67.

385 82 1
                                    

Niezadowolenie z powodu zachowania przyjaciela bardzo szybko przeszło Feivarrowi, gdy tylko uświadomił sobie, że Genciel rzeczywiście zamierza coś zrobić. Początkowo nie uchwycił delikatnej zmiany, jaka w nim zaszła, natomiast doskonale słyszał coś co w pierwszej chwili przypominało jedynie ciche dzwonienie. „Dzwonienie" to nie było ani męczące ani nie wywoływało w nim irytacji – przeciwnie, rozchodziło się po jego ciele podobnie jak ciepło ognia i podobnie jak ono podnosiło na duchu.

Potem sam to zobaczył.

Z resztą nie tylko on. Wszyscy w promieniu wielu kilometrów co noc mogli podziwiać kolorowe światła tańczące po niebie oraz kąpiącego się w ich blasku czarnego smoka. Początkowo widok ten wzbudzał przerażenie, które stopniowo zaczęło przeradzać się w podziw i fascynację.

Jaki mogło to mieć cel? Czy czarodziej nie bał się, że ktoś może przez to zwrócić na nich uwagę? Czy mogło to mieć coś wspólnego z faktem, że coraz więcej ludzi mówiło pochlebnie o Aramie i robiło wszystko, aby ją wesprzeć? Może jednak bliżej prawdy byli ci, którzy z nabożną czcią malowali smołą na drzwiach swoich domów dumną sylwetkę smoka i co wieczór opowiadali stare historie o czasach, gdy po stałym lądzie chodzili czarodzieje?

Czyżby Genciel wreszcie odkrył cel swojej podróży?

– Nadal nie zamierzasz mi tego wyjaśnić? – zapytał Feivarr. Siedział na parapecie i wyglądał przez okno, starając się nie patrzeć na przyjaciela, który zawinął się aż po uszy w kołdrę i uparcie udawał, że śpi.

– Przecież już ci wyjaśniłem – jęknął Genciel spod grubej warstwy pierzu. – Nie chcę jechać do stolicy, bo nie chcę spotkać się z tym, kto tam na mnie czeka.

– Skąd wiesz, że czeka? Skąd miałby wiedzieć, że tam właśnie się udasz? Poza tym, skoro tak bardzo chcesz przed nim uciec, to czy nie lepiej opuścić kraj, zamiast kręcić się w kółko?

– Daj mi spokój...

– Chodzi o Aramę?

– Czy dasz mi spać, jeśli powiem, że chodzi o Aramę?

– Może...

– Chodzi o Aramę.

– Och, doprawdy?

– Feivarr, do cholery, zamkniesz się wreszcie?

– Tylko jeśli pozwolisz mi zastąpić cię w tym zaklęciu. W końcu dopiero wtedy będziesz mógł naprawdę pójść spać.

Czarodziej odwrócił się i wyjrzał na niego spod kołdry. Musiał być rzeczywiście bardzo zmęczony, bo zamiast kontynuować rozmowę, kiwnął tylko głową i niemal od razu zapadł w głęboki sen. Na ten widok elf również poczuł chęć, by pójść w końcu spać, ale nie mógł zaprzepaścić tej szansy.

Zastępując Genciela w jego zaklęciu mógł poznać na czym właściwie ono polegało. Ciekawe, był to ze strony bruneta przejaw zmęczenia czy też zaufania? Być może po trosze jedno i drugie.

Zamknął oczy i zaczął cicho nucić. Powoli i ostrożnie opuścił się w umysł przyjaciela. Nie była to prosta droga. Wielokrotnie zastanawiał się nad tym, czy nie powinien jednak zawrócić. Złożoność umysłu Genciela była przytłaczająca; co chwilę gubił właściwy kierunek nie tylko w kwestii obranej drogi, ale i samego siebie. Gdyby nie cichy łagodny głos Amastine'a zapewne popadłby w szaleństwo.

Poruszał się niepewnie, trzymając się kurczowo nici jaką stanowił jego głos. Mglisty labirynt zaczął w końcu ustępować miejsca skałom i murom. Nie był to widok, na który Feivarr był przygotowany. Spodziewał się miejsca wypełnionego życiem, światłem i śpiewem, różnice tłumaczył sobie jednak tym, że jego przyjaciel nie był elfem.

Nie chodziło jedynie o różnice w formie. Wewnętrzny świat czarodzieja był znacznie bardziej rozległy niż ograniczona przestrzeń, w obrębie której pozwolono niegdyś poruszać się elfowi. Genciel nigdy nie musiał stawiać przed sobą granic. Rozwijał się, nie gwałtownie jednak, czego można byłoby się spodziewać po kimś tak młodym i niedoświadczonym.

Jego świat powstawał powoli i ostrożnie, zupełnie jakby Amastine bał się popełnić jakiś błąd. Jakby chociaż jeden źle ułożony kamień czy źle przycięty krzew mógł skazać go na wieczne szaleństwo.

A może tak też było w rzeczywistości? Może otaczające elfa ład i harmonia rzeczywiście były kotwicą, która trzymała go przy zdrowych zmysłach?

– Miałeś spać – rzucił mimowolnie na widok Amastine'a.

Czarodziej siedział wewnątrz ogromnej altany, z głową opartą o rzeźbiony w liście i kwiaty filar.

– Przecież śpię – prychnął Genciel. – Czy powinienem opuścić to miejsce, aby spać?

– Nie – roześmiał się elf. – Powinieneś po prostu spać. Nie uczyli was tego?

– Nie. Właściwie niczego naprawdę przydatnego nas nie uczyli – zmarszczył brwi. – Bo komu może się przydać lewitacja czy przechodzenie przez ściany?

– Rzeczywiście, absurd – przyznał mu rację, ledwie powstrzymując się od parsknięcia śmiechem. Skoro takie umiejętności uważał za nieprzydatne, to ciekawe czego oczekiwał od samego siebie? – Co mam robić?

– Mógłbyś mi zaśpiewać.

– W jaki sposób to ma ci pomóc?

– W żaden. Po prostu lubię jak śpiewasz.

Podejrzewał, że to również było kłamstwo. Nie, żeby Genciel nie lubił jego śpiewu. Chodziło raczej o to, że był w tym jakiś cel. Może miał mu pomóc nie zasnąć? A może tylko uchronić przed samotnością? Dosiadł się do niego i zaczął cicho nucić, rozglądając się jednocześnie po miejscu, w którym się znalazł. Było rozległe, pełne altan, kolumn, brukowanych uliczek ginących we mgle. Bladoniebieskie niebo bez słońca lśniło własnym światłem, skupionym w fale i smugi podobne do zorzy polarnej.

Dopiero teraz dotarło do niego, jak samotny i zagubiony musiał być Genciel.

Nie zamierzał mu żałować swojego głosu. Powoli wyciągnął przed siebie dłonie i z fascynacją podziwiał jak delikatne stróżki magii zaczynają się przeplatać i tworzyć materialny kształt, by po chwili mógł pochwycić niewielką harfę. Wydała mu się niezwykle krucha, dlatego nieśmiało uderzył palcami w jej struny, aby ocenić jakie wydaje dźwięki.

Z efektów swoich pierwszych prób był więcej niż zadowolony. Ustawił ją delikatnie na siedzisku między nogami i oparł się wygodniej o ścianę altanki.

Zaczął swoją pieśń.

W tym świecie nic go nie krępowało. Z głębi jego utęsknionego serca wyrwały się słowa w starej mowie elfów, niezbędne, aby mógł złożyć czarodziejowi obietnice prawdziwej przyjaźni, wierności i miłości. Kątem oka spostrzegł, jak Genciel powoli kładzie się u jego boku i poczuł jak ostrożnie opiera głowę 0 jego biodro. Po jego wąskich wargach błąkał się cień uśmiechu.

Zapewne nie rozumiał ani słowa z pieśni Feivarra, ale doskonale wyczuwał zawartą w nich magię. Dotarło więc do niego, że wiele jego obaw było zupełnie bezpodstawnych.

Jasne zorze rozbiegły się po niebie.

Śnij zapomnianeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz