Rozdział 11.

3.1K 194 23
                                    

CLARY.

Czuje jak ktoś głaszcze mój policzek i całuje moje czoło. Sądzę, że to Jace.

- Będę zawsze próbować cię odzyskać. Nigdy się nie poddam. -Szepcze do mojego ucha. Jego głos wydaje się taki czuły i delikatny. Nie pomyliłam się. Jest taki kochany.

Po jego wyjściu jeszcze kilka chwil wpatruje się w drzwi. Moje serce jeszcze się nie uspokoiło, w głowie bez przerwy słyszę, jego słowa. Delikatnie chwytam różę i wącham. Rozwijam liścik i uważnie czytam.


Jakże podobna zimie ta rozłąka z tobą

Po naszym wspólnym, słodkim, lecz ulotnym lecie!

Jakiż ziąb we mnie rośnie z każdą mroczną dobą!

Jakże grudniowo gołe wszystko w moim świecie!

A przecież czas rozłąki - zewnętrznym mierzony

Kalendarzem - na lato przypadł i na jesień...


Dobrze znam to - Szekspir. Wstaje i wkładam kwiat do wazonu z różami z poprzednich poranków. Stwierdziłam, że lepiej ich nie niszczyć. Przecież są takie piękne. Zaczynam jeść śniadanie przygotowane przez chłopaka. Jest naprawdę dobre. Muszę przyznać, jeżeli chodzi o kuchnie, nieźle się wyrobił.

Szybko idę do łazienki, wykonuje poranną toaletę i wkładam żółtą sukienkę.

Dobieram do niej brązowe sandałki i torebkę, do której w razie co wkładam żółte okulary przeciw słoneczne.

Wychodzę z pokoju. Na korytarzu jest, pusto co jest dziwne, biorąc pod uwagę wczesną godzinę. Schodząc po schodach, słyszę głosy, dobiegające z gabinetu ojca, który okazuje się otwarty.

Zaglądam do środka. Valentine rozmawia z jakimś mężczyzną. Wydaje się znany.

- Tato. - Odzywam się. Obaj spoglądają na mnie. Tata wydaje się przerażony moim widokiem. Nieznany ma rude włosy jak ja i jasną cerę. Jest ubrany na czarno. Do pasa ma przyczepione sztylety i serafickie ostrza.

Rudzielec wstał. Jest dosyć wysoki i wygląda dość młodo, może mieć z dwadzieścia, trzydzieści lat może odrobinę więcej. Zaczynamy się sobie, nawzajem przygląda. Znów to dziwne uczucie. Jego oczy są jak ... po prostu hipnotyzują. Nie mogę przestać wpatrywać się w nie. Czuje, że nie mogę się ruszyć, jakbym straciła władzę nad ciałem.

Nagle ktoś mnie przekręca.

- Clarisso. - Okazuje się, że to mój tata. Zaczyna mi szumieć w uszach a obraz zamazywać. Nagle pustka.

VALENTINE.


Siedzę za biurkiem w swoim gabinecie. Pamiętam jak moja droga Jocelyn uparła się, aby tu zmienić wystrój. Miała rację, tak jest o wiele lepiej. Obecnie wpatruje się w jej zdjęcie, stojące na biurku.

Nagle w środku pokoju rozbłysło światło, przy okazji oślepiając mnie. Wyłania się z niego jakaś postać. Nie wieże własnym oczom to on. Jakim cudem?

-Czego chcesz?! - Mówię ostro.

- Przybyłem po to samo co szesnaście lat temu. Tym razem chce ją mieć. - Wydaje się taki spokojny i opanowany. Krew w moich żyłach zaczyna się gotować.

- Po moim trupie! - Mowie coraz ostrzej.

- To da się załatwić. - Odruchowo sięgam dłonią do rękojeści miecza i zaciskam.

Po chwili usiedliśmy w fotelach przy biurku. Pamiętam, jak tu siadał, jako chłopiec i wypytywał mnie o przeróżne rzeczy, z wiekiem pytania były coraz dziwniejsze i bardziej szokujące.

- Po co ci ona?

- Nie udawaj durnia. Dobrze wiesz. - Zacząłem kręcić głową.

- Tato. - Ten głos, taki słodki i nie winny. Spoglądam w tamtą stronę. Clary!!!

Zacząłem się denerwować przerażony. Nie powinno jej tu być. Nagle wydaje się zastygnięta, jej oczy są wpatrzone w Dylana. Muszę to jakoś przerwać. Podchodzę do niej i ostrożnie przekręcam do siebie twarzą.

- Clarisso. - Zaczyna coś się dziać. Nagle mdleje. Na szczęście trzymam ją, dzięki czemu chronię ją przed upadkiem.

Chciałem już go zaatakować, kiedy odwróciłem głowę, w tamtą stronę usłyszałem jedynie głos, ale go już nie było.

- Został tylko nie cały miesiąc. - Moje serce przyspieszyło. Nie cały miesiąc, Koniec lata, urodziny Clary.

CLARY.


Mam wrażenie jakby głowa, zaraz miała pęknąć. Czuję czyjąś rękę trzymającą mocno mnie. W końcu otwieram oczy. Pierwsze co widzę, to jest lekko rozmazana twarz Valentina.

- Co się stało? - Mój głos wydaje się dziwny i zachrypnięty.

- Nic takiego. Zemdlałaś. - Jest taki czuły, jak nigdy. Jakbym nie znała ojca pomyślałabym, że wszystko jest OK, ale tak nie jest.

Zaczęłam wstawać. Moje nogi są jak z waty, ale się na nich utrzymuje. Ciekawe co jeszcze mnie dzisiaj spodka.

Tata nie chciał mi nic powiedzieć, jedyne co od niego usłyszałam to „Wszystko będzie dobrze " On zachowuje się bardzo dziwne. Zaczynam się o niego trochę martwić.

Skoro nic od niego nie wyciągam, postanowiłam udać się do reszty. Tak jak przypuszczałam wszyscy są w salonie a Alec z Isabell jeszcze nie wrócili, bo w przeciwnym razie już tu by byli. Izz próbowałaby wkurzyć mojego brata a ten, aby jej uprzykrzyć życie, starałby się być coraz milszy. Szczerze to jest zabawne, a zarazem dziwne.

Jonathan wraz z Emilii siedzą w objęciach na kanapie a Jace w fotelu najbliżej kominka. Wszyscy spojrzeli na mnie. Jace bezpośrednio skupił swoje złote oczy na mnie.

- Przejdziesz się, że mnę po ogrodzie? - Zdrajca! Jonathan zaproponował swojej dziewczynie. Ona bez słowa wstała i pociągnęła go na zewnątrz.

Westchnęłam ciężko. Jace wstał z fotela i staną naprzeciwko mnie w odległości kilku metrów.

- Clary ja tak już nie mogę. - Zaczął. Już wiem, co się kroi. - Zrozum, że cię naprawdę przepraszam i wiem, jestem największym idiotą na świecie. - Zaczęłam się w niego wpatrywać. Czuje jak na moich ustach pojawia się ledwo widoczny uśmiech. - Ale też chce, żebyś wiedziała, że cię kocham. - Do moich oczu napłynęły łzy, które próbuje powstrzymywać. - Kocham cię. - To ostatnie wypowiada, idąc do mnie. Nagle poczułam jego usta na moich. Ta chwila stała się niesamowita. Objęłam go ramionami za szyj i oddałam pocałunek, który staje się coraz bardziej niesamowity, namiętny i może intymny. Po chwili swoje ręce przesunęłam bardziej w dół i zatrzymałam na szufelkach jego spodni. - Kocham cię. - Wydyszał między muśnięciami. Chciałam mu odpowiedzieć tym samym, ale nie pozwolił mi. Wpił się z powrotem w moje usta.

- Yhm. - Gwałtownie odsunęliśmy się od siebie. Okazało się, że za moimi plecami stoi Valentine. - Nie chcę wam przeszkadzać, ale powinniśmy porozmawiać. - Spojrzałam na niego nie pewnie.

Po chwili wszyscy już byli w salonie nawet Lighwoodowie. Ja siedzę, między Jace'em a Isabel na kanapie, Alec jak zawsze wybiera parapet, Jonathan stoi, obejmując ukochaną, a tata przed kominkiem. Przy drzwiach znajduje się Marysię wraz z mężem.

- Valentinie, o co chodzi? - Kobieta nagli ojca.

- Wyjeżdżamy...

----------------------------------------------

I co wy na to? Mam wielką nadzieje, że wam się spodoba. Zachęcam do komentowania. Życzę miłego czytania, jak i dnia.


Dary Anioła - Inna HistoriaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz