jak na zawołanie spuściłem wzrok, jakbym rzeczywiście mógł go nim zabić. Bawiłem się mankietem granatowego, świecącego garnituru, który mi ubierali, słuchając jego dalszych słów. —Zamieszki, wszędzie zamieszki. A wy w ogóle nie pomagacie.
—Co możemy zrobić? —spytałem zrezygnowany. Wiedziałem, że nic nie możemy zrobić. Wiedziałem, że jesteśmy straceni. Tylko czekają na odpowiedni moment, by nas zlikwidować. Teraz nie mogą, bo nasze zabójstwo rodziłoby jeszcze większe niepokoje. Dlatego nas zostawiają i wciskają w każdą kamerę, by złagodzić wszystko inne.
— Musisz się bardziej postarać — stwierdził mentor. Ok, postarać się. Przyjąłem. Peeta, odbiór. Peeta, potrzebujemy Cię. Zamieszki cichną, dlaczego nic się nie dzieje. Peeta, masz sprowadzić rewolucję, pamiętasz? — Jesteś gotowy poświęcić wszystko? — zapytał, unosząc szklankę w ramach toastu.
A co mi zostało? Małe, niezaprogramowane rozmowy, którymi chciałem przedostać się do serca, w którym panowała wieczna zima.
Stuknąłem się z nim kieliszkiem, przełykając płyn, który nie miał żadnego smaku. — Chodź, mamy show do zrobienia —szepnął konspiracyjnie, gdy pociąg zaczął zwalniać. Wstałem, by służąca przejechała urządzeniem buchającym parą po moim garniturze i wyprostowała zagięte mankiety. Rozwarłem ręce jak manekin stojący na wystawie sklepowej. Poprosiłem o usunięcie luster. Miałem dosyć swojej twarzy. — Gdzie Sophie? — spytałem Haymitcha. — Dołączy do Ciebie na zewnątrz. —Westchnąłem pod nosem. Wolałem wyjść z nią. Razem. Myślałem, że to było prawdziwe. „Jak możesz myśleć, ze cokolwiek zrobionego przez Kapitol jest prawdziwe?", grzmi mi głos porucznika. Wszyscy są tacy sami. Zimni. Wyniośli. Zepsuci. I teraz, Peeta, jesteś jednym z nich. Automatyczne drzwi rozsuwają się przede mną szybko, więc nie muszę długo patrzeć się na swoje odbicie w szarym szkle. Szarym jak cały Dystrykt Dwunasty. Szary, jak oczy matki, patrzące się na mnie po drugiej stronie szkła. Idę sam. Oni stoją w szklanej tubie, jak trybuci uwięzieni przed rozpoczęciem Igrzysk. Czekają jak zwierzęta w klatce, gotowi do wypuszczenia w najbardziej emocjonującym momencie. Wychodzę na peron, nim zdążę odczytać cokolwiek z ruchu warg ojca. —Peeta Mellark! Zwycięzca 74 Igrzysk Śmierci! — grzmi głos spikera, pochłaniając całe powietrze swoim echem. Unoszę rękę machając uprzejmie do tłumu zebranego na placu głównym. Patrzę się w miejsce, w którym stałem gotowy na wywołanie swojego imienia i patrzę się w miejsce, w którym stali rodzice Sheldona, gdy odwiedziła nas zwyciężczyni 70 Igrzysk, szczerząc do nich zęby, którymi rozrywała gardła. Poznaję w tłumie kilku znajomych ze szkoły, którzy patrzą się na mnie spod byka i widzę kilka rodzin, które zwykło nas odwiedzać w piekarni. W piekarni, która została zrównana z ziemią, gdy ogłoszono mnie zwycięzcą. Rozświetlają telebimy, pokazując urywki z tegorocznych Igrzysk.   

❝RAZEM❞ II PIONKIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz