Dach biblioteki był jej ucieczką.
Nikt tam nie zaglądał.
Nie było tam kamer, ludzi, obowiązków.
Był tylko beton, wiatr i ona — Nari.
Siedziała na murku z książką w ręku, choć tak naprawdę nie czytała. Myślała. Czuła.
W głowie brzmiało pytanie, które powracało jak echo:
Kim był Kai?
Nie znała szczegółów.
Wiedziała tylko, że kiedyś jej matka prawie zginęła przez tego człowieka.
I że ojciec unikał tego imienia jak ognia.
Ale to właśnie czyniło go jeszcze bardziej fascynującym.
– „To moje miejsce.”
Głos chłodny, zbyt pewny siebie jak na kogoś, kto też przyszedł się ukryć.
Podniosła głowę.
Chłopak stał kilka kroków od niej. Czarne spodnie, rozpięta bluza, ciemne włosy opadające na czoło.
Oczy ciemne jak węgiel — ale nie martwe. Po prostu… przyzwyczajone do mroku.
– „W takim razie się podzielimy.” – powiedziała cicho, wracając wzrokiem do książki.
– „Nie zapytałaś, czy chcę.”
– „Bo nie obchodzi mnie to.”
Chłopak zbliżył się i usiadł obok, nie pytając o pozwolenie.
Nie odezwał się przez długą chwilę.
– „Nari, tak?”
Zamarła.
– „Skąd znasz moje imię?”
– „Chodzisz do tej samej szkoły co ja. Poza tym… ludzie gadają. Córka nauczycielki sztuki i choreografa. Ładna. Tajemnicza. Podobno nie całujesz się z nikim.”
– „A ty?”
– „Ja podobno biję się z każdym.” – uśmiechnął się krzywo.
Imię. Nadal go nie znała.
– „A ty? Masz imię?”
– „Jin.”
Tak po prostu. Jin.
Nie miał nazwiska. Jak cień.
A jednak coś w nim sprawiało, że nie mogła przestać patrzeć.
