11.

671 51 8
                                    

REY'S POV

Leżał tak bezwładnie, że przez moment przeraziłam się, iż jest martwy. Lecz nie był. Jego oddech był cichy, jak u dziecka. Mogłam go wtedy zabić. Zakończyć raz na zawsze żywot człowieka, który przysparzał galaktyce tyle cierpienia. Dać upust temu bólowi. Zapomnieć o nim raz na zawsze. Zamachnęłam się, lecz moja ręka ugrzęzła w powietrzu, jak z lodu. Jak mogłabym pozbawić życia tego bezbronnego chłopca, który jest tak zagubiony? Jak mogłabym zamienić się w Luke'a? Cisnęłam klingę w dal. Nie miałam serca, by zrobić z niego potwora. Skrzywdził mnie tyle razy, a wciąż czułam się przy nim tak dziwnie... Bezpiecznie? Usiadłam przy jego nieprzytomnym ciele i wspominałam wszystko. Każde nasze spotkanie. Poczynając od pierwszego starcia w lesie, kiedy jego postura puściła po moich plecach cały konwój dreszczy. Tamtego dnia zabiłam po raz pierwszy. W imię dobra czy zła, zabójstwo bezpowrotnie zabierało część ciebie. Tamtego dnia byłam tak samo niewinna, jak on teraz i mogłam liczyć jedynie na schronienie w jego ramionach. Byłam jego gościem. "Kreatura w masce" zwyzywałam go, a wtedy łaskawie ściągnął ją z siebie. Kto by pomyślał, że kryje się za nią prawdziwy człowiek z krwi i kości. Spodziewałam się... Kogoś innego. Nie wiedziałam, co o nim myśleć. Przechytrzył mnie. Mnie i moje poglądy, mój sposób postępowania, moje zasady. Wyraz jego twarzy był spokojny. Ciekawa byłam czy może spać po nocach przez te wszystkie zbrodnie, którym był winien. Czy nie gnębiły go demony przeszłości i nie pozwalały mu choćby zmrużyć oka. Jego podkrążone zmęczeniem powieki, ciężko było poprawnie zinterpretować. Korciło mnie, by z jego mokrego czoła, odgarnąć samotny kosmyk włosów, lecz wiedziałam, że jeśli to zrobię, nie powstrzymam się przed zanurzeniu mej dłoni w jego burzliwej czuprynie. Jego twarz, kiedy ujrzałam ją po raz pierwszy w pełnej krasie; wydawała się nieustraszona, a jednak, gdy wyszedł z mego umysłu, bawiąc się nim, tak jak mu zagrał, wyczułam, że on także był samotny. Że on też chciał znaleźć się na tej wyspie, co ja; otoczonej nieskończonymi wodami. W miejscu gdzie zawsze jest lato. W miejscu, gdzie wreszcie byłby wolny od tego wiecznego zamętu. Gdzie byłby szczęśliwy. Jego zmartwiona twarz często śniła mi się po nocach. Nie były to jednak tylko sceny, kiedy to uwięziona siedziałam na krześle, ale też nasza śnieżna bitwa, kiedy jego desperacja sięgała zenitu i żeby mieć mnie po swojej stronie, wolał ponieść porażkę, niż mnie zabić. Ah, nie powinnam go usprawiedliwiać. Za nic. Powinien zapłacić mi za każdy moment, w którym przychodził mi na myśl. Tyle, że ja go wcale nie nienawidziłam. To... To było kompletnie co innego. Coś czego nigdy nie czułam, coś co nigdy nie miało dojrzeć światła dziennego. Coś co nie miało prawa istnieć. Teraz może być ostatni raz, kiedy zakoduję sobie każdy rys jego poranionej twarzy. To moja wina i zasługa zarazem. Jakżeby inaczej to nazwać? Wiedziałam, że możemy się już nigdy nie zobaczyć. Skoro Snoke nie żyje, a tym samym więź została zerwana... A pewnym było dla mnie, że jeśli w jakiś okolicznościach, jednak go jeszcze zobaczę, to tylko po to, żeby go zabić.
Wybuchnęłam płaczem. Ogarnął mnie tak cholerny i spazmatyczny szloch. Opuszkami palców dotknęłam konturów jego blizny. Zadrżał pod moim dotykiem, jakby nikt wcześniej nie poświęcił mu czułości na jaką zasługiwał. Wreszcie odetchnęłam głęboko, ocierając łzy i wstałam, starając się nie spojrzeć za siebie chociażby ten jeden raz.
Biegłam przed siebie, ślepo szukając drogi ucieczki. Zostawiłam go tam. On... Co jeśli poniesie konsekwencje? Co jeśli go zabiją za morderstwo swego mistrza i fundamentu Pierwszego Porządku? Zatrzymałam się na moment. W odbiciu jednych z drzwi zauważyłam moje napuchnięte od płaczu oczy. Nie mogę tam wrócić. Muszę uciekać i pomóc własnym przyjaciołom, a nie... Oh, do diaska! Krzyknęłam z frustracji, wyciągając zza paska roztrzaskany miecz, kompletnie bez żadnego pożytku. Wtedy rozległ się alarm, a śluza przede mną otworzyła się wraz ze stojącym w progu szturmowcem. Wykorzystałam jego dezorientację i wyminęłam, a będąc w kapsule, podarowałam mu kopniaka na dobranoc. Ustawiłam współrzędne, obserwując zza zaparowanego moim oddechem, okna. Statki rebeliantów; jeden za drugim eksplodowały, pozostawiając za sobą jedynie odłamki metalu. Zamknęłam oczy,  nie chcąc patrzeć na bestialstwo tego świata. Chciałam im pomóc, lecz jak Luke powiedział; nie poradzę sobie sama z szabelką przeciw całej artylerii wroga. Nie pokonam nikogo, jako jednostka. Potrzebowałam armii, wsparcia. Teraz dopiero zaczynałam doceniać spokojne życie na Jakku. Kilka dłużących się minut później, dotarłam z potworem na wyspę. Ani śladu mistrza, ale w zamian otrzymałam towarzystwo futrzastego olbrzyma- Chewbacci i gratis najgorszego grata i czempiona wśród statków w całej galaktyce - Sokoła Millenium. Chewie zaryczał na powitanie. Nakreśliłam mu sytuację, wciąż będąc odrobinę roztrzęsiona. Nieprzytomnie odpowiadałam na jego pytania. Nie miałam ochoty rozmawiać. Myślami byłam gdzie indziej... Po paru minutach wylądowaliśmy u źródła nadajnika, którego nosiłam na nadgarstku, czyli solnej planecie Crait, co wiedziałam od Chewiego, który kilkanaście lat temu miał okazję przeżyć tu nie lada przygodę. Jak się okazało przybyliśmy w porę. Wielkie AT-AT zbliżały się w stronę wielkich, teraz zamkniętych wrót. Toczyła się walka. Małe działko przypominające promień, który stosunkowo niedawno zniszczył tyle planet i jeszcze więcej niewinnych ludzi, skierowane było w grupkę rebeliantów. Nasi sobie nie radzili. Używali starych wyścigowych śmigaczy, podczas gdy ich przeciwnicy stosowali nowoczesną technologię. Zajęłam miejsce u steru działek i z małą pomocą Mocy, która zaoferowała mi balans, udało mi się wycelować w ich słabe punkty. Udało się nam osiągnąć oczekiwanego; odciągnęliśmy ich uwagę od reszty. Ich pociski próbowały nas wysadzić, lecz Chewie zgrabnie je wyminął wleciwszy do jednej z solnych dziur. W kryształowym krwistoczerwonym wnętrzu planety, udało się nam pozbyć wszystkich i przechytrzyć następnych, którzy czaili się na naszym ogonie. Generał Leia musiała być w pobliżu, bo nadajnik wariował. Zanim wyszłam, futrzasty pilot ostrzegł mnie przed solnymi burzami i drapieżnikami, które wyłażą z ziemi. Rozkojarzona, próbowałam ułożyć sobie w głowie plan ratunku. Bransoleta migała intensywnie, próbując naprowadzić mnie w stronę zgubionych rebeliantów; bez skutku. Chyba podczas tych wszelkich przeżyć w tak różnych środowiskach, uległ jakiemuś uszkodzeniu. Przypomniałam sobie nauki Luke'a, który mówił o Mocy. Do głowy wkradły mi się też słowa Maz Kanaty, gdy po raz pierwszy poczułam, jak kipi we mnie nieokiełznana Moc. Zamknęłam oczy i dałam się jej ponieść. Wtedy zobaczyłam: dobro tlące się w atmosferze, zło zbliżające się wielkimi i szybkimi krokami, śmierć pod słoną powierzchnią planety, a co najważniejsze- życie w ludziach ukrytych za ścianą gruzu. Pobiegłam za szeptem energii. Stanęłam przed zablokowanym przez ogromne głazy i mniejsze kamyczki, wyjściem.
- Podnoszenie kamieni. - westchnęłam, bo spodziewawszy się, że będę pewnego dnia zmuszona takie coś zrobić, nie było to dla mnie zaskoczeniem. Narastająca presja dawała mi w kość. Za pomocą mojej woli, kamienie uniosły się, a wśród nich wyrosła cała grupa rebeliantów. Zostało ich tak niewielu? To niemożliwe. Ujrzałam Finna, który od razu podbiegł do mnie i wtuliłam się w jego misiowate ciało.
- Finn! Ty... Wyzdrowiałeś!

- A ty wróciłaś. - uśmiechnął się i odwrócił, spoglądając na resztę, która w zdumieniu patrzyła na dopiero co opadłe kamienie. 
- Musimy iść. - oznajmiłam.

- Ale Kylo Ren...
- Co z nim? - odwróciłam się. - On tu jest? - uniosłam brew. 
- Tak. On zabije Luke'a.
Przez krótki moment chciałam tam pobiec. Ciężko było mi odszyfrować czy to po to, by uratować Luke'a czy może chociaż spojrzeć na Bena.

- Chodźmy. - zgodziła się ze mną generał Leia. Ciepła staruszka ofiarowała mi swój uśmiech i czekała, aż wszyscy wejdą na pokład, trzymając dłoń na moim ramieniu w geście pokrzepienia. Zrobiło się jaśniej. Nadzieja nagle wyrosła w moim sercu. Spokój rozprzestrzenił się. Wtedy już wiedziałam; Luke Skywalker nie żyje.

- Luke... On... Widziałam, jak umiera. Ale nie bał się. Odszedł...

- W spokoju. - dokończyła z zaszklonymi oczyma wlepionymi gdzieś w dal, zanim przybliżyła się do wejścia na statek. - Idziesz? - zapytała życzliwie. Z początku nie zareagowałam.

- Myślisz o nim. 

- O Luke'u? 

Zaśmiała się subtelnie, patrząc na mnie spod rzęs, jakby chciała przeze mnie przeniknąć.
- Ty wiesz. - pokiwała głową, odwracając się. - Wierzę, że powierzasz w niego krocie nadziei, ale Rey, dziecko, musisz wiedzieć... Dla niego może być już za późno.

Spuściłam głowę w żalu, zostawiając za plecami splamione czerwienią pole bitwy. Jako ostatnia musiałam zamknąć wejście. W środku było gwarno, za progiem wiał wiatr. Z nadzieją obejrzałam się za siebie. I wtedy go zobaczyłam. Zaparło mi dech w piersi. Jego twarz pokryta była potem, usta niezwyczajnie purpurowe, a oczy niczym szkło. Chciałam coś powiedzieć, ale zamiast tego przycisnęłam guzik, a właz się zatrzasnął. Zamrugałam kilkukrotnie ze zdumienia. Myślałam, że się go pozbyłam, ale stał tuż przede mną.

- Wynoś się z mojej głowy.
- O co ci chodzi, Rey? Dałem ci wszystko; władzę, autorytet, a ty postanowiłaś odejść do swoich rebelianckich kumpli. Czego jeszcze chcesz, co? - zdzierał sobie gardło. Trzymał się na dystans, nawet nie patrząc mi w oczy.
- Ciebie. - wyrwało mi się. - Chcę ciebie, Ben. - przełknęłam ślinę, a on wycofał się.
Nie mogąc dłużej wytrzymać takiego napięcia, odeszłam.
Obserwując, jak resztka Ruchu Oporu cieszy się w swoim wybrakowanym gronie. Jak generał Leia Organa wydaje rozkazy, decydując sama o swoim losie i przeznaczeniu innych. Jak Finn opiekuje się jedną z rannych wojowniczek, a Poe zazdrośnie spogląda w ich stronę. Obserwując to wszystko zrozumiałam, że tu nie pasowałam. Chciałam znaleźć w tym wszystkim swoją rolę, ale nie odnalazłam nawet miejsca. Patrzyłam na złamany miecz ze smutkiem, jakby to była po nim ostatnia pamiątka. Przecież nie mogłam za nim tęsknić. To było nie do pomyślenia. Pomimo to... Uzależniłam się od jego obecności. I od dźwięku jego niskiego głosu, który nawiedzał mnie w snach. On nawiedzał mnie w snach. Nie były to jednak koszmary. Muszę zapomnieć, ale nie mogę tu zostać. Muszę dalej się szkolić. Jedynym dogodnym na to miejscem była wyspa. Tam wreszcie mogłam być sama. Przynajmniej tak wtedy myślałam.

----------

Zostawcie coś po sobie! Gwiazdki i komentarze mile widziane! To dla Was jedynie parę sekund, a mi daję silną motywację, żeby pisać dalej! <3


Zapraszam także do czytania innych opowiadań mojego autorstwa! Od kryminałów, przez dramaty, sci-fi, superbohaterów, aż po amatorską poezję!

Feel me || Reylo [Zawieszone]Where stories live. Discover now