Rozdział czwarty

15.3K 769 248
                                    

Przez resztę wykładu na sali wciąż słychać czyjeś ciche szepty, a ja jestem całkowicie przekonana, że ich tematem jest chłopak w przebraniu kurczaka, który kilkanaście minut temu wbiegł na scenę. Nie mam pojęcia, jaki miał w tym cel, ale z pewnością musiał zrobić to z jakiegoś poważnego powodu, ponieważ tak ośmieszających rzeczy nie robi się dla zabawy. Po prostu się nie robi.

Wzdycham z ulgą, kiedy profesor kończy zajęcia, a ja nareszcie mogę pooddychać świeżym powietrzem. Wychodzę z rozległego pomieszczenia, w którym jest duże echo, z Sheldonem u boku. Chłopak także nieustannie paple o dzisiejszym wydarzeniu i jest równie mało poinformowany, co ja. Żegnamy się na jednym z wielu zielonych jeszcze trawników, gdzie mój znajomy odchodzi w stronę budynku, w którym ma kolejny wykład. Ja natomiast oddalam się w przeciwnym kierunku, usiłując nie zastanawiać się nad fenomenem szalonej sytuacji z dzisiejszego poranka. 

Reszta wykładów mija mi w zastraszająco szybkim tempie i już kilka godzin później sadowię się wygodnie na materacu po mojej stronie pokoju. Wprawdzie Bijou szybciej zaczyna zajęcia, lecz później je kończy, dzięki czemu przez następną godzinę mam cały pokój dla siebie. Nie żebym chciała robić coś nagannego, ani myślę.

Wzdrygam się, kiedy niespodziewanie mój telefon zaczyna wibrować w kieszeni. Sięgam po niego i przykładam do ucha, uprzednio marszcząc brwi na widok imienia mamy na wyświetlaczu.

— Cześć, córciu — mówi znużonym głosem. — Skończyłaś już zajęcia?

— Tak, a co? — O co może jej chodzić? Zwykle nie dzwoni do mnie o piętnastej, a w okolicach wieczora, kiedy ma pewność, że nie robię nic zbytnio zaprzątającego umysł.

Mama głośno wzdycha.

— Mogłabyś pojechać do Clintona i sprawdzić, co u niego? — prosi łagodnie. — Wydzwaniam do niego od wczoraj, by upewnić się, czy posłuchał cię i przynajmniej zapytał o poprawę ocen, ale nie odbiera.

Zagryzam wargę.

— Może po prostu napisz do niego esemesa? — sugeruję. — Z pewnością odpisze ci w wolnym czasie.

Moja rodzicielka nie wydaje się zbytnio aprobować mojego pomysłu, co uświadamiam sobie, ponownie słysząc jej pełen zmartwienia wdech. Naprawdę nie mam ochoty wsiadać w autobus pełen studentów i jechać do brata, by zakomunikować mu, że ma odbierać idiotyczną komórkę. Czasem mam wrażenie, że mniej problemu jest nawet z listami.

— Odwiedź go, proszę — mówi błagalnie. — Mogło mu się coś stać, może źle się czuje albo...

— Okej, już jadę — wchodzę jej w słowo, nieszczególnie chcąc słuchać wykładu na temat możliwości śmierci swojego starszego brata. Z dwojga złego wolę już sprawdzić, czy nic mu nie jest.

Mama dziękuje mi, a potem szybko żegna się i rozłącza, więc chowam telefon z powrotem do kieszeni obcisłych dżinsów. Nie zdążyłam się nawet przebrać w wygodniejsze ciuchy, zatem mam teraz mniej roboty. Wtranżalam się na korytarz, zamykam za sobą drzwi, a potem mozolnie człapię w stronę schodów.

Jak się spodziewałam, autobus, który kilka minut później zajeżdża na przystanek, jest przepełniony spoconymi nastolatkami. Nie silę się nawet, by wyszukiwać sobie miejsce siedzące, bo nawet, jeśli takowe by się znalazło, nie udałoby mi się do niego dotrzeć. Wewnątrz jest tak gorąco i tłoczno, że gdy wysiadam parę ulic dalej, jestem zmuszona otrzeć mokre od potu czoło rękawem wilgotnej bluzki. Spodnie dokładnie oplotły moje spocone nogi, przez co jest mi niewygodnie, jednak staram się to ignorować. Rozglądam się wokoło, usiłując rozpoznać dom z wygrawerowanymi nad drzwiami greckimi literami, w którym siedzibę ma bractwo, do którego należy Clinton. Nie zajmuje mi to dużo czasu, ponieważ kiedyś opowiadając mi o wyglądzie budynku, w którym mieszka, mówił o sportowych samochodach stojących przed nim, a także czarnych żaluzjach w każdym z pokoi. Opisywane przez niego miejsce znajduje się zaledwie kilkanaście kroków dalej.

Niepewnie wchodzę do środka, starając się nie zważać na ciekawskie miny facetów, których spotykam na trawniku. Mam świadomość, że taksują moje ciało spojrzeniem, przez co mam ochotę zapaść się pod ziemię. Nie sądzę bowiem, by jakoś szczególnie spodobał im się fakt, iż moja koszulka jest przemoknięta, a ciało śmierdzi na kilometr. W salonie zastaję kilkoro chłopaków rozłożonych na skórzanej kanapie ze wzrokiem utkwionym w ekranie ogromnego telewizora. Trójka gra na konsolach w jakąś gierkę, której nie jestem w stanie rozpoznać, a reszta śmieje się wesoło, raz po raz oglądając zaciętą rywalizację tamtych. Najbardziej frustrujący jest jednak fakt, iż wokół panuje okropny burdel — na podłodze walają się puste paczki po pizzy, gdzieniegdzie dostrzegam szklanki, a na jednej z komód leżą nawet czyjeś bokserki, najpewniej używane. Fuj.

— Ee, cześć — odzywam się niepewnie. Dwójka facetów skupia na mnie spojrzenie, jednak reszta nie odrywa wzroku od telewizora. — Jest Clinton?

Jeden z nich — siedzący na podłokietniku — uśmiecha się do mnie cwaniacko. Marszczę brwi.

— Sorki, ale Clinton zabronił nam wpuszczać do środka laseczek, choćby były nie wiadomo jak seksowne i nie wiadomo jak się prosiły — wyznaje bez cienia skruchy. — Także bardzo mi przykro, ale musisz zabrać stąd swój jędrny tyłeczek.

Och, Boże. Czy on naprawdę właśnie to powiedział? Wywracam oczami, podczas gdy nieznajomy chłopak wpatruje się we mnie nagląco.

— Clinton jest moim bratem — oznajmiam zdawkowo, nieco poirytowana. — Możesz mi łaskawie powiedzieć, gdzie jest jego pokój?

Chłopak unosi kpiąco brew.

— A skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz? — pyta błazeńsko. — Możesz podszywać się pod jego siostrę, żeby się do niego dostać.

— A wyglądam na taką, której podoba się świadomość, że musi do niego pójść? — rzucam, coraz bardziej naburmuszona.

Chłopak walczy ze śmiechem, nie odrywając ode mnie wzroku. Niespokojnie stukam piętą o panele, starając się nie rzucić jakiegoś niegrzecznego komentarza. Brakuje tylko, żebym zdenerwowała przypadkiem jakiegoś osobnika płci męskiej, który potem wyrzuciłby mnie za drzwi.

— Ostatni pokój na lewo — mówi wreszcie, wskazując palcem na schody.

Kiwam głową i bez słowa odchodzę we wskazanym mi kierunku, nie bardzo przejmując się tym, że facet zignorował moje wcześniejsze słowa. Cóż, właściwie cieszę się z tego powodu. Wdrapuję się na piętro, zatopiona w myślach, z których to wyrywa mnie żółta postać, przemykająca właśnie obok mnie. Odwracam wzrok, a moje brwi błyskawicznie wędrują w górę, kiedy rozpoznaję kurczaka, który jeszcze dzisiejszego ranka wbiegł na scenę, tym samym przerywając wykład profesora literatury. 

Potrząsam głową, chcąc dzięki temu uspokoić swoje nerwy. Przyspieszam kroku i, nie zastanawiając się długo, wynajduję ostatnie drzwi po lewej stronie długiego korytarza, po czym wchodzę do środka. Najpierw do moich uszu dociera odgłos odbijającej się od ściany ramy łóżka, potem słyszę chropawe jęki, ale dopiero na końcu koncentruję się na scenie, którą mam przed sobą. I zamieram, bo oto Reuben Bennett pieprzy się z jakąś cizią, której gigantyczne cycki podskakują przy każdym pchnięciu, a tyłek jest zaczerwieniony od wielokrotnych uderzeń.

Jezu Chryste.

PIOSENKA: The Lumineers — Cleopatra

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.

PIOSENKA: The Lumineers — Cleopatra

Nie ma co, polubiłam tego chłopaka w stroju kurczaka xD Kolejny rozdział pojawi się w środę.

Do napisania!

PonurakWhere stories live. Discover now