Rozdział 5

295 20 70
                                    

Ivy

Musiałam wymknąć się bezszelestnie. Milo spał, zalany od wczoraj. Wiedziałam, że jego kac nadal będzie się ciągnął, więc musiałam teraz iść. Nie wiedziałam czemu tak mi zależało by go nie obudzić. Oficjalna wersja była taka, iż dzisiaj normalnie przebywam na zajęciach. O to nie mógłby mieć do mnie pretensji.

Jednak kiedy byłam już na klatce schodowej, odetchnęłam nieopisaną ulgą. Miałam jeszcze trochę czasu, i parę drobnych w portfelu, więc mogłam skoczyć do kawiarni po czarną kawę z dwoma łyżeczkami cukru. A kiedy już wyszłam z budynku, zorientowałam się, że nie spakowałam swetra z golfem, a teraz nie miałam na sobie nawet apaszki, która mogła skutecznie ukryć draśnięcia i zasinienia na mojej szyi. Nawet długimi włosami nie udałoby się zamaskować takich śladów. Gdyby ktoś to zauważył, zawsze mogłam się posłużyć jedną ze stałych wymówek.

Kot mnie podrapał.

To mówiłam obcym, którzy nie wiedzieli zbyt wiele o moim życiu, praktycznie nic. Bo rodzina czy jacyś znajomi, których raczej zbyt wielu nie miałam, wiedzieli że nie mam kota. A Grady mnie niepokoił. Miałam wrażenie, że jego oczom nic nie umknie. Zgrywał pozory faceta, który wszystko widzi, ale nie chcę się wtrącać w coś co go nie dotyczy. Za to właśnie powinnam mu dziękować. Bo wiem, że gdyby o coś zapytał wprost, pewnie długo nie umiałabym tego ukrywać. Cholera. W tym momencie najważniejsza jest praca. Nie powinnam zawracać sobie głowy jakimiś głupotami. Już przetrwałam prawie trzy lata cierpienia, więc będę w stanie znieść go więcej.

Niektórzy ludzie, po prostu są przyzwyczajeni do bólu, do przemocy… i to chyba właśnie ja. Zawsze miałam pecha. A kiedy trafiłam na Milo, to w pierwszym odruchu pomyślałam sobie, że to miły, niesamowity facet. Jednak to były tylko pozory, które z czasem okazały się mylne. A teraz już za późno bym mogła się wyplątać. Zostałam jego narzeczoną, wkrótce miałam być żoną, więc nie miałam innej możliwości. Tak czy siak z nim będę, ponieważ jestem za bardzo przestraszona, by odważyć się odejść. Ja chcę jedynie żyć. A jeśli nadal oddycham, nie zakatował mnie na śmierć, to nie powinnam mieć powodów do narzekać.

Weszłam do kawiarni. Akurat nie było kolejki, więc mogłam od razu zamówić mój napój. Czekałam raptem kilka minut, kiedy dziewczyna za ladą podała mi kawę. Zapłaciłam, a potem wyszłam na mroźne powietrze. Miałam jeszcze sporo czasu, więc spacerkiem ruszyłam do New Hope. Nawet gdyby mi się spieszyło, to i tak nie miałam kasy na transport, więc pozostawało mi mieć zapas płaskiego obuwia. Zresztą musiałabym przebywać z innymi ludźmi, obcymi, a to mnie krępowało. Już sięgnęłam paranoi. Teraz wcale nie przesadzałam. Często miałam takie myśli, że każdy, naprawdę każdy, może zrobić mi krzywdę.

Teraz to nieważne. Może i nie umiałam się obronić, ale mam całkiem mocne gardło oraz dwa gazy pieprzowe. Jakoś bym sobie z tym poradziła.

W końcu dotarłam na miejsce, dwadzieścia minut przed czasem. Jednak postanowiłam poszukać pani doktor, mogłam się też poplątać po klinice, jeśli jeszcze mnie nie potrzebowała.
Ruszyłam w kierunku gabinetu doktor Melissy. Zapukałam niepewnie, a kiedy usłyszałam zaproszenie, nacisnęłam na klamkę i weszłam do środka. Jednak zatrzymałam się w progu, jak sparaliżowana. Grady siedział na kozetce, bez koszulki. Miał na sobie jedynie dżinsy, nisko opuszczone na biodrach oraz czarne trampki. Machał nogami to w przód to w tył, a pani doktor opatrywała mu ramię. Syknął, kiedy przyłożyła wacik, odchylił głowę.

A ja bez skrępowania (chociaż starałam się to ukrywać) wpatrywałam się w jego umięśnioną, gładką klatkę piersiową. Oddychał ciężko, a jego bicepsy nieco się napięły.

Save our tomorrowWhere stories live. Discover now