Rozdział 11

61 26 34
                                    

 Koń ciągnął wóz ociężale, z jego nosa unosiły się kłęby gęstej pary. Poranny przymrozek osiadł na jego grzywie i rzęsach. Las wciąż był szary i ponury, suche gałęzie i sztywne liście skrzypiały pod ciężarem drzewa, narzuconego na pakę.

Xander szczelniej okrył się peleryną. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo zimne zrobiły się poranki. Lada chwila całą krainę pokryje śnieg.

Jechali przez pewien czas w milczeniu. Towarzyszył im jedynie stukot kopyt Janki, poczciwej klaczy pożyczonej naprędce od sąsiada. Chcieli dotrzeć na miejsce jak najszybciej, jednak nie obędzie się bez dłuższych przystanków.

Wtem, na ich drodze, za pagórkiem prowadzącym do miasta, stanął barczysty, łysy osiłek, a za nim dwóch zdecydowanie mniejszych, z chytrymi twarzami i błędnym wzrokiem. Łysy trzymał ręce osadzone głęboko w kieszeniach. Wpatrywał się w podróżnych uważnie i jakby nasłuchiwał.

Elijah wyhamował konia i spojrzał na ojca. Ten również odpowiedział mu spojrzeniem. Wiedzieli już, że to demony, ich zgniła aura ciągnęła za nimi od dobrych kilku minut. Obaj spięli się, czekając na ich ruch.

– Witam – odezwał się łysy, podchodząc do konia. – Nie wiecie panowie, że to niebezpieczne okolice? Ludzie giną.

– Wiemy – Xander odpowiedział od razu. – Z synem drwa na opał zbieraliśmy, coby w zimie nie marznąć.

Demon pokiwał głową ze zrozumieniem. Położył krępą rękę na boku klaczy i przesunął nią wzdłuż jej ciała. Janka zadrżała tylko, zamachnąwszy ogonem. Stanął tuż obok nich i otaksował wzrokiem, potem obszedł wóz, oglądając go dokładnie.

– Uważajcie panowie – powiedział w końcu, a dwa chude demony podbiegły do niego jak psy obronne, stając u jego boku. – W tym lesie kręcą się różne bestie, polujemy na dwie z nich. To niebezpieczne zwierzęta.

– Będziemy uważać – rzucił Elijah przez ramię, po czym zmusił konia do dalszej drogi.

Demony patrzyły za nimi, póki nie zniknęli za zakrętem. A nad ich głowami rozległ się trzepot ogromnych, kruczych skrzydeł.

***\

Nad willą aniołów zawisły czarne chmury, budynek zszarzał, podupadł na wyglądzie, jakby nadgryzł go ząb czasu. Na horyzoncie nie było widać ani jednej duszy, żywej jak i martwej. Ptaki nie śpiewały swoich arii, wiatr nie gwizdał między gałęziami. Nawet zielone igły świerków gdzieś się pochowały.

W środku wcale nie było lepiej; demony przemykały korytarzami po cichu, starając się nawet nie tupać. Światła były przygaszone, zasłony zaciągnięte tak, aby do środka nie przebił się nawet promień nowego dnia. Drzwi nie skrzypiały, śmiechy ucichły.

Trzy zwiadowcze demony stały na baczność przy wyjściu z jadalni. Pot ciekł im po plecach, bluzki przyklejały się do mokrej, nadgniłej skóry, jakby dopiero co przepłynęli rzekę. Widelec wciąż sterczał w ramieniu jednego z nich, lecz był tak przestraszony, że nie wydał z siebie nawet najmniejszego jęku.

Abbadon siedział za długim stołem, wpatrując się w swój ledwo rozpoczęty obiad.

– To jeszcze raz – powiedział, podpierając się ręką o podbródek. – Spotkaliście dwóch ryżych facetów, którzy wyjeżdżali z lasu i nie przeszukaliście dokładnie ich wozu, mimo że jeden z nich ewidentnie był podobny do naszej sarenki? Belial, jak do tego doszło?

– No... wyczułem bicie tylko dwóch serc – odpowiedział demon, przełykając ślinę.

– Jak, idioto, miałeś wyczuć bicie serca wampira, skoro one nie żyją?!

Esencja  | Na krawędzi zapomnienia |  TOM IWhere stories live. Discover now