Rozdział 34

53 13 82
                                    


 Mimo słońca, wiszącego już dość wysoko na niebie, dzień był mroźny, a przenikliwy wiatr wdzierał się im pod szaty, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Biały, dziewiczy śnieg iskrzył się pod wpływem promieni, sprawiając, że sceneria zrobiła się wręcz bajkowa.

Lucyfer siedział na prowizorycznej ławce zrobionej ze skrzyń, wpatrując się w Abbadona ze zmarszczonymi brwiami. Anioł stał przed nim oblepiony błotem i krwią, spalona koszula odsłaniała posiniaczony, umięśniony brzuch, a twarz obsypana drobnymi zadrapaniami wykrzywiała się wściekle.

Milczał od dłuższej chwili, zastanawiając się, jak odpowiedzieć na pytania towarzysza, wyplute na jednym wdechu, tonem tak gniewnym, że on sam by się go nie powstydził. W pierwszym odruchu chciał skarcić Anioła Zagłady za brak szacunku, lecz fakt, że ten zabrał go na stronę, zanim zaczął go rugać, ostudził jego władcze zapędy.

– No słucham – warknął po raz kolejny, tupiąc nerwowo nogą. – Wiem, że maczałeś w tym swoje cholerne paluchy. Gadaj, póki mam cierpliwość.

Lucyfer westchnął zrezygnowany. Czuł się jak mały chłopiec, przyłapany na podglądaniu anielic w łaźni.

– To prawda. – Zaczął, szukając w głowie odpowiednich słów. – Mogę opowiedzieć ci o Shili, ale w resztę raczej nie uwierzysz. – Abbadon wpatrywał się w niego w oczekiwaniu. – Zaplanowaliśmy wspólnie jej ucieczkę. Uśmiercenie jej było jedyną rozsądną opcją, jeżeli chcieliśmy być razem. Wszyscy musieli być o tym przekonani, inaczej Azdorat by ją odszukał i znów zamknął. Osobiście zasiałem w Xanderze ziarno niepewności co do jej zdrowia umysłowego, żeby spróbował się jej pozbyć, a on wszedł z tobą w układ. Reszta to sprawka pewnego maga, który nie pochodzi z tych ziem.

Abbadon wciąż przyglądał mu się z wściekłością wymalowaną na twarzy.

– Jesteś pojebany – ogłosił w końcu, spluwając na śnieg. – Kombinować tak dla jakiejś magicznej dziwki?

Lucyfer zerwał się ze swojego miejsca, a jego ręka wystrzeliła do przodu, oplatając ciasno szyję drugiego skrzydlatego. Oczy Pana Światłości pociemniały, a mięśnie szczęki napięły się, kiedy zaciskał zęby ze zgrzytem. Przysunął twarz Abbadona do swojej tak blisko, że prawie stykali się nosami, a jego złote loki łaskotały go w czoło.

– Nigdy więcej jej tak nie nazwiesz – wysyczał, jego gorący oddech omiótł twarz Abbadona. – Twoje pieprzone lochy są zasilane jej magią, więc nie podważaj więcej moich decyzji. Zwłaszcza co do Shili.

Lucyfer puścił towarzysza, a ten zachwiał się, cofając kilka kroków. Odwrócił się doń plecami i schował ręce w kieszenie trzepoczącej na wietrze szaty.

– Mózg ci się skurczył od tej miłości – zaczął zielonooki, strzepując niewidoczny pyłek z ramienia. – W Jorden jest setki anielic, które chętnie wskoczyłyby do twego łoża, a ty się uczepiłeś tej przeklętej maginki.

– Moje życie emocjonalne nie powinno być tematem twoich rozmyślań – Lucyfer spojrzał na niego przez ramię. – Rozwiałem twoje wątpliwości co śmierci tej, jak to ująłeś, przeklętej maginki, więc teraz chcę usłyszeć coś o Sarze. – Otaksował go wzrokiem. – Wygląda na to, że spuściła ci porządny łomot.

– Obie to zrobiły – skrzydlaty przewrócił oczami. – Nie spodziewałem się, że ta mała, przestraszona wampirzyca przepuści na mnie atak. Zaskoczyły mnie, a potem zwiały. Chociaż nie wiem, co było większym szokiem, to jak silne nogi ma ta ruda małpa czy widok twojej uśmierconej wieki temu kochanki.

Kąciki ust Lucyfera uniosły się lekko. Wrócił na prowizoryczne siedzisko i rozsiadł się na nim, najwygodniej, jak tylko mógł. Całymi godzinami obserwował treningi Sary i świetnie zdawał sobie sprawę z jej umiejętności. Długo musiał czekać, aż zacznie korzystać z pozyskanej wiedzy. Choć w głębi duszy musiał przyznać, że wyrwanie serca jednemu z jego podwładnych było czymś, czego się po niej nie spodziewał, była zdecydowanie lepiej obeznana w walce wręcz niż w używaniu swoich magicznych mocy.

– Tak czy inaczej – zaczął, przeciągając dłonią zmęczoną twarz. – Trzeba było od razu po jej ucieczce przyjść do mnie. Nie było potrzeby za nią gonić.

– Nie? – Brwi Abbadona poszybowały do góry.

– Nie. Przyszłaby w końcu sama. Lecz, skoro jest z Shilą, mogę być bardziej niż pewny, że przyjdzie do mnie.

– Ta? – Abbadon zamrugał w geście niezrozumienia.

– Ta – mruknął. – Shila wie, że Sara jest mi potrzebna. Trzeba zniszczyć tę przeklętą granicę, a jej chaotyczna moc świetnie się do tego nadaje. – Zamilkł i spojrzał na Anioła Zagłady, zastanawiając się, czy powinien mu powiedzieć. – I kolejna rzecz. Kalerianówna ma pozostać żywa, bez względu na okoliczności.

– Co? Sądziłem, że chcesz ją dźgnąć prosto w serce.

– Poniekąd – odparł, szukając w twarzy przyjaciela czegoś, co pozwoliłoby mu zaufać. – Moje wybory mogą wydawać się dla ciebie absurdalne, lecz mam nadzieję, że ze względu na naszą przyjaźń, uszanujesz to, co zamierzam ci teraz wyznać.

Abbadon przewrócił oczami.

– Czuję, że będę tego żałować. – Zacisnął usta w wąską linię.

– Cóż, być może. W zamian za pomoc w spreparowaniu śmierci Shili ten mag zażyczył sobie czarodziejki, która pomoże mi usunąć granicę – Lucyfer pochylił się do przodu, opierając ramiona na łokciach. – Więc jeżeli spanie jej choć jeden włos z głowy – zaczął, a jego głos brzmiał tak groźnie, że Abbadon aż wstrzymał oddech – Osobiście wyrwę ci skrzydła. I możesz mi wierzyć, to będzie o wiele lepsze, niż to, zgotuje nam ten mag.

Skrzydlaci mierzyli się wzrokiem, wokół szumiał jedynie wiatr. Abbadon nieznacznie kiwnął głową i bez słowa odszedł w stronę rozłożonego nieopodal obozowiska. Krew odpłynęła mu z twarzy, a echo ostatnich słów Lucyfera odbijało się w jego głowie, niczym zdarta płyta, którą widział lata temu w jakimś ludzkim barze. Nie pamiętał, jak to urządzenie się nazywało, lecz to była pierwsza rzecz, którą sobie wyobraził, kiedy po raz kolejny w jego umyśle rozbrzmiało "wyrwę ci skrzydła".

Lata służby i lojalności, oddana, wykonywania każdego rozkazu i zachcianki, mordowanie, niszczenie całych miast i wiosek, nawet słuchanie pijackich żalów. Wszystko to przekreślone przez jakąś niewydarzoną maginkę, przy której Lucyfer rozpływał się jak kawałek lodu wrzucony do paleniska. Setki lat ukrywania przed nim prawdy.

Nie poznawał go.

Czy on od zawsze snuł tyle intryg i miał tyle tajemnic? Abbadon doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego towarzysz ma swoje sekrety, ale do tej pory cel wydawał się taki oczywisty. Grał złego i mrocznego, chcący zdobyć dusze magów za wszelką cenę. A może tak naprawdę to nie był właściwy cel? Może coś mu umykało? W końcu mieli tyle okazji ku temu, by wykorzystać esencję jakiegokolwiek maga, a on czekał całe dekady, by poderwać wszystkie swoje dostępne siły w jeden dzień.

Owszem, esencja Sary wydawała się być nieograniczona, ale ta należąca do Azdorata również wydawała się rozpościerać daleko poza granice Jorden. Choć miał wrażenie, że dziewczyna była w szoku, kiedy się z niej wydobyła, więc może było jej jeszcze więcej?

Im dłużej o tym myślał, tym mniej rzeczy wydawało się być logiczne i z sensem.

Wszedł do swojego namiotu i zrzucił z siebie zniszczone odzienie. Obejrzał dokładnie ciało i zagwizdał cicho, widząc jak rozległe, choć powierzchowne, są jego obrażenia.

Jedno trzeba było tym trzpiotkom przyznać – umiały porządnie spuścić łomot. 

Esencja  | Na krawędzi zapomnienia |  TOM Iजहाँ कहानियाँ रहती हैं। अभी खोजें