Firestarter| Daryl Dixon (POP...

By red_qnn

52.2K 3.5K 993

Obiecaj mi. Obiecaj, że przetrwasz i będziesz żyć. More

Wstęp
Bohaterowie
Soundtrack
I. ATLANTA
o. jaskółczy niepokój
i. uważaj na siebie
ii. zostaw mnie
iii. wybuch
iv. zagłada
v. pandemonium
vi. eksterminacja
vii. zbieg okoliczności
viii. stary znajomy
ix. bezpieczna przystań
x. w pułapce
xi. rick grimes
xii. gorzka prawda
xiii. mała syrenka
xiv. waszyngton
xv. utracona nadzieja
xvi. ostatnia sekunda
II. FARMA
i. blokada
ii. poszukiwania
iii. greene
iv. do ostatniej kropli krwi
v. postępy
vi. upadek
vii. dowód
viii. frankenstein
ix. sekret
x. brawura
xi. pustki
xii. szeryf
xiii. zawahanie
xiv. wspomnienie
xv. proces
xvi. dale
xvii. przyjaciel
xviii. każdy z nas
III. WIĘZIENIE
i. stałe miejsce
iii. bełt
iv. cisza
v. wdzięczność
vi. ogniwo
vii. bracia krwi
viii. andrea
ix. łzy
x. warunek
xi. odkupienie
xii. pożegnanie
KSIĘGA POSTACI
SPITFIRE

ii. blok c

812 64 15
By red_qnn

     Wybuch apokalipsy sprawił, że ludzie z o wiele większym sentymentem podchodzili do rzeczy, które jeszcze kiedyś odgrywały w ich życiu zupełnie normalną, niemal niezauważalną rolę. Rzeczy, których obecność była tak oczywistym faktem, że niektórzy nie dostrzegali jak istotną funkcję tak naprawdę pełnią. Rzeczy, których znaczenie mogło mieć kluczowy wpływ na przetrwanie.

     Rzeczy takie jak ogrodzenie.

     Pierwsza noc na terenie więzienia nie należała do najspokojniejszych, przynajmniej nie dla wszystkich członków grupy. Rick okrążył oczyszczony jak na razie teren conajmniej pięć razy, tak jakby obawiał się, że w siatce oddzielającej grupę od zainfekowanych nagle pojawi się jakaś dziura. Jego obawy były rzecz jasna całkowicie uzasadnione, jeśli wziąć pod uwagę to, przez co grupa przeszła w ciągu ostatnich miesięcy. Sen Johna również był raczej płytki, a sam mężczyzna zdawał się być non stop w stanie gotowości, na wypadek gdyby konieczna była reakcja. 

     Sytuacja podobnie prezentowała się w przypadku Daryla. Myśliwy wybrał sobie punkt obserwacyjny na przewróconym przy bramie autobusie i to właśnie tam spędził większość wieczoru i nocy, patrolując relatywnie pusty od zarażonych teren przed więzieniem. Nie schodził ze swojego posterunku, rezygnując tym samym z towarzystwa reszty grupy przy ognisku, choć sporadycznie posyłał w ich stronę kontrolne spojrzenia.

     Nieświadomy tego, że ktoś stamtąd zerkał kontrolnie również na niego

     Riley siedziała między Glennem a Johnem, skubiąc kawałek upolowanej przez myśliwego wiewiórki i starając się zwalczyć napierający na nią sen. Słuchała jednym uchem toczących się rozmów, chociaż zmęczenie jakie odczuwała było zbyt silne, żeby wyciągnąć z nich jakiekolwiek logiczne wnioski czy dodać coś od siebie. Już bardzo dawno nie czuła tego rodzaju zmęczenia. Tego niezmąconego możliwością nagłego ataku, czy koniecznością zebrania się w ciągu dosłownie kilkunastu sekund aby umknąć przed zbliżającą się, niezauważoną hordą. Choć nad jej grupą wciąż wisiało widmo niebezpieczeństwa czyhającego wewnątrz więzienia, Riley czuła, że po raz pierwszy od bardzo dawna może odetchnąć pełną piersią. 

     Nie była jednak pewna, czy to samo można było powiedzieć o innych.

     Dystans między Darylem a grupą był czymś, co każdy zdążył zauważyć już dawno i do czego wszyscy w mniejszym lub większym stopniu już przywykli. W przypadku Riley spostrzeżenie to towarzyszyło jej niemal od samego początku ich znajomości. Daryl zawsze był z boku. Unikał przebywania zbyt długo w jednym miejscu, z za dużą liczbą osób, zbyt blisko innych. Preferował swoje własne towarzystwo ponad wszystko inne. A przynajmniej takie sprawiał wrażenie.

     Riley wielokrotnie zastanawiała się z czego to właściwie wynikało. Czy taką miał po prostu naturę? Nie przepadał za otaczaniem się ludźmi z ich grupy? A może po prostu wolał spędzać czas z samym sobą?

     Nie odważyłaby się rzecz jasna spytać go o to wprost, uważając, że w ten sposób naruszyłaby jego prywatność i sprawiła, że neutralny grunt jaki wytworzył się między nimi w ostatnich miesiącach zostałby zastąpiony awersją. Sam fakt, że Dixon zaczął tolerować ją i jej towarzystwo było czymś, co Riley uważała za niemały cud. Nie chciała więc w żaden sposób tego zepsuć. A jeśli wiedziała o Darylu cokolwiek, to na pewno to, że nie lubił mówić o sobie. 

     Dlatego pozostało jej jedynie zerkać na jego oddaloną sylwetkę co jakiś czas, walcząc jednocześnie z ogarniającym ją snem i obgryzając upieczone nad ogniskiem mięso. Przez głowę przechodziło jej wiele myśli, począwszy od tego, czy ogrodzenie aby na pewno jest na tyle wytrzymałe by powstrzymać koczujące w okolicy stada szwendaczy, aż po kwestię dostarczenia do organizmu odpowiedniej ilości snu. Podsłyszała wcześniej rozmowę Johna i Ricka, którzy rozplanowywali kolejne warty na tę noc. Nie mogli pozwolić sobie jeszcze na całkowite opuszczenie gardy, toteż koniecznym było pilnowanie otoczenia. 

     — Rick weźmie pierwszą wartę, ja zmienię go parę godzin przed świtem. — powiedział jej John, gdy zapytała go, kto będzie stróżować tej nocy. — Wjazdu pilnować będzie Daryl. Sam zaproponował, że może się tym zająć.

     I właśnie ta ostatnia uwaga sprawiła, że spojrzenie Riley co rusz mimowolnie lądowało na sylwetce stojącego na przewróconym autobusie myśliwego. Daryl miał tendencję do brania na klatę najcięższych, najbardziej wyczerpujących zadań, a stanie na warcie przez całą noc zdecydowanie do takich należało, choć pewnie sam by się z tym nie zgodził. Być może zdołał przywyknąć już do przedłużającego się braku snu i jednoczesnego pozostawania w pełnym skupieniu, jednak do Riley to nie przemawiało. Chociaż sama nie była najlepszym przykładem przesypiania odpowiedniej ilości godzin, to jak zwykle bardziej martwiła się o innych. 

     Martwiła się o Daryla. I kompletnie nie zdawała sobie sprawy, że nadciągające wydarzenia zbliżających się dni miały sprawić, że to zmartwienie się wyłącznie pogłębi. 

*   *   *   *   *

     — Gotowi? — Rick spojrzał kontrolnie po otaczającej go grupie, zaciskając palce na karabinku przypiętym do siatki zabezpieczającej bramę sektoru więzienia, przy którym stali. 

     Otrzymawszy w odpowiedzi serię pełnych zawziętości skinięć, szeryf odpiął łańcuch i przesunął bramę, tym samym otwierając przejście do oblężonego przez zarażonych terenu. Grupa ofensywna, w skład której wchodził Rick, John, Glenn, T-Dog, a także Maggie i Emily, wkroczyła na teren pełen wrogich jednostek. Uzbrojeni w łomy, ciężkie klucze francuskie, noże, czy też w przypadku Daryla jego nieodłączną kuszę, zabrali się za ściąganie zbliżających się w ich stronę sztywnych, utrzymując rozplanowany wcześniej szyk.

     Był późny ranek po pierwszej nocy spędzonej na terenie więzienia, a grupa ocalałych była na nogach od świtu. W miarę wypoczęci po ciężkich dla nich, ostatnich tygodniach, gotowi byli stawić czoła nowym wyzwaniom i zadaniom, które oczekiwały na nich w tym miejscu. Pierwszym z nich było oczyszczenie przynajmniej jednego z bloków więzienia, aby móc zagospodarować miejsce w środku i odpowiednio je urządzić. 

     Riley stała przy siatce po drugiej stronie, nawołując sztywnych wraz z pozostałymi członkami grupy. Ci spoza grupy oczyszczającej teren mieli za zadanie odwracać uwagę zainfekowanych i w miarę możliwości likwidować ich przez oczka w siatce, coby ułatwić nieco zadanie działającym wewnątrz terenu osobom. Podniesione głosy skutecznie zachęcały pojedynczych szwendaczy do przywałęsania się pod siatkę, przez co krew zakażonych co rusz rozlewała się na ziemię po zderzeniu z bronią żywych. 

     Szatynka wbiła ostre spojrzenie w zbliżającego się do niej zarażonego więźnia, a gdy ten znalazł się wystarczająco blisko, podniosła rękę i wbiła ściskane w niej ostrze prosto w jego czoło. Coś nieprzyjemnie chrupnęło, głowa mężczyzny ześlizgnęła się z noża, a jego cielsko opadło pod siatką, tuż przy tuzinie innych martwych ciał.

     Starała się jednocześnie nie spuszczać na zbyt długo wzroku z grupy ofensywnej, aby mieć pewność, że wszyscy są bezpieczni. Nie mogła tym samym powstrzymać podziwu na widok ich zorganizowanej, synchronicznej pracy. Działali w harmonii, wspólnie pokonując zbliżające się do nich zagrożenie i nie zrywając szyku, o ile nie było to całkowicie konieczne. 

     — Zgubiłam ich — głos Lori dobiegł do niej z prawej. Ciężarna kobieta próbowała znaleźć wzrokiem grupę, która zdążyła zniknąć już za rogiem wieży strażniczej. — Widzisz ich Riley? 

     — Są przy bramie, o tam — wskazała palcem w danym kierunku, dostrzegając sylwetki jej przyjaciół rozprawiających się z resztą zainfekowanych. W gruncie rzeczy poszło cała praca poszła im zaskakująco płynnie i bezproblemowo, z czego oczywiście cała grupa niezmiernie się cieszyła. 

     Jedyną kwestią było jednak teraz sprawdzenie wnętrza budynku, na którym widniał biały napis - BLOK C

     Minęło może kolejne piętnaście minut wypełnione niespokojnym oczekiwaniem na powrót kogokolwiek z grupy oczyszczającej, zanim z więziennego bloku wyłonił się Glenn. Wszyscy zebrani przy siatce ożywili się na jego widok, a ich twarze wypełnił wyraz ulgi, gdy Azjata kiwnął do nich na znak, że wszystko poszło w porządku.

     — W środku było tylko paru sztywnych. — oznajmił, podpierając się pod boki. — Reszta zajmuje się właśnie wyciąganiem ciał, ale możecie już do nas dołączyć. 

     — Na pewno jest tam już bezpiecznie? — Lori zapytała niepewnie, jedną ręką ściskając krótki nóż, drugą gładząc swój odstający brzuch. 

     — Daryl sprawdził cały blok już dwa razy. Wszystkie przejścia są zamknięte. — chłopak pokiwał głową na jej pytanie. — Weźcie swoje rzeczy i chodźcie ze mną.

     Riley zabrała swoje rzeczy, wzięła ze sobą również pękatą torbę Emily i plecak Johna. Maszerowała na końcu grupy, starając się nie przewrócić pod naporem ciężaru na jej plecach i jednocześnie mieć oczy dookoła głowy. Więzienie naprawdę sprawiało wrażenie potencjalnie bezpiecznej kryjówki, nie oznaczało to jednak, że mogli od tak przestać zwracać uwagę na swoje otoczenie. Jedną z rzeczy, które Daryl notorycznie powtarzał jej na ich wspólnych polowaniach, było to, aby zawsze pozostawać czujnym. Bez względu na miejsce, okoliczności, a także towarzystwo. 

     Pierwszym, co w nią uderzyło po przekroczeniu progu bloku C, był niewyobrażalny zapach stęchlizny i zgniłego mięsa. W powietrzu unosiły się tumany kurzu, a przez brudne okna z trudem przedostawały się promienie porannego słońca. Na bloku było brudno i zimno, w kątach walały się śmieci, a tu i ówdzie dostrzec można było ślady zaschniętej krwi. 

     — I co myślicie? — głos Ricka odbił się echem między ścianami bloku; szeryf schodził po schodach prowadzących do górnych cel, z zaskakująco łagodnym, albo nawet zadowolonym wyrazem twarzy. Najwidoczniej pokładał naprawdę wiele nadziei w tym miejscu.

     — Prawie jak w domu. — mruknął Glenn, poprawiając uścisk na swojej torbie i wchodząc do jednej z pustych celi. Riley rozejrzała się uważnie po bloku, skacząc wzrokiem między kolejnymi zakratowanymi pomieszczeniami.

     — Na razie nam wystarczy. — oznajmił szeryf, zatrzymując się na dole schodów. 

     — Jesteście pewni, że nie ma tu już żadnych zarażonych? — Lori wciąż wyglądała na nieprzekonaną, nieufnie spoglądając po otwartych celach. 

     — W tym bloku tak. — jej mąż pokiwał zgodnie głową.

     — A co z resztą więzienia?

     — Rano poszukamy stołówki — wyjaśnił mężczyzna, wychodząc naprzeciw grupie. Zerknął na stojącą z boku, rozglądającą się Riley i dodał. — Może uda nam się też znaleźć ambulatorium. Dziś zostaniemy tutaj.

     — Chwila — odezwała się Beth, z lekkim niesmakiem na twarzy. — Będziemy spać w celach?

     — Znalazłem klucze przy strażnikach — odparł Rick. — Daryl ma drugi zestaw. 

     — Nie będę spał w żadnej klatce — głos kusznika dobiegł do nich gdzieś z góry. Poderwali wzrok do piętra bloku, gdzie dostrzegli Dixona opierającego się o balustradę. — Wezmę wieżę wartowniczą.

      Grupa rozproszyła się po bloku, wybierając swoje własne cele jako miejsce tymczasowego postoju. Riley podeszła z uśmiechem do stojącego z boku Johna i Emily, podała im ich bagaże, a sama skierowała się ku schodom prowadzącym na piętro. 

     — A ty gdzie? — usłyszała za plecami głos przyjaciółki. Spojrzała przez ramię na zdezorientowaną brunetkę, która ściskała w dłoniach swoją torbę i patrzyła na Riley ze zdziwieniem. — Myślałam, że zajmiemy jedną celę. 

     — Nie będę wam przeszkadzać. — Riley odparła, a uśmiech na jej twarzy tylko powiększył się na widok rumieńca, jaki oblał twarz Riggs. 

     Spośród wielu rzeczy, które na przestrzeni ostatnich miesięcy zmieniły się w grupie, do jednej z mniej zaskakujących należała relacja między Johnem a Emily. Już od samego początku wszyscy widzieli, że ta dwójka ma się ku sobie, więc kwestią czasu było jedynie aż z ich przyjaźni opierającej się na wzajmemnym dokuczaniu sobie i złośliwościach wyniknie coś innego. Chociaż złośliwe żarty i komentarze tak czy inaczej pozostały stałym elementem ich związku. 

     Riley obserwowała tę zmianę z dystansu, nie chcąc niczego pospieszać ani ingerować w sprawy między tą dwójką, nieważne jak bardzo cieszyła się na myśl, że coś między nimi zaiskrzyło. Chociaż zdarzyło się parę razy, że ledwo powstrzymała się od zainterweniowania, gdy Riggs uparcie odrzucała zaloty Johna w pierwszych miesiącach po opuszczeniu farmy. W końcu jednak sama pani ordynator uległa i przyznała, że odwzajemnia sympatię, którą policjant do niej czuł. 

     W grę nie wchodziło więc dzielenie z Emily jednej celi. Nie, gdy podczas postoju w opuszczonym magazynie Riley wróciła z obchodu z T-Dogiem wcześniej niż planowała i zastała tamtą dwójką w dość jednoznacznej sytuacji. Sama miała z nich później ubaw, choć John i Emily przez pierwsze kilka dni unikali jej wzroku jak ognia. 

     Wspięła się po schodach i zajrzała do pierwszej z brzegu celi. Wewnątrz znajdowała się tylko jedna prycza, toteż Riley weszła do środka i położyła swój plecak przy ścianie obok wejścia. Opadła lekko na twardy materac i odetchnęła głęboko, wbijając wzrok przed siebie. 

     W ciszy, która objęła blok C, było jednocześnie coś niepokojącego jak i uspokajającego. Z jednej strony obejmowało ją przekonanie, że sektor ten sprawdzony został dokładnie przez Daryla, więc nie powinna mieć czym się martwić. Z drugiej jednak nie miała pewności co znajduje się po drugiej stronie ściany. Żadne z nich nie wiedziało, co czyha wewnątrz więzienia. Z czym przyjdzie im się skonfrontować lub stanąć do walki? 

     Czy bezpieczeństwo, o jakim zapewniał Rick, było jedynie chwilowe, czy też naprawdę mogli spokojnie zasnąć w bloku C, bez obaw o swoje życie? 

*   *   *   *   * 

     Kolejny ranek, zgodnie z planem Ricka, przyniósł ze sobą konieczność sprawdzenia pozostałej części więzienia. W grę wchodziły jak na razie wyłącznie najbliższe sektory - otworzenie zbyt dużej ilości niezbadanych jeszcze bloków mogło równać się z wypuszczeniem na wolność bestii, które mogły się w nich ukrywać. A żywi mieli zbyt dużo do stracenia, żeby ryzykować. 

     Stała z boku i obserwowała, jak mężczyźni przygotowują się do wyjścia z bloku. Zakładali na siebie część uzbrojenia zdjętego ze strażników, a przynajmniej te elementy, które nie były całkowicie upaprane wnętrznościami nieumarłych. 

     — Macie się stąd nie ruszać nawet na krok. — zarządził Rick, patrząc poważnie po osobach, które miały pozostać z tyłu. — Zamkniecie się od środka, ale niech nikomu nawet przez myśl nie przyjdzie, żeby gdzieś wychodzić. 

     — Wyjść na spacer ze szwendaczami? O niczym innym nie marzę — mruknęła pod nosem Emily, szarpiąc zapięcie od kamizelki, którą założył na siebie John. Starszy policjant stał nieruchomo i z rozbawieniem obserwował, jak brunetka stara się zapiąć element uzbrojenia. — Możesz się przestać ruszać?

     — Przecież się nie ruszam! — parsknął głośno, słysząc jej oskarżycielski ton. Emily fuknęła zła i szarpnęła mocniej za materiał, przez co John mimowolnie przestąpił nieco do tyłu. Posłała mu mordercze spojrzenie, a mężczyzna uniósł do góry dłonie. — Nie patrz tak na mnie, no! 

     — To stój w miejscu! 

     — Emily — Riley podeszła do sfustrowanej koleżanki i złapała ją lekko za rękę. Uśmiechnęła się do niej łagodnie, zdejmując zaciśnięte w pięści dłonie brunetki ze swojego przyjaciela. — Ja to zrobię. 

     Riggs odsunęła się na bok, krzyżując ramiona na klatce piersiowej i patrząc na Johna spod byka. Nie była na niego zła, lepszym stwierdzeniem byłoby, że Emily się po prostu martwiła. Ilekroć John miał wychodzić na bardziej niebezpieczną wyprawę, czy też starcie z zarażonymi, kobieta wpadała w popłoch. Nie potrafiła niestety wyrazić swojego zmartwienia w inny sposób, niż znęcając się nad Bogu ducha winnym mężczyźnie. 

     Riley sprawnie zapięła kamizelkę Johna po czym poklepała go lekko po ramieniu, posyłając przyjacielowi lekki uśmiech. Boyle mrugnął do niej w podzięcie i poczochrał lekko jej włosy, po czym ruszył ku swojej ukochanej, która przyglądała mu się z boku z mordem w oczach. Riley przez chwilę przyglądała się ich interakcji, jednak czyjaś obecność obok niej oderwała jej uwagę od ich sprzeczek. 

     — Mogę mieć do ciebie prośbę? — Rick powiedział cicho, nachylając się lekko ku niskiej kobiecie. Riley pokiwała zgodnie, patrząc między jego otwartymi szeroko oczami. 

     — Czego potrzebujesz?

     — Miej oko na Lori, dobrze? — szepnął szeryf, zerkając dyskretnie na ciężarną kobietę. Riley zmarszczyła nieco brwi na tę prośbę. — Chciałbym, żeby pod moją nieobecność była bezpieczna.

     — Rick, to nie jest coś, o co musisz mnie prosić. — Riley pokręciła głową. — Dbamy o siebie nawzajem i oczywistym jest, że będziemy się wszyscy pilnować.

     — Zostało niewiele czasu do rozwiązania. Sama mi to ostatnio powiedziałaś. — przypomniał jej szeryf. — Wiem, że wszyscy będziecie się mieć na baczności, jednak... Będę spokojniejszy ze świadomością, że obok Lori będziesz ty. 

     Zamilkła na moment, widząc w jego oczach niemal desperację. Nie wystarczyło to, że w grupie każdy dbał o bezpieczeństwo drugiej osoby. Rick chciał mieć pewność, że Riley zostanie przy Lori.

     — Dobrze — pokiwała głową energicznie. — Będę jej pilnować. 

     — Dziękuję ci. — powiedział szeryf, po czym odwrócił się od niej, aby dokończyć przygotowania na wyprawę. Był ostrożny jak zwykle, jednak najwidoczniej brał pod uwagę każdy scenariusz. Również ten, w którym tarapaty odnajdują albo grupę sprawdzającą resztę więzienia, albo tych, którzy pozostaną w bloku C. 

     Wybrani do odnalezienia stołówki zebrali się przy wyjściu z bloku, żegnając krótko tych, którzy pozostawali w tyle. Riley obeszła grupę, odnajdując wzrokiem stojącego nieco z boku Daryla. Mężczyzna naciągał właśnie na swoją kuszę bełt, przygotowując się do starcia z umarłymi. 

     Riley podeszła do niego powoli, przyglądając się z jaką swobodą obchodził się z kuszą. Stanęła przed Darylem i poczekała w ciszy, aż ten na nią spojrzy, a gdy już to zrobił, posłała mu lekki uśmiech. 

     — Uważaj na siebie — powiedziała, gdy posłał jej pytające spojrzenie. W przeciągu tych ostatnich miesięcy, w pewnym sensie stało się to ich rutyną - ilekroć jedno (najczęściej Daryl) wychodziło na mniej lub bardziej niebezpieczną wyprawę, drugie żegnało je właśnie tymi słowami. Choć Riley raczej rzadko oddalała się sama od obozowiska, Dixon nie pozostawał jej dłużny i również za każdym razem upewniał się, by przypomnieć jej o konieczności pozostania ostrożnym. 

     W jakimś stopniu oboje już do tego przywykli i właśnie w ten sposób się rozstawali, rezygnując z tradycyjnych form pożegnania. 

     Daryl zmrużył lekko oczy, przyglądając jej się uważnie. Uniósł do góry kuszę i kiwnął lekko w stronę kobiety.

     — Ty też — mruknął, a Riley uniosła do góry brwi. Skrzyżowała ramiona na piersi i przeniosła ciężar ciała na drugą nogę. 

     — To wy wchodzicie prosto do zamkniętego, prawdopodobnie zasypanego sztywnymi bloku. — zmarszczyła czoło, gdy Daryl chciał jej przerwać. — I nawet mi nie mów, że to te popaprańce mają uważać

     — Taka prawda — wzruszył ramionami. 

     — Mówię poważnie. — spojrzała na niego spod zmarszczonych brwi. — Nikt z nas nie wie, co tam jest, więc... po prostu uważaj, okej?

     Przez chwilę tylko na siebie patrzyli, nic więcej nie mówiąc, jednak ostatecznie Daryl pokiwał twierdząco głową. Riley odetchnęła mimowolnie, opuszczając ramiona wzdłuż ciała. 

     — Gdybym miała jakieś medykamenty, zrobiłabym wam prowizoryczną apteczkę... — przyznała po chwili, wciskając dłonie do kieszeni spodni. — Ale wszystko skończyło się tygodnie temu, więc mogę mieć wyłącznie nadzieję, że nic wam się po drodze nie stanie.

     — Jak wszystko pójdzie dobrze, to może uda nam się znaleźć skrzydło szpitalne. — Daryl powiedział zachrypniętym głosem. Przez chwilę milczał, jakby zastanawiając się nad swoimi kolejnymi słowami, jednak ostatecznie dodał, prawie od niechcenia. — Wtedy se zrobisz tyle apteczek ile będziesz chciała. 

     Riley uśmiechnęła się do niego szeroko, a Daryl mruknął coś pod nosem, spuszczając nieco głowę. Przeszedł obok niej i szturchnął ją lekko łokciem w bok.

     — Pilnuj tu porządku, Doktorku.

     Odprowadziła wzrokiem jego oddalającą się sylwetkę, czując przyjemne ciepło na dźwięk przezwiska, do którego powoli się przekonywał. Momentami wciąż zdawał się wymawiać ten przydomek z lekkim niesmakiem, tak jakby zdrobnienia ciężko przechodziły mu przez gardło, jednak z czasem przychodziło mu to coraz bardziej naturalnie. 

     Grupa opuściła blok C, kierując się prosto w nieznane. Carl zatrzasnął drzwi od zajmowanego przez nich sektora i przekręcił w zamku klucz, bardzo poważnie podchodząc do powierzonego mu przez ojca zadania. Już wkrótce kroki odchodzących ucichły, a tę część więzienia ogarnęła całkowita cisza. 

*   *   *   *   * 

     — Przyjmowałaś kiedyś poród? 

     Riley podniosła wzrok, słysząc nad sobą głos Carol. Starsza kobieta stała obok schodów, przyglądając się szatynce z ledwo zauważalnym zmartwieniem w oczach. Co rusz zerkała ostrożnie w stronę jednej z cel, jakby obawiając się, że zajmująca ją ciężarna kobieta usłyszy tę rozmowę.

     — Wtedy, gdy odbywałaś moduł chirurgii — dodała szarowłosa nieco ciszej. Przysiadła na schodku obok Riley i przeszła do szeptu. — Nie zdarzyło ci się przypadkowo wylądować na oddziale położniczym?  

     — Obawiam się, że niestety nie — Riley pokręciła głową z cichym westchnieniem, rozumiejąc, do czego piła Carol. — Jedyne, co przyszło mi wyciągać z czyjegoś brzucha, to wyrostek robaczkowy. 

     Carol przez chwilę milczała, trawiąc słowa kobiety. W pewnym momencie zmarszczyła brwi i posłała Riley zdziwione spojrzenie.

     — Bierzesz pod uwagę konieczność cesarskiego cięcia? 

     — Uważam, że powinniśmy być przygotowani na każdą ewentualność. — Riley powoli pokiwała głową. — Cesarka przebiegłaby zdecydowanie szybciej, sprawniej, skłonna byłabym nawet stwierdzić, że bezpieczniej. Tylko do tego rzecz jasna konieczny byłby dostęp do skrzydła szpitalnego. No i najważniejsze jest też to, w jaki sposób Lori będzie chciała rodzić. 

     — Mam nadzieję, że wszystko uda się bez problemów. — westchnęła ciężko Peletier. Przez moment obie kobiety milczały, skupione wyłącznie na własnych myślach. Carol jednak po dłuższej chwili ponownie się odezwała, pilnując, aby jej głos nie odbijał się między ścianami bloku. — Gdy ja rodziłam Sophię, cesarskie cięcie nie wchodziło nawet w grę. 

     Riley lekko obróciła ku niej głowę. Carol rzadko wspominała o swojej córeczce, a ostatnimi czasy zdawała się zupełnie uciąć związany z nią temat. Nikt oczywiście nie naciskał i nie próbował zdrapywać starych ran, jednak znaczny spadek rozmów na temat dziewczynki dostrzec można było właśnie w momencie, w którym Carol niespodziewanie decydowała się jednak o niej coś wspomnieć. 

     — Ed w życiu by się na to nie zgodził. — uśmiechnęła się do siebie gorzko, zaciskając lekko palce na swoich kolanach. — Nie było warto nawet rozpoczynać na ten temat dyskusji. Skończyłoby się to z resztą tak jak zwykle, gdy w czymś się nie zgadzaliśmy... 

     — Gdybyś mogła, zdecydowałabyś się na cesarskie cięcie? — zagaiła Riley, spoglądając na siedzącą obok kobietę. 

     — Bez zastanowienia. — mruknęła Peletier, unosząc wysoko brwi. — Lekarz prowadzący sam mi to z resztą proponował... ale to mój mąż miał ostatnie słowo. 

     Wzrok Riley mimowolnie powędrował w stronę celi, w której przebywała jej przyjaciółka. Szatynka naciągnęła mocniej na ramiona czarną kurtkę, wpatrując się w zakratowane wejście do pomieszczenia. 

     — Chciałabyś mieć kiedyś dzieci, Riley? 

     Pytanie szarowłosej na moment wybiło ją z równowagi, przez co Riley dopiero po kilku sekundach zarejestrowała wypowiedziane do niej słowa. Zamrugała kilka razy i oderwała wzrok od celi Emily, skupiając zamiast tego spojrzenie na siedzącej obok kobiecie. 

     — Nie sądzę, żebym kiedykolwiek się na nie zdecydowała. — postanowiła wybrać najbardziej neutralną odpowiedź, jednocześnie wyraźnie dając Carol do zrozumienia, jakie miała w tej sprawie stanowisko. Nieświadomie zacisnęła mocniej palce na za dużych rękawach kurtki, którą była opatulona. 

     — Kto wie, co nas tutaj czeka. — Carol stwierdziła łagodnie, wpatrując się w jakiś odległy punkt. — Może rzeczywiście to będzie nasz dom? Miejsce, w którym sprowadzenie na świat małego człowieka nie będzie się wydawało aż tak ryzykowne? 

     — Problem nie tkwi raczej w samym miejscu... — Riley zmarszczyła lekko brwi, skubiąc rękaw kurtki. Zamierzała dodać coś jeszcze, jednak w ostatniej chwili ugryzła się w język. Kwestia rodzicielstwa została skreślona już dawno temu, na samym początku apokalipsy. Jedyna osoba, którą Riley potrafiła wyobrazić sobie w roli ojca jej dzieci nie żyła. Problem tkwił więc w niej. — To raczej nigdy nie nastąpi.   

     — Nigdy nie mów nigdy. — Carol posłała jej pokrzepiający uśmiech, poklepała lekko po plecach i podniosła się ze schodka, po czym zniknęła w celi zajmowanej przez Lori. Riley jeszcze przez moment przetwarzała w głowie słowa kobiety. Westchnęła ciężko i pokręciła głową, odpychając od siebie obrazy przedstawiające ją w roli matki. To nie było coś, co mogło się kiedykolwiek przydarzyć. Zdążyła się z tym już dawno pogodzić. 

     Kobieta również podniosła się z zajmowanego miejsca i ruszyła w stronę celi swojej przyjaciółki, jednak coś zatrzymało ją w miejscu. Zmarszczyła brwi, nasłuchując dźwięku, który jak jej się wydawało dobiegał od strony wejścia na blok. Jej dłoń machinalnie powędrowała do schowanego w kaburze przy udzie pistoletu, a nogi same poprowadziły ją do zakratowanych drzwi. 

     Jej oczy rozszerzyły się znacznie, a dłoń opuściła pistolet, gdy rozpoznała w rosnącym hałasie znajome głosy.

     — Otwórzcie drzwi! — przejęty głos Ricka dotarł do niej z małego dystansu, który ich dzielił. — Hershel jest ranny! 

     — Carl! — szatynka podniosła głos, odwracając się zamaszyście za siebie. Nie było czasu na zastanawianie się co poszło nie tak, wystarczyła jedynie wiedza, że głowa rodziny Greene została poszkodowana i wymagała pomocy. 

     Młody Grimes wypadł ze swojej celi i czym prędzej podbiegł do wejścia, wciskając do zamka odpowiedni klucz. Chwilę później drzwi otworzyły się z rozmachem, a na teren bloku wepchnięty został metalowy stolik na kółkach, na którym leżał nieprzytomny Hershel. 

     Riley błyskawicznie oceniła sytuację, chcąc jak najszybciej przejść do działania. Zamarła w bezruchu, czując jak całe powietrze uchodzi jej z płuc, gdy jej wzrok spoczął na prawej nodze staruszka. 

     Nodze, która była ucięta od kolana w dół.

     — O Boże! — na salę wypadła Carol, za jej plecami pojawiła się również Lori. Beth momentalnie zalała się łzami, podbiegając do swojego poszkodowanego ojca. 

     — Co się stało?! — żona Ricka spojrzała po zebranych. Wszyscy oddychali ciężko, jakby mieli za sobą trudną walkę, bądź zmuszeni byli do szybkiego poruszania się. Być może chodziło zarówno o to pierwsze jak i drugie. 

     — Do środka z nim! — zarządziła Flint, zrzucając z siebie kurtkę i zakasując rękawy bluzki. Wpadła do najbliższej celi, a mężczyźni podążyli za nią, wprowadzając do środka nieprzytomnego Hershela. Zapłakana Maggie z trudem starała się wyjaśnić co się stało, jednocześnie przyciskając dłonie do odciętej nogi swojego ojca, aby zatrzymać krwawienie. 

     — Został ugryziony — Rick wycedził przez zaciśnięte zęby, chwytając nieprzytomnego staruszka pod kolanami. Zerknął na Johna, a starszy policjant bez słowa złapał Hershela pod pachami, po czym oboje podnieśli go i przenieśli na łóżko.  

     — Odciąłęś mu nogę? — pisnęła Beth, z przestrachem patrząc na leżącego nieruchomo mężczyznę.

     — Może zrobił to na tyle wcześnie, że wirus nie objął reszty jego ciała — Flint mruknęła pod nosem, zdejmując z nogi staruszka zakrwawioną szmatę. — Potrzebuję czystych materiałów do zatrzymania krwawienia. Ręczniki, pościel, koce, cokolwiek

     — Czy on umrze? — młodsza córka Hershela była bliska popadnięcia w histerię. Lori podniosła się i złapała ją w ramiona, kręcąc energicznie głową.

     — Nie, kochanie, wszystko będzie z nim dobrze — próbowała ją uspokoić, choć sama ledwo panowała nad swoimi emocjami.

     — Dasz radę go ustabilizować? — Rick spojrzał na Riley z nadzieją w oczach. Kobieta przekręciła głowę, aby móc lepiej dostrzec w jaki sposób została przeprowadzona amputacja.

     — Trzeba utrzymać jego nogę w górze, w ten sposób spowolnimy utratę krwi. — powiedziała spokojnie, po czym poszukała wzrokiem swojej przyjaciółki. Emily stała za nią, czekając na polecenie bardziej doświadczonej w tej dziedzinie koleżanki. — Em, potrzebuję cię przy tamowaniu. Uciskaj z drugiej strony, przy tętnicy piszczelowej. 

     — Nie moglibyśmy zatrzymać krwawienia przez parzenie rany? — zaproponował zdyszany Glenn. 

     — Jest nieprzytomny, szok by go zabił. — Riley pokręciła głową na ten pomysł. Po jej prawej stronie pojawiła się Carol, również zabierając się do pomocy przy tamowaniu krwi. Po drugiej stronie szatynki zjawiła się Lori z naręczem ręczników, które w tamtej chwili miały służyć za prowizoryczne bandaże. Kobiety skupiły się na zatrzymaniu krwawienia, jednak jucha staruszka przesiąkała przez materiały niemal od razu, skutecznie utwierdzając je w przekonaniu, że czeka je naprawdę spore wyzwanie. 

  *   *   *   *   *   

     — Jakieś zmiany? 

     Riley podniosła wzrok znad swoich zakrwawionych dłoni, słysząc głos Ricka. Mężczyzna szedł przez blok więzienny, trzymając pod pachami dwa worki z, jak tylko mogła się domyślić, jakimś rodzajem sproszkowanej żywności. John, podążający zaraz za nim, dźwigał wielkie pudło wypełnione puszkami z jedzeniem.

     — Krwawienie w większym stopniu ustało — odparła kobieta, zerkając przez ramię na wnętrze celi. Przy Hershelu siedziała Emily i Carol, a trzymająca go za rękę Beth z rozpaczą wypisaną na twarzy wpatrywała się w bladą twarz ojca. — Gorączka ustąpiła, ale ma raczej niski puls i oddycha dość płytko. Liczę, że to wyłącznie efekt szoku i jego płuca z czasem powrócą do swojej normalnej pracy. 

     — Wciąż nie otworzył oczu... — mruknął stojący obok Riley Glenn. 

     Rick spojrzał ponad ramieniem Riley do wnętrza celi. Przez chwilę przyglądał się Hershelowi, jego wzrok przeniósł się jednak po chwili na siedzącą z boku Lori, której ręce także pokryte były krwią aż po same łokcie. Mężczyzna zacisnął szczęki i odwrócił się do dwójki ocalałych plecami.

     — Weź moje kajdanki — polecił Glennowi, gdy ich dwójka spojrzała na szeryfa ze zdezorientowaniem. — Przykuj go do łóżka. Nie będziemy ryzykować. 

     Azjata przez chwilę zawahał się nad tym pomysłem, ostatecznie jednak uległ i odebrał od Ricka metalowe kajdanki. Odetchnął ciężko i zniknął we wnętrzu pomieszczenia, aby wypełnić powierzone mu przez szeryfa zadanie.

     — Wszystko okej? — John niespodziewanie pojawił się obok Riley, odrywając jej uwagę od Koreańczyka. Kobieta pokiwała z wolna głową, wypuszczając z siebie powietrze. 

     — Udało nam się zatrzymać krwotok — przyznała, podpierając się pod boki. — Teraz pozostaje tylko kwestia utrzymania go w takim stanie, dopóki się nie wybudzi... 

     — Uważajcie na niego — mężczyzna zmarszczył brwi, zniżając nieco swój głos. — Rick ma rację. Nie możemy ryzykować.

     — John, nawet tak nie mów — pokręciła głową ze zmęczeniem. — Hershel z tego wyjdzie

     — Też bardzo bym tego chciał, Riley. Ale musimy podchodzić do tego realistycznie — wyjaśnił jej starszy mężczyzna. — Jeśli istnieje nawet najmniejsza szansa, że się przemieni, to musimy być na to przygotowani.

     Spuściła nieco głowę na te słowa, mimowolnie jednak przyznając przyjacielowi rację. Oczywiście, zawsze istniało ryzyko, że coś poszło nie tak. Że być może wirus zdołał jednak rozprzestrzenić się na tyle szybko, by zająć cały organizm. Że może Hershel utracił zbyt dużo krwi... Riley wolała jednak trzymać się swojej wersji wydarzeń, w której wszystko kończy się dobrze, a starszy mężczyzna otwiera oczy i nie zamienia się w żądną krwi bestię.

     — Co to było za zamieszanie? — zmieniła temat, postanawiając zaadresować hałas, który wcześniej dosłyszeć można było z sali sąsiadującej z blokiem C. John przetarł zmęczoną twarz dłonią i podparł się pod boki.

     — Znaleźliśmy na stołówce czwórkę więźniów... — wyjaśnił w skrócie — Siedzieli tam zamknięci przez ostatni rok i nie mieli pojęcia, co się dzieje na zewnątrz. 

     — Są teraz tutaj? — Riley spojrzała z obawą przez ramię, automatycznie czując jak włos jeży jej się na skórze. Sama perspektywa przebywania w tym samym miejscu z kimś, kto kiedyś został skazany za jakieś przestępstwo, napawała ją niepokojem. Z drugiej strony... znajdowali się w więzieniu. Fakt natrafienia tutaj na żywych więźniów nie powinien być aż tak bardzo zaskakujący. — Znaleźli nasz blok?

     — Przyleźli za nami tutaj — John rzucił zirytowany, widocznie niezadowolony z takiego obrotu wydarzeń. — Ale nie będą nam się naprzykrzać. Wzamian za połowę jedzenia ze stołówki, zgodziliśmy się pomóc im w oczyszczeniu jednego z bloków. Będziemy mieszkać oddzielnie.

     — Skąd macie pewność, czy wywiążą się z umowy? — Riley pokręciła głową — I nie będą nas tu nachodzić? Są uzbrojeni?

    — Widziałem tylko jedną spluwę — oznajmił John, widząc jednak że ta wieść wcale nie uspokoiła jego przyjaciółki, złapał ją za przedramię i dodał. — Ri, jeśli mają choć trochę oleju w głowie, nie będą się do nas zbliżać. Nie oddamy tego miejsca, więc jeśli będzie taka konieczność, zawalczymy o nie. A uwierz mi, nie mają z nami żadnych szans. 

     — Mam nadzieję, że masz rację — powiedziała cicho, nieco wstrząśnięta wyjawionymi przez Johna faktami. — Kiedy chcecie zająć się oczyszczaniem ich bloku?

     — Teraz — mężczyzna odparł, widząc zbliżającego się w ich stronę Ricka. Szeryf zatrzymał się przy dwójce przyjaciół i wyciągnął z kabury swój rewoler, aby załadować bęben nabojami.

     — Glenn zostanie tutaj z wami — oznajmił szeryf, również dostrzegając na twarzy Riley zmartwienie. — Zostawimy wam też jeden z shotgunów, na wypadek, gdyby coś się stało. Jak tylko odbijemy tamten blok, od razu do was wracamy.

     — Bądźcie ostrożni — poprosiła ich Riley, gdy mężczyźni oddalili się w stronę wyjścia. Obserwowała ich niknące za zakratowanymi drzwiami sylwetki, w duchu modląc się, by tego dnia nie przydarzyła się im więcej już żadna tragedia.

*   *   *   *   * 

     Klatka piersiowa Hershela unosiła się i opadała w regularnych odstępach, co Riley rozpoznała jako znak poprawy jego stanu. Świszczący, płytki oddech ustąpił, a puls mężczyzny znacznie się poprawił. Jego oczy wciąż jednak pozostawały zamknięte. 

     Córki staruszka nie opuszczały jego boku nawet na krok, wpatrując się w spokojną twarz mężczyzny. Osoba niezaznajomiona z sytuacją mogłaby stwierdzić, że Hershel po prostu śpi. Nikt z obecnych jednak nie potrafił patrzeć na to w ten sposób. Mimo powstrzymania krwawienia, każdy miał gdzieś z tyłu tę myśl, że wciąż istnieje nawet miminalne ryzyko, że Hershel tego nie przeżyje. 

     Charakterystyczne skrzypnięcie drzwi sprawiło, że wszyscy obecni w celi podnieśli wzrok znad nieprzytomnego staruszka. 

     — Tak szybko wrócili? — szepnęła Emily, patrząc na Riley z zaskoczoną miną. Szatynka wyprostowała się w swoim miejscu, spodziewając się lada chwila ujrzeć w wejściu do celi mężczyzn z jej grupy, całych i zdrowych po oczyszczeniu bloku dla napotkanych więźniów. Dostrzegłszy jednak zdezorientowanie na twarzy stojącego w przejściu Glenna, Riley zrozumiała, że to nie oni pojawili się w bloku C.

     — Nie miałeś przypadkiem porządkować jedzenia? — Azjata spytał tego, ktokolwiek powoli zbliżał się w stronę celi.

     — Mam coś o wiele lepszego — dziecięcy głos Carla było ostatnim, co Riley spodziewała się usłyszeć. 

     Chłopiec wszedł do celi, sprawiając, że wszyscy podnieśli na niego zdziwione spojrzenia. Położył na ziemi między zebranymi sporych rozmiarów torbę, której zawartość sprawiła, że aż wstrzymali na moment oddech.

     — Gdzie to wszystko znalazłeś? — Riley aż oczy zaświeciły się na widok dużej ilości czystych bandaży, opatrunków z gazy, a także płynów do oczyszczania ran. 

     — W ambulatorium — odpowiedział Carl z dumą, wyraźnie z siebie zadowolony. Riley podniosła na niego powoli wzrok, czując jak krew odpływa jej z twarzy. — Nie zostało tam wiele, ale zabrałem co się dało.

     — Poszedłeś tam sam? — Lori spojrzała na niego z niedowierzaniem.

     — Tak — chłopiec wzruszył ramionami jak gdyby nigdy nic. 

     — Zwariowałeś?! — jego matka podniosła głos, momentalnie ogarnięta przez nerwy. 

     — To nic wielkiego. Zabiłem po drodze dwóch sztywnych. — Carl zdawał się nie dostrzegać stanu, w jaki popadała jego matka. 

     — Czy ty to widzisz? — wskazała dłonią na nieprzytomnego Hershela — To stało się przy prawie całej grupie! 

     — Potrzebowaliśmy zapasów, więc je zdobyłem — Carl przeszedł na ton defensywny. 

     — Doceniam, ale... — Lori ponownie podniosła głos, tym razem jednak jej syn nie zamierzał tak łatwo ulec. 

     — Daj mi  spokój! 

     — Carl! — Beth skutecznie uciszyła młodego chłopca. Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, które w tamtej chwili wypełniała dezaprobata. — To twoja matka! Nie możesz się tak do niej zwracać. 

     Policzki chłopca oblał dorodny rumieniec, a sam Carl pochylił nieco głowę, aby schować swoje oczy za przydługimi już kosmykami włosów. Spojrzał z ukosa na swoją rodzicielkę, która patrzyła na niego w szoku.

     — Posłuchaj mnie, to naprawdę wspaniale, że chcesz pomóc, ale- 

     Nie dane jej było dokończyć, gdyż chłopiec zerwał się z miejsca i wybiegł z celi w tylko sobie znanym kierunku. Przez moment nikt nie odważył się wypowiedzieć nawet słowa. Wszyscy byli zbyt zaskoczeni taką reakcją ze strony chłopca. Lori odetchnęła głęboko, wyraźnie wytrącona z równowagi. Mrugała szybko, tak jakby z trudem powstrzymywała potok łez. 

     — Te bandaże pomogą nam zapobiec infekcji — pierwsza głos zabrała Emily, decydując się na wykorzystanie materiałów zdobytych przez chłopca. Carol pokiwała zgodnie głową i obie kobiety zabrały się za opatrzenie rany staruszka. 

 *   *   *   *   * 

Ile bym dała, żeby móc przeskoczyć tak, powiedzmy do połowy tego sezonu i pociągnąć akcję właśnie od tamtego momentu... 


Continue Reading

You'll Also Like

72.8K 4.3K 38
ps pisałam to jak mialam 14 lat wiec nie jest to jakies wybitne, czytasz na wlasna odpowiedzialnosc lol (T/I) tkwi w centrum apokalipsy. Jest głodna...
2.9K 138 21
W dniu szesnastych urodzin Olivii przyjeżdża Sherlock który musi ją zabrać z powrotem do Londynu, nastolatce grozi dalej niebezpieczeństwo ze strony...
8.1K 522 46
Akt. I W Obozie Herosów trwają przygotowania do walki z Kronosem. Półbogowie wiedzą, że czeka ich nie lada wyzwanie. Jednak, gdy do Obozu Herosów tr...
16.2K 430 6
Scenariusze z HP:D Obecnie realizowane dla: -Harry -Ron -Oliver -Fred -Cedrik