Rozdział 4

500 47 6
                                    

Pojawienie się Balthazara było tak nagłe, że Dean aż podskoczył z zaskoczenia i wylał na siebie resztkę chłodnej kawy.

Sam niemal parsknął śmiechem, widząc, jak jego brat z niemal namacalnym niedowierzaniem przenosi wzrok z plamy na koszulce na udającego niewiniątko anioła.
- Patrz co zrobiłeś, idioto - warknął łowca, po czym złapał w dłoń serwetkę i rozpoczął heroiczną walkę z jasnobrązową zmorą jego aktualnej egzystencji.

Balth uniósł ramiona, jakby chciał przeprosić, ale w sumie gest równie dobrze mógł oznaczać zupełną obojętność wobec zaistniałej sytuacji.
- Powiedzcie mi lepiej - zaczął pewnym siebie głosem, chociaż w środku cały trząsł się z nerwów - zgadzacie się? Idziecie ze mną na linię frontu czy chowacie głowy w piasek jak przysłowiowe strusie? - uniósł jedną brew, czując ucisk w okolicach gardła. Dlaczego mieliby powiedzieć mu tak? Z jakiej racji? Mieli za złe jemu i jego braciom nagłe zniknięcie i niedawanie znaków życia. Obwiniali ich za ucieczkę Crowleya i odejście Jo. Słusznie czy niesłusznie, mieli dużo więcej powodów żeby odmówić niż się zgodzić.
Anioł postanowił jednak grać twardego do końca. Jeśli się od niego odwrócą, trudno. Wyjdzie z obojętną miną i popłacze nad swoim losem na górze.

Na razie jednak nie znał decyzji Winchesterów. Postanowił nie myśleć zbyt naprzód, założył więc ręce na piersi i rzucił braciom wyczekujące spojrzenie.

Chwila ciszy. Dean oderwał się od swojej plamy i spojrzał na Sama. Brat lustrował go wzrokiem z pytającym wyrazem twarzy. Co oni sobie wyobrażali? Przecież nawet tego nie omówili. Każdy zamknął się ze swoimi przemyśleniami przed drugim i tyle ze wspólnego ustalania.

Odezwać się czy nie?

W głowie Deana była jednak tylko pustka. Nie wiedział, co robić.

Tymczasem Sam analizował wszystkie za i przeciw. Przecież nie są aniołom nic winni. Skrzydlaci tylko ich irytowali i wprowadzali w te swoje gierki, po czym na koniec i tak odeszli, podobnie jak Jo. Do tego na samą myśl o tym, że znów mają wdać się w jakiś niebiański konflikt, jeżyły mu się włosy na karku. To się nigdy nie kończyło dobrze.

Spojrzenia Balthazara i Deana niemal wytąciły go z równowagi. Co robić?

Patrzy na brata, jednak jego twarz nie mówi mu absolutnie nic.

Cholera. Musi podjąć decyzję sam.

Znów się mieszać i ryzykować wszystko? Być może bardziej oddalić się od brata? Nie dostać nic w zamian?

Zagryzł wargi ze zdenerowania, szukając plusów. Był tylko jeden. Był od niego niższy, ale za to miał piękne, błyszczące oczy i ten łozbuzerski uśmieszek, który tak uwielbiał.

Niech to szlag, pomyślał. Co ma być to będzie.

- Tak, Balth. Wchodzimy w to - powiedział, ale nie usłyszał swojego głosu. Nie zwrócił uwagi nawet na to, że zdrobnił imię anioła.

Sprzeczne uczucia Deana zmieszały się w niewyraźny lęk. Łowca niemal zszedł na samą myśl o tym, że przez głupią decyzję brata będzie musiał spotkać się z Castielem i, co gorsza, spojrzeć mu w oczy po tym wszystkim co odjebał.

- Tak? - rozpromienił się Balthazar, czując ogromną ulgę. - Kamień z serca. - Dopiero po chwili zorientował się co powiedział i odkaszlnął z zakłopotaniem. - To co? Zaczynamy od razu czy wolicie dać sobie trochę czasu? - szczerze mówiąc, druga opcja nijak nie pasowała aniołowi, ale chciał dać braciom wybór. Jakoś okazać im wdzięczność, że się zgodzili i nie zostawili go w błocie samego.

Chwila. Anioły Pana nie okazują wdzięczności.

Trudno.

Tymczasem Dean i Sam nadal wymieniali między sobą spojrzenia. Iść czy nie? Pomilczeć jeszcze jeden dzień czy coś w końcu zmienić?

To chyba był ten prostszy wybór.

- Złe pytanie, Balthazar. - Odezwał się w końcu Dean. - Sam, zbierz nasze rzeczy, a ja szybko się przebiorę - w tym momencie rzucił aniołowi sugestywne spojrzenie, ten jednak udał, że jest zajęty oglądaniem pęknięć na suficie.

Po chwili bracia stali przed aniołem, każdy z torbą w ręce. Dean przebrał się w szarą koszulkę, a na wierzch zarzucił swoją ulubioną, mocno przetartą skórzaną kurtkę.
- Gdzie idziemy? - spytał rzeczowo Sam, ignorując kpiące spojrzenie Balthazara, skierowane w kierunku ich spakowanych rzeczy.
- Na chwilę do góry. Po co wam te toboły? - spytał, krzywiąc się.

Sam i Dean spojrzeli po sobie, po czym rzucili na ziemię swoje torby.
- Proszę, Panie Czepialski - sapnął starszy Winchester. - Możemy teraz iść?
Balthazar skinął z głupim uśmieszkiem, po czym rozłożył ramiona, jakby chciał objąć Winchesterów.

Potem braci uderzył w twarz podmuch wiatru, ale trwało to tylko sekundę.

Znajdowali się pomieszczeniu przypominającym biuro. Było jasne i przestronne. W sumie, tak jak chyba całe Niebo.

- Okej - mruknął Dean. - Czemu tu?
- To moje biuro - odparł z dumą Balthazar. - I nasza posiadłość. Znaczy, póki co tylko moja - mina trochę mu zrzedła. - Wiecie, Gabriela nie ma, a Cas, cóż... zaraz zobaczysz, Dean. A ja przedstawię Samowi plan dotyczący znalezienia Gabe'a.

Na te słowa Winchester się zjeżył.

- Że co? Wy będziecie sobie wszystko omawiać i plotkować jak najlepsze przyjaciółki, a ja mam iść do... - imię nie chciało mu przejść przez gardło, więc zmienił linię frontu. - ... do niego? - dramat w jego głosie sprawił na plecach Sama dreszcz. Znów poczuł złość na brata. Najpierw spieprzył, potem żałuje, a jak ma szansę naprawić to wpada w szał. Gdzie tu sens i logika?

Balthazar chyba był tego samego zdania.

- Korytarzem prosto do końca, potem w prawo. Drugie drzwi od lewej, z numerem 203. - Anioł wskazał palcem w tamtym kierunku, ignorując niemy protest Deana. - Ruchy, ale już.

Winchesterowi szczęka opadła do samej ziemi. Nie tego się spodziewał. Miał ochotę zaprotestować, ale nie był w stanie. Chwilę jeszcze patrzył z wyrzutem na milczącego Sama i wyciągniętą rękę Balthazara, po czym odwrócił się więc na pięcie i ruszył w kierunku drzwi. Jakiś podrzędny anioł miał czelność rozkazać jemu, pieprzonemu Deanowi Winchesterowi, który zabił Azazela, powstrzymał Apokalipsę, przeżył 40 lat w Piekle i ocalił tyłki dziesiątkom ludzi. Należy mu się chyba odrobina szacunku. Zacisnął buntowniczo pięści i wyszedł na idealnie biały korytarz.

Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, Balthazar opuścił ramię i spojrzał na Sama.
- No, przynajmniej będzie miał to z głowy. - Oczekiwał chyba, że młodszy z braci go zbeszta, ale, ku jego zaskoczeniu, łowca przytaknął.
- Racja. A ty mi wszystko pokaż i wytłumacz. - Rozsiadł się w jednym z chorobliwie białych foteli.
Balthazar po raz kolejny poczuł ulgę i wdzięczność. Od początku wiedział, że Sam jest bardziej ugodowy.

Tymczasem Dean szedł korytarzem, niemal się trzesąc. Chciał za wszelką cenę uniknąć konfrontacji z aniołem. Nie było chyba jednak od tego ucieczki. Nie pozostało mu więc nic, jak tylko wlec się naprzód ciężkim krokiem, czując się, jakby ktoś przywiązał mu kulę do jednej z nóg.

Dotarcie do pokoju Castiela zajęło mu chyba całą wieczność, a kolejną zmarnował na wpatrywanie się w drzwi z numerem 203. Wydawały mu się ogromne, a on sam stał się nagle mały niczym mrówka.

Klamka była mosiężna, z wyrytymi anielskimi skrzydłami. Dean jeździł po niej palcami, jakby miała dać mu odpowiedź na wszystkie dręczące go pytania.

Czy powinienem tam wchodzić? Co zastanę w środku? Czy Cas jeszcze żyje? Jeśli tak, to co mam mu powiedzieć? Jak się wytłumaczyć? Czy mi wybaczy? A co jeśli on nie... już jest martwy? Co dzieje się z aniołami po śmierci?

Pytania były coraz bezsensowniejsze. Dean to wiedział, ale nie mógł przestać. To jakoś odrywało go od tego co musiał zaraz zrobić.

W końcu jednak się opanował. Nie ma co odwlekać tego momentu. Wiedział też coś innego - jeśli nie zrobi tego teraz, nie zrobi tego już nigdy i pozostanie tu już na zawsze, aż zostaną z niego tylko kości.

Z trudem przełknął ślinę, czując się, jakby ktoś zaciskał mu sznur na gardle. Zamknął oczy, ostatni raz przejechał po wyżłobieniach na klamce, po czym złapał ją w garść i przekręcił.

Córka Demona || SPN (2)Donde viven las historias. Descúbrelo ahora