Rozdział dwudziesty drugi

11.5K 610 119
                                    

CZWARTEK, DWUDZIESTY PIERWSZY WRZEŚNIA

Beznamiętnie bawię się swoimi zanadto łamliwymi paznokciami, nie mając nic ciekawszego do roboty. Uzupełniłam już notatki z dzisiejszego dnia, wzięłam odświeżający prysznic, a nawet zadzwoniłam do rodziców, by zapytać, czy spędzają czas równie nudno. Ożywiam się dopiero, gdy moja współlokatorka pojawia się w drzwiach pokoju, a potem z rozjątrzeniem odrzuca naręcze podręczników na podłogę. Parę sekund później opada na materac, jej szczupłe ciało zostaje podrzucone w górę.

— Umieram — stwierdza i ziewa. — Masz może coś słodkiego?

Uśmiecham się lekko.

— Żelki mogą być? — Nawet nie czekam na odpowiedź, po prostu chwytam paczuszkę w dłoń, uprzednio wyciągając ją z głębi komody, i rzucam w kierunku Bijou.

— Dzięki. — Dziewczyna niecierpliwie rozrywa rąbek i wkłada te niebiańskie stworzonka do buzi w tak wielkiej liczbie, że wygląda jak wiewiórka. Dochodzę do wniosku, iż Bijou na dobre zaabsorbowała się jedzeniem, więc nie będzie ze mną rozmawiać, co na początku wprawia mnie w niezadowolenie. Kiedy jednak ponownie się odzywa, szybko zaczynam żałować swoich wcześniejszych myśli. — Ogólnie to wciąż nie powiedziałaś mi nic odnoście tej sytuacji z Bennettem — przypomina sobie i znienacka podrywa się do pozycji siedzącej. Ma nieco rozmierzwione włosy, ale zupełnie się tym nie przejmuje. — Czekam na wyjaśnienia!

Wzdycham ciężko. Wprawdzie zbywałam ją przez kilka dni, ale przedtem wyznałam jej, dlaczego Reuben stanął w naszych drzwiach. Nieszczególnie mi wierzy. Poza tym coraz bardziej denerwuje mnie fakt, iż w każdym momencie wszyscy wokół mnie bezustannie skupieni się na jakże cudownej postaci Reubena Bennetta. Cóż, właściwie wszystko, co związane z tym chłopakiem, wzbudza we mnie niesamowite pokłady niechęci, o jakich istnieniu dowiaduję się po osiemnastu latach życia. Mogli powiedzieć mi wcześniej, zabezpieczyłabym się jakoś.

— Powiedziałam ci, że jest przyjacielem Clintona i przyszedł, żeby powiedzieć mi o zawodach pływackich — mówię, zapewne któryś raz w ciągu niespełna dwóch dni.

— Ale to nielogiczne! — Wyrzuca ręce w górę w geście frustracji. Widząc znudzenie na mojej twarzy, poprawia się na miękkim materacu. — Po pierwsze, twój brat mógł sam do ciebie przyjść. Mógł ci też wysłać esemesa czy zadzwonić. Dlaczego więc akurat Reuben do nas przyszedł?

— Bo Clinton go o to poprosił — powtarzam słowa Bennetta z wyraźną irytacją. — Najpewniej nie miał czasu, żeby tu przyjechać.

Bijou prycha pod nosem.

— I nie miał czasu, żeby napisać ci esemesa, tak? — rzuca kpiąco i wsadza do ust kolejną garść żelek. — Po co wysłał Reubena, skoro wiedział, że zajmie to o wiele więcej czasu niż napisanie esemesa? Poza tym musiał wziąć jego samochód.

Zaciskam usta w wąską kreskę, usiłując dzięki temu nie palnąć jakiejś nieprzyjemnej głupoty. Jeszcze tylko brakuje, żeby moja współlokatorka darzyła mnie nieprzeniknioną nienawiścią, do kompletu z nieprzychylnością Bennetta. I, ech, chwilowa antypatia mojego starszego brata z powodu wyrzutów, jakie snuję do niego od czasu, gdy zastałam go palącego skręta za budynkiem bractwa, też się zalicza. Niezłe combo, nieprawdaż?

— Nie wiem, Bijou — wyznaję z rozdrażnieniem — i naprawdę mnie to nie obchodzi.

Moje lekceważące podejście najprawdopodobniej nie jest mile widziane w oczach dziewczyny, co poznaję po nienaturalnie zmarszczonych brwiach i nagannym spojrzeniu, jakie właśnie kieruje w moją stronę. Prawda jest taka, że już dawno zaprzestałam kontemplować nad rzeczywistym powodem przyjścia Bennetta do naszego akademika, dałam sobie spokój i uwierzyłam, iż nie kryje się za tym nic ciekawego. Prawdą jest, że nadal tego nie rozumiem, ale przynajmniej nie zachowuję się jak moja współlokatorka — wciąż pełna determinacji, by odkryć rzeczywistość.

Umysł podpowiada mi, że dziewczyna powoli nabiera sił na zadawanie kolejnych dociekliwych pytań i próbowanie wyjaśnienia coraz to bardziej wygórowanych zagwozdek, zatem podnoszę się z łóżka i zgarniam z szafki kilka dolarów. Ubieram buty, nim Bijou zdąży utrudnić mi wydostanie się z nazbyt, w moim mniemaniu, dusznego pomieszczenia, a w uszy wciskam słuchawki. Przed tym żegnam się jeszcze ze współlokatorką, oznajmiając, że wybieram się na spacer, a chwilę później jestem już na parkingu u podnóża akademika. Oczywiście moja nagła decyzja jak zwykle okazuje się być niezbyt radosna w skutkach, ponieważ pogoda na zewnątrz nie dopisuje — jest dosyć chłodno, a silny wiatr raz po raz omiata moją sylwetkę, mimo że zaledwie kilka dni temu było parno, panował skwar, a wszystkie kursujące autobusy zapchane były po brzegi spoconymi studentami. Kiedy dziś wsiadam do jednego z nich, uprzednio będąc zmuszona odczekać bite dwadzieścia minut na przystanku, jest puściutko jak jeszcze nigdy.

Zatrzymuję muzykę dokładnie w momencie, gdy kierowca naciska hamulec. Trochę rzuca mnie do przodu, więc podpieram się wolną dłonią o siedzenie przede mną. Telefon, który trzymam w drugiej z nich, ląduje na dnie kieszeni moich luźnych dresowych spodni, a następnie podnoszę się i wychodzę na powietrze. Uświadamiam sobie, iż kafejka jest równie pusta co autobus, a ja niekoniecznie się z tego cieszę. O ile nie przeszkadza mi samotna jazda środkami komunikacyjnymi, o tyle jedzenie pośród niezajętych przez nikogo stolików nie sprawia mi przyjemności, a krępuje. Mimo to zamawiam sałatkę i ciastko bez domieszek kakaa, na które to jestem uczulona, a nogi krzyżuję na twardym krześle. Podpieram głowę na łokciu i obojętnie przemierzam wzrokiem ulicę, doszukując się jakiegokolwiek ruchu. Jedna kobieta właśnie wychodzi ze sklepu z ciuszkami dla niemowląt, za to inny facet wchodzi do salonu tatuażu naprzeciwko. Przez chwilę wyobrażam sobie, jaką dziarę postanowi umieścić na swojej skórze, przerywa mi dopiero niesympatyczny dźwięk przychodzącej wiadomości.

Sheldon: Moja siostra mnie odwiedziła.

Uśmiecham się pod nosem, mile zaskoczona esemesem chłopaka. Myślałam, że spędzę resztę dnia z nie najlepszym samopoczuciem, więc cieszę się, że Sheldon spróbował umilić mi czas. Co prawda nawet nie wiedział, iż potrzebuję tego jak powietrza, ale nie zaszkodzi w duszy mu podziękować.

Ja: Ty masz siostrę? 

Sheldon: Też się zdziwiłem.

Parskam śmiechem, nieumyślnie zwracając na siebie uwagę jakiegoś starszego pana, zajmującego miejsce w najodleglejszym zakamarku pomieszczenia. Moje palce przez dłuższą chwilę zawisają nad klawiaturą, ale ostatecznie kończymy wymianę wiadomości. Kelnerka chwilę później pojawia się przy moim stoliku z sałatką Cezar, którą wprost ubóstwiam. Bez wahania zabieram się do konsumpcji, podczas gdy mój humor nieco się polepsza. Najwyraźniej moją jedyną ostoją jest teraz Sheldon, bo tylko on potrafi mnie pocieszyć, właściwie nawet się nie starając. Prawdopodobnie powinnam czuć się z tym źle, ale prawda jest taka, że mimochodem rozciągam usta w uśmiechu.

 Prawdopodobnie powinnam czuć się z tym źle, ale prawda jest taka, że mimochodem rozciągam usta w uśmiechu

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.

PIOSENKA: Frans — If I Were Sorry

Kolejny rozdział pojawi się w środę! ♥

Do napisania!

PonurakWhere stories live. Discover now