Rozdział 2

109 31 57
                                    

 Azdorat wypluł kolejną porcję dopiero co odrośniętych zębów. Przykuty do sufitu srebrnymi kajdanami nie miał szans z ciężkimi buciorami demona, który już po raz setny obił mu dzisiaj twarz. Świt nastał już dawno, gdyby chcieli go zabić, wystarczyło rozsunąć zasłony. Spłonąłby jak zapałka, w mgnieniu oka zamienił się w proch, zniknął z tego świata, a wraz z nim problem nadnaturalnych.

W takich chwilach chciał być na powrót człowiekiem. Kruchym i słabym, jak źdźbło na wietrze, które przy jednym silniejszym podmuchu, łamie się w ułamku sekundy. Czy jego pan wie, jaki los zgotowali mu aniołowie? Gdyby tylko ktoś mu powiedział, przybyłby po niego i wyrwał z objęć katuszy. Westchnąłby pewnie przy tym, zawiedziony, że Henry go nie słuchał, że postąpił jak marny robak i nie wykonał powierzonego mu zadania należycie. Tak myślał w chwilach, kiedy jego ciało nie pękało od rozżarzonych, metalowych prętów, a zęby nie wypływały z ust wraz ze strużką krwi. Wiedział doskonale, że Ares nie byłby dłużny i wymierzył karę dużo potworniejszą niż to, co teraz przeżywał.

Jego oprawca siedział przy długim drewnianym stole. W prawej, kościstej ręce trzymał dzban wina, w lewej natomiast dzierżył sarni udziec, pieczony na tym samym ogniu, na którym rozgrzewał metalowe pręty przeznaczone dla wampira. Henrego mdliło, gdy demon mlaskał i siorbał, spożywając posiłek. Nie wiedział, co było gorszą torturą, te odgłosy czy przypalanie.

Drzwi do pokoju skrzypnęły. Wampir nawet nie podniósł głowy, którą oparł na własnej piersi. Wiedział doskonale, kto wszedł właśnie do sali, świadczyły o tym odsuwane krzesła i nerwowe westchnienia strażników i jego prywatnego kata.

Anioł Zagłady skrzywił się, widząc zmasakrowanego wampira. Ciało miał pokryte ledwo widocznymi, zagojonymi bliznami, jak i całkowicie świeżymi pamiątkami po przypalaniu prętem. Zadziwiała go wytrwałość wampirów, niejeden anioł już dawno by zdechł lub popadł w szaleństwo. A one niezłomne, milczące jak posągi, z dumą przyjmowały kolejne ciosy, wiedząc, że za chwilę ich marmurowe ciała zregenerują się i po czasie nie będzie nawet śladu blizn, przypaleń i siniaków. Choć nie wszystkie tak dzielnie znosiły ból. Młode wampiry były niecierpliwe, dzikie, pełne szaleństwa i chęci mordu. Jeden fałszywy ruch, a nawet tak wiekowy anioł jak on, mógł stracić swoje anielskie życie, będąc wyssanym do ostatniej kropli krwi.

Azdorat nie był jednak młodzikiem. Znali się przecież od wieków, a ich drogi przecinały się niejednokrotnie jeszcze zanim został krwiopijcą. Nie raz i nie dwa wyślizgiwał się objęć demonicznej straży, doprowadzając przy tym Asmodeusza do białej gorączki. Przyszedł jednak dzień, w którym mu się nie udało, a bieg wydarzeń sprawił, że jest tym, kim jest. Cóż mu po tym, kiedy znów trafił w objęcia demonów, wyrwany z ciepełka gniazda wampirów, z dala od rodziny, zamknięty w jednym z chłodnych, mokrych pomieszczeń, przystosowanych do goszczenia takich jak on.

– Zdrajców – powiedział Abbadon, kończąc swą myśl na głos. Opuchnięte powieki Henrego drgnęły, kiedy próbował otworzyć zmęczone oczy. – Znalazłeś się, mój drogi, w pokoju zdrajców. Nie wierzę, że strzeliłeś do Beliala, wieki miną, nim odnajdzie kolejne ciało, które będzie mógł opętać.

– Przykro mi – mruknął czarnowłosy. Jego głos ochrypł, spękane usta piekły. – Jestem gotów ponieść za to karę.

– Jeszcze się zastanawiam... – odparł anioł, przysuwając sobie krzesło, usiadł na nim okrakiem przed obliczem nieśmiertelnego. Zwiesił niedbale ręce przez oparcie. – Długo się znamy Henry, nie postępowałeś nigdy tak pochopnie jak wczoraj. Czyżbyś pragnął odejść z tego świata?

Nie odpowiedział. Jedynie westchnął, smagany zmęczeniem i uczuciem głodu. Nie jadł od wielu dni, a ciągła regeneracja wymaga od niego, by pił krew. Każda jego cząstka jakiś czas temu zaczęła swe ciche podśpiewywanie, swoją głodną, krwiożerczą arię, która stawała się coraz głośniejsza, im dłużej tu wisiał. Srebrne kajdany paliły skórę, bolał go każdy skrawek obitego ciała. Czuł, jak zrasta się, raz za razem coraz wolniej.

Esencja  | Na krawędzi zapomnienia |  TOM IWhere stories live. Discover now