Rozdział 1

143 34 74
                                    

Noc spowiła już całkowicie miasteczko. Tylko w niektórych oknach paliło się jeszcze światło. Spacerom nie sprzyjała deszczowa, jesienna pogoda. Idealny czas na interesy.

Henry Azdorat zwykle nie pakował się w kłopoty, sumiennie wykonywał obowiązki, powierzone przez swojego pana. Nie sądził, że tym razem narazi się nie tylko jemu, ale też aniołom, demonom i magom, które zamieszkiwały tę uroczą krainę. Stał w wyznaczonym przez Anioła Zagłady miejscu, czekając na jego przybycie. Zwykle też nie pocił się, ale tym razem jego czarna koszula przykleiła się do pleców. Wyciągnął papierosa z kieszeni płaszcza. Od dwustu lat nie udało mu się rzucić tego okropnego nałogu, nasilał się w takich sytuacjach jak ta. A była ona nie byle jaka, bo na włosku wisiało ich potajemne życie.

Co by się stało, gdyby ludzie dowiedzieli się, że magiczne istoty żyją wśród nich? Że ich ulubiona kasjerka w dzień uśmiecha się do nich przyjaźnie, a nocą rzuca się w ciemna toń jeziora i swoim syrenim śpiewem sprowadza młodych, głupich chłopców na złą drogę, karmiąc się ich koszmarami? Albo, że sąsiad spod piątki rozpościera swoje anielskie skrzydła, kiedy nikt nie patrzy? Gdyby dowiedzieli się, że Steve, który od wielu lat prowadzi jedyny nocny bar w tym mieście, na zapleczu spuszcza krew z najbardziej pijanych bywalców, racząc się nią o poranku w swoim mrocznym, acz całkiem urokliwym mieszkanku na piętrze?

Cóż, mogliby wpaść w panikę – tak to sobie Henry przez chwilę tłumaczył, ale potem doszedł do wniosku, że może tylko przez tę właśnie krótką chwilę tak by było, a potem wszyscy przeszliby nad tym do porządku dziennego. Od dawna miał dość życia w ukryciu, udawania, że jest kimś innym. Próbował poruszać ten temat wśród swoich, ale żaden z wampirów nie chciał stanąć z nim ramię w ramię i poprzeć pomysł ujawnienia się. Mimo że każdy z nich miał takie samo pragnienie. Nie są tylko potworami. Mają w sobie okruchy człowieczeństwa, pamiętają emocje, pamiętają życie.

Odbił się od ściany.

Od jeszcze większej odbił się, kiedy podsunął ten pomysł aniołom. Święte oburzenie, jakim go obdarzyli, było chyba słyszalne w samym Królestwie Niebieskim – o ile w ogóle istniało. Bo cóż mogło się tam znajdować, skoro wszystkie diabły, demony i anioły żyły tu, w Jorden?

W każdym razie aniołom było niesamowicie na rękę życie w ukryciu. Nikt ich nie podejrzewał o te feralne zniknięcia i niewyjaśnione śmierci mieszkańców.

Żar papierosa musnął jego długie, zimne palce. Rzucił peta za siebie, zerkając na wielki zegar znajdujący się w samym centrum miasta. Był widoczny chyba z każdego zakątka tej sennej mary, w której mieszkał. Anioł powinien za chwilę pojawić się na dziedzińcu.

Ogromny czarny kruk, przeleciał tuż nad jego głową. Henry zmarszczył brwi, zastanawiając się, od kiedy te ptaszyska przybierają takie rozmiary.

– W coś ty się, chłopie, wpakował? – warkot kolegi po fachu wyrwał go z zamyślenia. Czarne oczy demona błysnęły w ciemności. Chwilę później wyłoniła się łysa głowa, osadzona na wielkich szerokich ramionach, skrytych pod skórzanym płaszczem. Echo ciężkich buciorów rozchodziło się hen daleko, a każdy jego krok mącił wodę w coraz większych kałużach.

– Belial. – Henry wyprostował się, zaskoczony obecnością demona. – Cóż – zamyślił się znów na chwilę, odprowadzając wzrokiem kruka. – Chyba mam przesrane.

– Masz przesrane do kwadratu! – rechot Beliala sprawił, że światło w niektórych oknach na powrót rozbłysło. – Miałeś tylko zwerbować kilka dusz, tak się nasi panowie umawiali, a ty nie dość, że tego nie zrobiłeś, to jeszcze ich przemieniłeś i wypuściłeś do domów! Abbadon miał pełne ręce roboty i zapłacisz za to, oj zapłacisz!

Esencja  | Na krawędzi zapomnienia |  TOM Iحيث تعيش القصص. اكتشف الآن