3. 462 rok Przymierza Thorab, wczesna wiosna

2.2K 218 13
                                    

Nirr zastygł w bezruchu, z dłonią wyciągniętą w stronę obiecującej bryły ciągle parującej skały, i zaczął nasłuchiwać. Myślowy przekaz był dość jasny: ktoś przeszedł przez Studnię i ifryt miał go sprawdzić, a w razie konieczności – zlikwidować.

Zacisnął powieki i zaklął pod nosem. Nie żeby metody Ganthir, miasta, w którym niedawno zamieszkał, wydawały mu się zbyt okrutne. Wręcz przeciwnie, większość z nich gorąco popierał. Problem polegał raczej na tym, że ostatni wylew lawy wypchnął z niższych partii Pustki sporo obiecujących kamieni szlachetnych. Ifryt chciał zebrać jak najwięcej, zanim straci swą naturalną przewagę i inni szperacze zaczną podbierać mu zdobycz.

Otaczające go skały wciąż pulsowały trudnym do zniesienia żarem, musiał więc zostawić wszystkie swoje rzeczy, łącznie z ubraniami, w niezalanym przedsionku jaskini. Bez większego problemu zanurzył dłoń w miękką i gorącą ziemię, by wyłowić wyjątkowo duży diament, który nawet po obróbce byłby większy od jego oka. Dzięki temu znalezisku będzie mógł opłacić wynajmowany pokój wraz z wyżywieniem na kilka tygodni z góry.

Sięgał właśnie po następny, gdy naglący ucisk w skroniach niemal pozbawił go równowagi.

- Banda upierdliwych staruchów – syknął, opierając się o ścianę. – Nic by się przecież nie stało gdybym wyruszył trochę później.

Mamrocząc pod nosem przekleństwa, wydostał się z wąskiej skalnej wnęki, rozgrzebując bosymi stopami gorącą i lepką ziemię. Z ociąganiem wciągnął ciasne spodnie z krótkich pasów mocnej czarnej skóry,  dzianinową tunikę i kolczugę z drobnych srebrnych pierścieni. Po chwili namysłu otrzepał stopy i założył również buty. Nie były mu właściwie potrzebne. W sumie w ogóle nie potrzebował jakiegokolwiek ubrania – jego skóra była wystarczająco gruba, by obronić go zarówno przed żarem jak i przed wszelkimi możliwymi fizycznymi atakami, a jednocześnie była wystarczająco wrażliwa, by służyć mu jako jedyny w swoim rodzaju radar. Przypomniał sobie jednak, co stało się ostatnim razem, gdy w niekompletnym stroju przywitał niewielką grupkę zesłańców z Powierzchni. Wystarczająco długo musiał tłumaczyć swoje „naganne zachowanie" radzie Ganthir, by więcej nie popełnić tak „karygodnego błędu". Zarzucił na ramię torbę z diamentami i prowiantem, sprawdził, czy jego miecze są mocno przypięte do pasa, po czym ruszył w drogę.

Przybysz nie mógł być daleko od wlotu Studni, czyli nie więcej niż pół dnia drogi od głębinowego wyprysku. Ifryt nie podejrzewał go o jakiekolwiek akty heroizmu i próby działania na własną rękę. Nie tak zachowywali się zesłańcy. Większość tkwiła w jednym miejscu i biernie czekała na śmierć, którą Pustka zsyłała im powoli, acz przerażająco skutecznie. Inni, ci silniejsi, próbowali z nią walczyć; wiedzeni zaufaniem pokładanym we własnej broni i umiejętnościach stawiali opór brutalnej podziemnej rzeczywistości. Upór i desperacja często wiodły ich aż na skraj obłędu i zazwyczaj Nirrowi nie pozostawało nic innego, jak oszczędzić im dalszych cierpień.

To była ta część nowych obowiązków, której z całego serca nienawidził. Kochał walkę. Uwielbiał słyszeć świst mieczy przecinających powietrze, donośny odgłos klingi uderzającej o klingę, przyspieszony z podniecenia oddech przeciwnika... Ale ludzie, z którymi teraz musiał walczyć, przypominali bardziej zaszczute zwierzęta niż godnych przeciwników, którymi z pewnością byliby, gdyby tylko mógł stawić im czoła w uczciwej walce, w innym miejscu, w innym czasie.

Pustka okrutnie obchodziła się z każdym, kto próbował stawiać jej opór. Potrzeba było wielu lat ciężkiej pracy, wytrwałości i przede wszystkim pomocy kogoś doświadczonego, by do niej przywyknąć, nauczyć się żyć zgodnie z jej rytmem, stać się jej częścią. Ifryt z całego serca współczuł każdemu, kto został wyrwany ze skąpanego w świetle świata Powierzchni. Zbyt często widział, co tak drastyczna zmiana potrafi zrobić z człowiekiem, by pozostać obojętnym na cudze cierpienie.

Tak, myślał przede wszystkim o ludziach, bo ich życia uważał za przerażająco krótkie, a umysły za żałośnie małe. Nie było więc dla niego niczym zaskakującym, że to właśnie śmiertelnikom najtrudniej przychodziło zaakceptowanie losu i niemal z wdzięcznością oddawali się szaleństwu oraz śmierci, które oferowała im Pustka. W przeciwieństwie do nich krasnoludy radziły sobie wybornie, a do alvenów stosunkowo szybko docierało, że w tym świecie ich skrzydła są bezużyteczne. Ciekawe kim tym razem był zesłaniec. Oby nie człowiekiem. Krasnolud. Tak, to mógłby być krasnolud; w Ganthir zdecydowanie przydałby się jeszcze jeden kowal albo (jeszcze lepiej) szlifierz diamentów.

Śnij zapomnianeWhere stories live. Discover now