Rozdział 1: Audrey

26.5K 862 279
                                    

Dzień nie zaczął się najlepiej. Najpierw utopiłam telefon w wannie, a teraz jeszcze to...Pochyliłam się i zdjęłam prawy but, żeby upewnić się, że stało się dokładnie to, o czym pomyślałam. W punkt! Lucy nasikała mi do buta. Cholera...Powinnam była się domyślić, że ten złośliwy chochlik coś knuje kiedy żegnała mnie posępnie w korytarzu.

Lucy, czyli ten złośliwy chochlik, o którym mowa to moja humorzasta kotka. Nigdy nie była słodka, zawsze miała charakter. Podobno jaki pan, taki zwierzak, więc nie ma się czemu dziwić. W ostatnich dniach moja mała, czarna złośnica szczególnie pokazywała pazurki.

- Masz szczęście, że się spieszę - wycelowałam w nią palec, po czym pobiegłam do łazienki, podsunęłam materiał sukienki do góry i weszłam do wanny, by opłukać stopy. Osuszyłam nogi ręcznikiem i wróciłam do przedpokoju. Lucy patrzyła na mnie lekceważąco. Nigdy nie brała moich gróźb na poważnie, bo wiedziała, że kocham ją nad życie. - Możesz się na mnie odgrywać, ale to nic nie da! - wbiłam w nią wzrok. Byłam świadoma, że dąsa się tylko dlatego, że nowa karma jej nie smakuje. A ja nic nie mogłam na to poradzić; kilka tygodni temu okazało się, że moja pupilka ma problemy z żołądkiem i musiałam zastosować się do rad weterynarza, i niezwłocznie zmienić karmę. Początkowo łagodnie sugerowała mi, że to nie rarytasy, do których ją przyzwyczaiłam. Potem zaczął się bunt i trwa nadal. - No i co tak patrzysz...tymi słodkimi oczkami...- miękło mi serce mimo że moje jedyne, eleganckie obuwie nadawało się już jedynie na śmietnik. - Mogłabyś wykrzesać z siebie trochę zrozumienia. Chcę dla ciebie dobrze. Nie jesteś już pierwszej młodości, masz dziewięć lat. Nie mogę cię stracić. - Tak. Czasem gadałam z moim kotem, ale uwierzcie, że wyraz jej pyszczka zdawał się potwierdzać, iż doskonale rozumie, co do niej mówię. Zupełnie jak teraz, gdy mrużyła oczy, przyjmując dostojną, posągową postawę niczym sfinks. - Cholera...- spojrzałam na zegarek i zreflektowałam, że już dawno powinnam była wyjść z domu.

Nienawidziłam się spóźniać, a dziś to było nieuniknione. Co gorsza, nie miałam odpowiednich butów do mojej długiej sukienki w kwiatki. I nie było już czasu, żeby się przebrać. Otworzyłam szafkę z butami i na samej górze wypatrzyłam sandałki na płaskiej podeszwie oraz trampki. Trampki nijak nie pasowały do tej sukienki, a na sandałki mogło być trochę za chłodno. Kwietniowa pogoda w tym roku zmieniała się równie często, jak humory mojego kota. Ale od rana intensywnie świeciło słońce. Wyglądało na to, że mogę zaryzykować. Na wszelki wypadek, na ramiona zarzuciłam rozpinany, beżowy sweterek.

W końcu wybiegłam z domu jak poparzona, kierując się w stronę metra. Na zewnątrz było naprawdę przyjemnie. Nie za ciepło; nie za zimno, czyli tak jak lubię. Miałam nadzieję, że o tej porze dnia - po jedenastej, w miarę sprawnie dostanę się na Manhattan.

Kiedy usadowiłam się wygodnie w wagonie, zajrzałam do torebki, aby mieć pewność, że nie zapomniałam o najważniejszej rzeczy. Odetchnęłam z ulgą zerkając na klasyczny, skórzany, czarny portfel średniej wielkości. To on stanowił cel mojej podróży. A raczej jego właściciel. Wczoraj, w godzinach popołudniowych, gdy wracałam z zakupów obładowana torbami, zadzwonił mój telefon. Przysiadłam na ławce, żeby odebrać. Po skończonej rozmowie, poderwałam się z miejsca i wtedy na chodniku obok ławki, spostrzegłam portfel. Odruchowo zajrzałam do środka, w nadziei, że jego zawartość naprowadzi mnie na właściciela. Miałam rację. W domu, na spokojnie wygooglowałam dane z dowodu.

Właścicielem portfela był niejaki Thomas Locklear, prezes dużej firmy Locklear and Partners Development. Na stronie internetowej widniał telefon kontaktowy. Wybrałam numer i po trzecim połączeniu, przywitał mnie sympatyczny głos sekretarki, która umówiła mnie na spotkanie z panem Locklearem. Odrobinę się stresowałam. Wprawdzie patrząc na zdjęcie z dowodu, można było odnieść wrażenie, że to miły, starszy mężczyzna, ale doświadczenie życiowe już mnie nauczyło, że ludzie z tych kręgów są wyniośli i uważają się za lepszych od innych. Zamyśliłam się, niemal zapominając, że prawie dotarłam na miejsce. Na rogu Piątej Alei i Czterdziestej Drugiej ulicy otwarto nową kawiarnię, która nie była na mojej gastronomicznej liście Nowego Jorku. Zniechęcały mnie ceny z kosmosu, o czym zdążył już opowiedzieć mi mój przyjaciel Will, choć sam twierdził, że jakość dań jest tego warta.

You Knock On My DoorWhere stories live. Discover now