Firestarter| Daryl Dixon (POP...

By red_qnn

52.2K 3.5K 993

Obiecaj mi. Obiecaj, że przetrwasz i będziesz żyć. More

Wstęp
Bohaterowie
Soundtrack
I. ATLANTA
o. jaskółczy niepokój
i. uważaj na siebie
ii. zostaw mnie
iii. wybuch
iv. zagłada
v. pandemonium
vi. eksterminacja
vii. zbieg okoliczności
viii. stary znajomy
ix. bezpieczna przystań
x. w pułapce
xi. rick grimes
xii. gorzka prawda
xiii. mała syrenka
xiv. waszyngton
xv. utracona nadzieja
xvi. ostatnia sekunda
II. FARMA
i. blokada
ii. poszukiwania
iii. greene
iv. do ostatniej kropli krwi
v. postępy
vi. upadek
vii. dowód
viii. frankenstein
ix. sekret
x. brawura
xi. pustki
xii. szeryf
xiii. zawahanie
xv. proces
xvi. dale
xvii. przyjaciel
xviii. każdy z nas
III. WIĘZIENIE
i. stałe miejsce
ii. blok c
iii. bełt
iv. cisza
v. wdzięczność
vi. ogniwo
vii. bracia krwi
viii. andrea
ix. łzy
x. warunek
xi. odkupienie
xii. pożegnanie
KSIĘGA POSTACI
SPITFIRE

xiv. wspomnienie

721 56 12
By red_qnn

*Znalazłam między nauką a pracą moment, żeby dokończyć ten rozdział i wrzucić go wcześniej, niż pierwotnie planowałam ^^*         

          Słońce świtało już nad horyzontem, gdy pick-up z czworgiem ocalałych (a także jednym rannym chłopakiem) wyjechał na polną drogę prowadzącą do farmy rodziny Greene. W samochodzie panowała kompletna cisza - Rick zabronił komukolwiek się odzywać, coby półprzytomny dzieciak nie dowiedział się za wiele. Sami wyciągnęli z niego wyłącznie tyle, że ma na imię Randall.

          Riley nie przeszkadzała ta cisza. Ba, w tamtej chwili była jej nawet na rękę. Poprzednia noc była pełna nie do końca przyjemnych przygód. Przysporzyła wielu nowych doświadczeń, a także przywołała dawne wspomnienia, które Riley starała się trzymać zamknięte pod kłódką. 

          Przede wszystkim jednak wyprawa ta dała jej do myślenia i uświadomiła, jak wiele było jeszcze przed nią pracy. Jak dużo musiała się jeszcze nauczyć, przepracować, przemyśleć, by w razie podobnych sytuacji nie uciekać z podkulonym ogonem i szukać ukrycia za plecami innych ludzi. By przestać się bać. 

          Jako najdrobniejsza spośród zebranych, siedziała w środku na tylnym siedzeniu, pomiędzy Glennem i Randallem. Ten ostatni miał oczy przewiązane szmatką, chociaż Riley sądziła, że i tak był zbyt wyczerpany, by zarejestrować dokąd zmierzają. Nie próbowała jednak kwestionować decyzji Ricka. 

          Czuła na sobie sporadyczne spojrzenia Glenna, który zerkał na nią co jakiś czas. Nie zamieniła z nim słowa odkąd tamten facet go prawie postrzelił, a Riley była pewna, że pozwoliła mu umrzeć. Czuła się przez to paskudnie. Przez strach i blokadę, jaka wytworzyła się w jej umyśle przez własne traumy, nie była w stanie pomóc przyjacielowi w potrzebie. Nie mogła pójść mu z odsieczą i zrobić tego, przed czym on by się najpewniej nawet nie zawahał. 

          Wiedziała, że to wobec niego nie w porządku. Glenn nie zrobił nic złego, a ona traktowała go jakby był bombą zegarową. Bała się jednak spojrzeć mu w oczy po tym, jak przez jej bierność prawie spotkała go tragedia.

        Przez przednią szybę widziała już, jak z domu wysypuje się część osób, a ci na zewnątrz zbierają się w miejscu, do którego zmierzał pickup. Rick zatrzymał auto niedaleko werandy i wysiadł, od razu złapany w objęcia żony i syna. Hershel opuścił pojazd i zwrócił  się z uśmiechem w stronę biegnącej Maggie - dziewczyna jednak minęła go i dopadła Glenna, zawieszając ramiona na jego szyi. 

          Riley wyszła jako ostatnia, potykając się prawie o własne nogi, gdy jej stopy dotknęły podłoża. Była zmęczona bardziej, niż jej się wydawało; podczas drogi powrotnej nie zmrużyła powiek choćby na moment. Adrenalina nie pozwalała jej zasnąć, poza tym, nie była pewna, czy dałaby radę spać obok Randalla. Był tylko dzieciakiem, fakt. Pomogli mu, fakt. Ale wciąż należał do grupy, która już dwukrotnie próbowała ich zabić.   

        Kobieta podparła się pod boki i wygięła plecy, słysząc w kręgosłupie chrupnięcie. Odetchnęła głęboko i przetarła zmęczoną twarz dłońmi, by chwilę później zostać niemal zmiecioną z nóg. Jakaś siła wbiła się w nią, na moment odbierając jej dech, gdy szczupłe ramiona objęły jej klatkę piersiową, ściskając ją mocno. 

          Otworzyła szeroko oczy, zaskoczona takim powitaniem, lecz ujrzała jedynie przed sobą burzę czarnych włosów.

          — Emily — wydusiła z siebie z trudem, gdy poobijane żebra przypomniały jej o wypadku ze szwendaczem. — Nie mogę oddychać. 

          Brunetka momentalnie ją puściła, złapała jednak przyjaciółkę za ramiona i przyjrzała jej się dokładnie. Jej twarz była dziwnie łagodna jak na kogoś, kto z reguły grozi swoim bliskim pobiciem, jeśli choć włos spadnie im z głowy... W dodatku powieki kobiety były delikatnie zaczerwienione i spuchnięte, jakby uroniła wiele łez. Ale Emily przecież nie płacze.

          — Nic ci nie jest? — Riggs zapytała na tyle cicho, że na początku Riley nie do końca ją usłyszała. Zmarszczyła lekko brwi i zmrużyła oczy, przyglądając się przyjaciółce. Brunetka była zdesperowana, żeby usłyszeć odpowiedź twierdzącą. 

          — Tak... Wszystko okej — mruknęła, przypatrując jej się uważnie. Nie potrafiła wymyślić, co mogło spowodować u Emily takie zachowanie. Zwłaszcza, że nie rozstały się poprzedniego dnia w szczególnie dobrych relacjach. 

          — Świetnie — brunetka uśmiechnęła się szeroko, a jej oczy zabłysły, nagle zaszklone. Teraz Riley mocno się już zdziwiła.

          — Wszystko gra? — zagaiła, przekrzywiając lekko głowę by złapać z nią kontakt wzrokowy. Emily pokiwała głową, by następnie zacząć nią gwałtownie kręcić. 

          — Ja... — zająknęła się, co jeszcze bardziej zadziwiło Riley — Ja muszę cię przeprosić.

         — Mnie? — szatynka cofnęła głowę zaskoczona — A za co?

         — Za moje wczorajsze pieprzenie... — Riggs prychnęła z grymasem na twarzy. — Za wymaganie od ciebie wyjaśnień, które mi się nie należą. Za najeżdżanie na ciebie, gdy przeszłaś koszmar. Za zignorowanie faktu, że mimo iż ostatecznie nic ci się nie stało, możesz nie czuć się dobrze tutaj — powiedziała, przystawiając palec do czoła Riley. 

          Szatynka westchnęła cicho, spuszczając wzrok na ziemię. Emily nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo źle sprawy miewały się tam po zeszłej nocy. 

          — Musisz mi też wybaczyć, że czasem obchodzę się z tobą jak z jajkiem — zaśmiała się nerwowo. — Jesteś jedną z najbliższych mi osób, Ri i traktuję cię jak rodzinę. Wiem, że czasem reaguję zbyt impulsywnie, ale to dlatego, że się o ciebie martwię... Dlatego bardzo cię przepraszam. 

          — Nie musisz mnie przepraszać, matole — Riley przewróciła oczami z uśmiechem na ustach, przyciągnęła jednak przyjaciółkę, by raz jeszcze ją przytulić. — Wiem, że chcesz jak najlepiej. Ale ja po prostu czasami nie chcę mówić o tym, co mnie dręczy. 

          — Rozumiem. — pokiwała głową ze szczerym uśmiechem, jasno przepełnionym ulgą po zakopaniu topora wojennego. 

          Dwie kobiety obróciły się wreszcie w stronę pozostałych osób, które witały się z resztą. Hershel zniknął już wewnątrz domu, prosząc uprzednio Patricię o przygotowanie stołu do zabiegu. Rick taksował badawczym wzrokiem Lori, na której twarzy w nieznanych jeszcze Riley okolicznościach pojawiły się niewielkie rany. Na werandzie stał John z ramionami skrzyżowanymi na klatce piersiowej, uważnie przyglądając się pogodzonym już przyjaciółkom. Posłał Riley łagodny uśmiech gdy na niego spojrzała, a kobieta odwzajemniła gest ze zmęczeniem.

          Jej wzrok padł wreszcie na stojącego nieco z boku kusznika. Daryl skakał uważnym wzrokiem po zebranych, analizując sytuację i nowoprzybyłych, o których wszyscy martwili się przez całą noc. Nie uszło jej uwadze jak zerka kątem oka także na nią, choć usilnie stara się to ukryć. Zagryzła szczęki i zmarszczyła brwi, nieświadomie się spinając, po czym odwróciła od niego wzrok i ruszyła wraz z Emily w stronę werandy. 

          Wspinała się po już po schodach, gdy słowa T-Doga skutecznie zatrzymały ją w miejscu.

          — Ej, a to co za jeden? 

          Czarnoskóry zwrócił uwagę wszystkich swoim zdziwionym tonem, a także dłonią wyciągniętą w stronę pickupa. Dopiero wtedy oczy każdego dostrzegły nieznajomą postać zajmującą miejsce na tylnych siedzeniach.

          — To Randall. — odpowiedzi udzielił Glenn, a ton jego głosu idealnie pasował do niezadowolenia jakie wymalowane miał na twarzy. 

          Wieść o nowej osobie wywołała w grupie mieszane uczucia. Wszystkich jednak łączył ten sam niepokój i swego rodzaju obawy, które wkrótce miały tylko się pogłębić.

 *   *   *   *   * 

          — Nie mogliśmy go tam tak po prostu zostawić. — głos Ricka odbił się między ścianami pogrążonego w całkowitej ciszy salonu. Wszyscy mieszkańcy farmy i członkowie grupy siedzieli rozproszeni po pomieszczeniu, z niecierpliwością wysłuchując relacji z wydarzeń poprzedniej nocy. — Wykrwawiłby się... o ile wcześniej sztywni by go nie dopadli.

          — W mieście zrobiło się naprawdę nieciekawie — wyjaśnienie Glenna rozjaśniło nieco perspektywę tych, którzy nie zapuszczali się poza granice farmy. Koreańczyk miał na twarzy grobowy wyraz, nerwowo strzelał kostkami i zerkał co rusz na opierającą się o framugę Maggie. Odkąd wrócili, traktował młodą dziewczynę z pewnym dystansem, co widoczne było również dla pozostałych osób. 

          — Co z nim zrobimy? — Andrea zadała pytanie, które krążyło w głowach obecnych odkąd tylko dowiedzieli się o nieznajomym. Było to także pytanie, nad którym głowiła się czwórka ocalałych przez praktycznie całą noc. Już w momencie, w którym Rick zdecydował się na drastyczne środki w wyciągnięciu chłopaka z pułapki, nasunął się problem, co właściwie począć z młodocianym. Był obcy i, jakby na to nie spojrzeć, stał po drugiej stronie barykady podczas walki. Był wrogiem. Ale także jeszcze niemal dzieciakiem.

          Riley nie spuszczała wzroku z wyraźnie zmęczonego, ale i zestresowanego Ricka. Po mężczyźnie widać było ciężkie skutki ostatniej nocy i czynów, których musiał się dopuścić, aby zawalczyć o życie swoje jak i bliskich. Sama również walczyła z głosami wypominającymi jej błędy jakie popełniła w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, jednak dławiła je w milczeniu, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji i tego, co w tamtej chwili było priorytetem. Prędzej czy później zmuszona zostanie do poukładania sobie bałaganu we własnej głowie, jednak wtedy nie była to odpowiednia chwila. 

          Grimes wyprostował się i zamierzał odpowiedzieć wreszcie na pytanie, gdy do pomieszczenia wkroczył Hershel.

          — Poskładałem mu łydkę na tyle ile się dało, ale podejrzewam, że i tak ma uszkodzone nerwy. — oznajmił staruszek, ścierając z dłoni krew przy pomocy wilgotnej szmatki. — Chłopak nie stanie na nogi przynajmniej przez kolejny tydzień. 

          — Jak będzie już mógł chodzić to damy mu manierkę i odstawimy na główną drogę. Stamtąd będzie musiał radzić już sobie sam. — szeryf przedstawił swój plan, krótko i treściwie. 

          Nie była to idealna wizja radzenia sobie z nieznajomymi ludźmi. Jednak sama perspektywa pozwolenia człowiekowi, który należał do wrogiej grupy, na pozostanie wśród nich, wprawiała wszystkich w niepokój, a także obrzydzenie. Ba, niektórym w ogóle nie przeszło przez myśl, że ten chłopak mógłby z nimi zostać. 

          Riley powtarzała sobie, że mimo wszystko uratowali mu życie. Nie pozostawili go na pastwę losu krążących po mieście bestii, a zabrali go ze sobą. Udzielili mu pomocy, pozszywali go. Zrobili więcej, niż ludzie z jego własnej grupy. Więcej, niż powinni

          — To jak zostawić go szwendaczom — Andrea pokręciła głową, słysząc pomysł Ricka. — Jak odesłanie go na pewną śmierć.

          — Dostanie szansę — skontrował Rick — Od niego będzie zależeć jak ją wykorzysta. 

          Do dyskusji włączyło się więcej osób, a Riley w milczeniu przysłuchiwała się przerzucanym komentarzom. Strony były jasno podzielone - jedni uważali odesłanie Randalla za wyrok śmierci, inni jako potencjalne sprowadzenie na farmę wrogich jednostek. Sama Flint nie wiedziała, za którą stroną bardziej by się opowiadała. Nie chciała w ogóle wybierać strony. 

          Siedziała więc cicho w fotelu, tuż przy opierającym się o mebel Johnie, gdy jej uwagę zwrócił ruch w przedsionku. Zerknęła tam ukradkiem i dostrzegła Daryla wchodzącego do środka. Mężczyzna spotkał jej spojrzenie, a Riley automatycznie odwróciła głowę i wyprostowała się, czując w gardle nieprzyjemną gulę. Jej umysł, po raz kolejny, przypomniał jej słowa wywrzeszczane przez kusznika poprzedniego dnia. Nie była w stanie patrzeć na niego dłużej niż kilka sekund i nie słyszeć jego wściekłego, przepełnionego jadem głosu.

          Była zbyt skupiona na ponownym wysłuchiwaniu trwającej dyskusji by dostrzec na sobie czujne spojrzenie Johna, którego uwadze nie umknęła wyraźna zmiana w jej postawie. Policjant zmarszczył brwi, widząc jak kobieta wygina palce u dłoni i przełyka z trudem ślinę, a następnie podniósł wzrok na stojącego z boku Daryla. Kusznik kiwnął do niego lekko, a John zmrużył oczy i zwrócił się z powrotem w stronę wyraźnie sfrustrowanego Shane'a.

          — Tak po prostu go puścimy? — przez słowa Walsha przebijała się ukryta krytyka względem strategii podjętej przez Ricka. — Wie już o farmie. Wie gdzie jesteśmy. Sprowadzi ich tutaj jak nic!

          — Miał opaskę na oczach przez całą drogę — szeryf pokręcił głową z pełnym przekonaniem. — Poza tym, dzieciak ledwo uszedł tam z życiem. Jest niegroźny

          — Niegroźny? A mógłbyś to samo powiedzieć o jego kumplach? — prychnął Shane — Mówiłeś, że ile ich tam było? Zabiłeś trzech, w dodatku zabrałeś ze sobą zakładnika, bo nie ukrywajmy, właśnie tak to wygląda. Naprawdę sądzisz, że nikt nie będzie go szukał? 

          — Zostawili go tam — odezwała się Riley, przerzucając spojrzenie między dwoma dyskutującymi policjantami. Sama nie była pewna, co ma sądzić o całej tej sytuacji, ale przecież gdy przyszło co do czego poparła decyzję Ricka o zabraniu chłopaka z miasta. Sprawiedliwym było, aby również i teraz okazać mu wsparcie. — Zostawili na pewną śmierć i odjechali. Sądząc po tym, co tam się zeszłej nocy wydarzyło, mogą równie dobrze myśleć że już jest martwy

          — Nie macie pewności, że nie widzieli jak go zabieracie — Shane nie dawał za wygraną, wciąż poddając wątpliwościom każdy kolejny zasłyszany argument. — Nie wiecie, czy nie mieli w okolicy więcej ludzi, którzy być może zainteresowali się obraną przez was trasą. 

          — Miasto było oblężone przez martwych! — Rick nie wytrzymał i podniósł głos, tracąc resztki cierpliwości. — Nikt nie będzie nas szukał. 

          Na twarzy Shane'a wystąpił kpiący uśmieszek sugerujący, że żadne wyjaśnienia nie przekonywały go do opuszczenia gardy. Mężczyzna najwidoczniej miał w zamiarze podważać każdą usłyszaną wypowiedź. 

          — Słuchajcie, skoro miasto było zalane trupami, to ostatnie o czym tamci goście myśleli to czajenie się na potencjalny losowy samochód wyjeżdżający z ulicy. Zwłaszcza, że jak gdyby nigdy nic zostawili tam swojego człowieka. Najpewniej zabrali się i wrócili do własnego obozu, tak jak powiedział Rick. — do rozmowy włączył się milczący dotąd John. Skrzyżował ramiona na klatce piersiowej i zerknął na Shane'a. — Ale warty możemy wystawić tak czy inaczej. Chociaż sam wątpię, że na horyzoncie pojawi się jakaś obca grupa, to będziemy mieli przynajmniej oko na przypadkowych zarażonych. 

          — Trzymanie go tu i tak nie jest najlepszym pomysłem... — westchnęła Andrea z nietęgą miną.

          — Jest nieprzytomny — Hershel ponownie zabrał głos. — I nieprędko się obudzi. Nie po takim szoku i utracie tak dużej ilości krwi. 

          — No biedny mały gówniarz. Wiecie co, chyba skoczę kupić mu czekoladki na pocieszenie — prychnął Walsh, nie ukrywając swojej wściekłości. Parsknął pod nosem i ruszył energicznym krokiem przez salon. — Cholera jasna, znów jesteśmy w świecie fantazji... 

          — Jeszcze nie rozmówiliśmy się o tym co zrobiłeś w mojej stodole — Hershel ruszył za nim, mówiąc ostrym tonem. — Niech się wyrażę jasno. To jest moja ziemia. Chciałem, żebyś stąd zniknął, ale Rick mnie od tego odwiódł. Co nie oznacza, że się z tego cieszę. Więc bądź tak dobry, zrób nam obu przysługę i się zamknij. 

          Jeśli grupa wiedziała cokolwiek o Walshu, to na pewno to, że nie potrafił się zamknąć. Zawsze wyrażał swoje zdanie, niezależnie od okoliczności i tego, jak bardzo mogło to skomplikować sprawę. Kwestią czasu był zatem jego kolejny wybuch w kwestii Randalla. 

          Tym razem jednak, czując na sobie spojrzenia praktycznie wszystkich obecnych, zrezygnował z kontrataku i wycofał się z pomieszczenia po czym opuścił dom, wieńcząc swoje wyjście głośnym trzaśnięciem drzwiami. 

          — Dzisiaj nie będziemy o niczym decydować — Rick spojrzał na Hershela, zwracał się jednak do wszystkich zebranych. — Musimy trochę ochłonąć, przemyśleć całą sprawę. Nie róbmy niczego pochopnie.

          — Nie chcę widzieć tego człowieka w moim domu, Rick — staruszek szepnął do szeryfa, zaciskając stanowczo szczękę i nie spuszczając wzroku z sunącej przez teren farmy sylwetki Shane'a. — Zgodziłem się, żeby został na farmie, bo mnie do tego przekonałeś. Ale ma się trzymać z dala od mojej rodziny. 

          Grimes zacisnął po bokach pięści na słowa Hershela, pokiwał jednak zgodnie głową. Wszyscy zebrani zaczęli powoli zbierać się z zajmowanych miejsc i opuszczać pomieszczenie, aby powrócić do swoich poprzednich zajęć, czy też na spokojnie przemyśleć zaistniałą sytuację i możliwe rozwiązanie problemu. 

          Riley podniosła się ociężale z fotela, krzywiąc się przez ból jaki objął jej kończyny. Konsekwencje wypadku z poprzedniego dnia, a także sytuacji z miasta, dotarły do niej dopiero w tamtym momencie. Dopiero gdy była pewna, że jest bezpieczna, a za rogiem nie czai się ani żaden zainfekowany, ani nikt z wrogiej grupy, zorientowała się jak bardzo jest wyczerpana. Pragnęła w tamtej chwili zaszyć się w swoim namiocie i nie wychodzić nigdzie przynajmniej przez kolejną dobę.

          Ruszyła z wolna za kierującym się ku wyjściu Johnem, walcząc z napierającą na nią sennością. Stawiała krok za krokiem, w głowie mając wyłącznie obraz swojego ciepłego śpiworu, gdy niespodziewanie potknęła się o własną stopę i runęła do przodu. Gotowa była na zderzenie z podłogą, jednak ktoś złapał ją w ostatniej chwili za ramię i uratował przed kolizją.

          Otworzyła szeroko oczy, momentalnie wybudzona z chwilowego otępienia, po czym podniosła osłupiały wzrok. Daryl stał tuż obok niej, jedną dłonią ściskając jej lewe przedramię, drugą trzymając pod jej prawym łokciem. Riley przez moment patrzyła na niego wytrzeszczonymi oczami, zaskoczona jego błyskawiczną reakcją a także faktem, że w ogóle zareagował. Spojrzała w jego oczy, spodziewając się tej samej pogardy i irytacji, które najczęściej zdobiły jego twarz, jednak... nie dostrzegła ani jednego ani drugiego.

          Mężczyzna złapał ją mocniej i podciągnął sprawnie do góry, pozwalając jej odzyskać równowagę.

          — Patrz pod nogi.

          Riley w momencie ocknęła się z tego krótkiego szoku i wyrwała z jego ramion, jakby jego dotyk ją nagle oparzył. Wyprostowała się i odsunęła od Dixona, patrząc na niego spod zmarszczonych brwi.

           — Nie dotykaj mnie.

          Gdy zorientowała się, że wypowiedziała swoją myśl na głos, jej oczy mimowolnie się rozszerzyły. Nie spuszczała wzroku z pozoru niewzruszonej twarzy Daryla, którego wyciągnięte w jej stronę ramiona opadły luźno wzdłuż ciała. Wciąż jednak stał na tyle blisko, by mogła dostrzec niewielką zmarszczkę jaka uformowała się między jego brwiami, a także zauważyć jak zaciska usta w cienką linię. Nie spodziewał się tego. Ona z resztą też.

          John, który dalej stał w przejściu, przyglądał się tej sytuacji ze zmarszczonymi w konsternacji brwiami, a Rick, który jako ostatni pozostał w salonie, nie potrafił ukryć swojego zaskoczenia zarówno zachowaniem Daryla, jak i Riley. Ta dwójka, której interakcje były jak dotąd ciekawym zjawiskiem dla całej grupy, toczyła teraz swego rodzaju walkę na spojrzenia. I nie zapowiadało się, aby którekolwiek z nich miało w zamiarze się poddać.

          Po paru sekundach, które zdawały się trwać wieczność, myśliwy odpuścił i odsunął się, cofając powoli w stronę wyjścia. Oderwał od Riley nieodgadniony wzrok i minął w drzwiach osłupiałego Johna, po czym zniknął z pola widzenia obecnych. Sama dziewczyna przymknęła na moment powieki i wypuściła z siebie ciężko powietrze, po czym przetarła twarz dłońmi i także ruszyła w stronę drzwi.

          — Co to miało być? — parsknął John, próbując złapać z nią kontakt wzrokowy. Riley jednak uparcie patrzyła pod nogi, najwidoczniej wziąwszy sobie do serca poradę Dixona.

          — Nic.

          — Nie wyglądało mi na nic — zmarszczył brwi, zrównując się z nią krokiem. Kobieta jak gdyby nigdy nic maszerowała w stronę obozowiska. — Myślałem, że go dosłownie zabijesz wzrokiem...

          — John, jestem po prostu zmęczona... — pokręciła głową, krzywiąc się mimowolnie. — Ten wyjazd dał mi w kość i chcę iść już spać.

          — Na pewno chodzi tylko o to? — zwątpił w jej wyjaśnienia. — Bo odnoszę wrażenie, że coś jest na rzeczy. Coś, co ma związek z faktem, że cała się spinasz ilekroć Dixon jest w pobliżu.

          — Wydaje ci się — zbyła go, ale John nie zamierzał się tak łatwo poddawać. Złapał ją za nadgarstek i zatrzymał, a kobieta westchnęła ciężko i odwróciła się do niego. — Mówię serio, John.

          — Wiesz, że możesz mi powiedzieć, jeśli coś się stało? — zmarszczył nerwowo brwi. Na jego twarzy malowało się zaniepokojenie.

          — Nic się nie stało — spróbowała raz jeszcze, siląc się na przekonywujący ton. — Jestem po prostu zmęczona. Dixon nie ma z tym nic wspólnego.

          Zmrużył lekko oczy, badając jej twarz uważnym spojrzeniem. Ostatecznie jednak puścił jej nadgarstek, a Riley uśmiechnęła się do niego słabo i ruszyła z powrotem w stronę obozu. Policjant skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, obserwując jej oddalającą się sylwetkę.

          Znał ją od lat. W dodatku miał duże doświadczenie w stwierdzaniu kiedy ktoś mówi prawdę, a kiedy próbuje ukryć istotne fakty. Dlatego bez większego problemu zorientował się, że dziewczyna skłamała mu w żywe oczy zarówno w sprawie swojego samopoczucia, jak i roli kusznika w doprowadzeniu jej do takiego, a nie innego stanu.

          A jej dyskomfort w jego towarzystwie był zbyt wyraźny, żeby go zignorować.

*   *   *   *   *

          Daryl nie lubił przyjmować rozkazów od innych ludzi.

          Zawsze chodził własnymi ścieżkami i rzadko kiedy podporządkowywał się poleceniom innych, bez względu na to czy byli mu obcy, czy może odgrywali w jego życiu jakąś rolę. Przez pewien czas działał pod instrukcje Merla, z czasem jednak sam zaczął dostrzegać wady w sposobie bycia swojego brata. Jego zniknięcie pozwoliło mu natomiast na poznanie nowych, nieodkrytych jeszcze przez Daryla dróg. Pozwoliło mu, jakkolwiek to brzmi, na spróbowanie wolności.

          Nie siedział pod szopą pod ktoś mu tak kazał. Nie dlatego, że Shane i Andrea przez cały dzień kręcili się przy drewnianej konstrukcji, zerkając nieufnie między szparami na zamkniętego w środku chłopaka. Powodem nie był też zdecydowanie fakt, że Walsh sam próbował zasugerować mu jak bardzo kiepski był plan Ricka i jak duże zagrożenie stanowiła dla nich obecność tamtego dzieciaka. Daryla niewiele obchodziła z resztą ta cicha wojna między dwoma policjantami.

          Siedział tam, bo sam tak zdecydował. Bo nie lubił obcych, nie ufał im, mimo, że samemu zdarzało mu się jeszcze czasem czuć wyjątkowo obco wśród swoich. Również podchodził do strategii Ricka z pewną dozą sceptycyzmu, ale nie zamierzał ogłaszać wszem i wobec swoich przemyśleń. Wolał poczekać na rozwój sytuacji i obserwować wszystko z dystansu, jak miał to w zwyczaju z resztą robić.

          Siedział tam, bo cała farma ogarnięta była w ciemności, a mieszkańcy już dawno odpłynęli w głęboki sen. Bo cisza jaka zapadała po zmroku uspokajała go, a chłodne powietrze otrzeźwiało jego umysł. Uporządkowanie myśli przychodziło o wiele łatwiej, gdy do towarzystwa miał wyłącznie cykające w oddali świerszcze i pohukujące cicho sowy.

          Oparł się plecami o drzwi szopy i zaciągnął papierosem, aby po chwili wypuścić z ust kłęby dymu. Ukrywał się przed blaskiem księżyca i jedynym co zdradzało jego obecność była tląca się słabo końcówka szluga. Daryl na ogół nie przypisywał rzeczom materialnym szczególnej wartości, może poza swoją kuszą. Ale papierosy były czymś, co pozwalało mu na uspokojenie się i złapanie oddechu w momentach, w których nie miał innej możliwości na odreagowanie. Cenił sobie te kilka połamanych sztuk, które udało mu się znaleźć w jednym z wozów na autostradzie i pilnował, by przypadkiem nie trafiły w cudze łapska. Znał przynajmniej kilka osób z grupy, które dałyby wiele za choćby jednego bucha.

          I choć z reguły wyjście na papierosa pomagało mu w ogarnięciu bałaganu jaki zwykle panował w jego głowie, tym razem coś uniemożliwiało mu pokonanie ciążących na nim emocji.

          Zaskakująco, nie miało to nic wspólnego z uwięzionym w szopie, potencjalnie niebezpiecznym człowiekiem.

          Jego problematyczne myśli miały związek z wydarzeniami poprzednich dwóch dni, chociaż sam doskonale wiedział, że swoje podłoże znajdowały w ostatnich tygodniach. Kumulowały się, powoli i niespostrzeżenie, ukryte na tyle dobrze, że sam ich nawet nie dostrzegał. Atakowały mur jaki budował przez długie lata, mur który pozwalał mu na uodpornienie się na słowa i czyny innych ludzi, mur dzięki któremu inni nie mogli go zranić.

          Był zbyt zajęty swoim gniewem i poczuciem beznadziei, a także targającymi nim, irytującymi wyrzutami sumienia, by dostrzec, że w murze powstała dziura.

          Wszelkie obelgi, przekleństwa czy słowa dezaprobaty rzucane w jego stronę spływały po nim i nie robiły na kuszniku najmniejszego wrażenia, aż nagle coś się stało. Coś, co sprawiło że oniemiał, że na moment opuścił gardę i pozwolił swoim słabościom ujrzeć światło dzienne. Parę wypowiedzianych szeptem słów i jedno przepełnione gniewem spojrzenie.

          Riley.

          Już dawno nie poczuł takiej pustki jak wtedy, gdy odsunęła się od niego, jakby mógł ją czymś zarazić, albo jakby się nim brzydziła. Dawno nie zrezygnował z ofensywy w odpowiedzi na podobne zachowanie. Dawno nie zdecydował się po prostu odejść, bez słowa.

          Gdyby chodziło o kogokolwiek innego - po prostu rzuciłby jakimś kąśliwym komentarzem. Prawdopodobnie nie zareagowałby też na upadek tej osoby. Najnormalniej w świecie by to zignorował, a może nawet zaśmiał się z czyjejś niezdarności.

          Ale nie, gdy sytuacja dotyczyła jej.

          Nie mógł już nawet wmówić sam sobie, że spłaca dług. Że odpowiada pomocą na otrzymaną pomoc. Nie po tym, gdy wywrzeszczał jej prosto w twarz te wszystkie rzeczy, nie po tym, gdy po raz pierwszy dostrzegł w jej oczach mieszaninę strachu, zawodu i bólu.

          Chciał odkupić winy? Nie, to nie było w jego stylu.

          Daryl się martwił.

          Zmartwienie zjadało go od środka już od momentu, w którym zobaczył z oddali jak szatynka wsiada do tego pick-upa z Rickiem i Glennem, a cała trójka odjeżdża w nieznanym mu kierunku. Całą noc spędził w tym samym miejscu, w którym miał dobry widok na drogę prowadzącą do farmy. Nie zmrużył oka nawet na moment, bo wyczekiwał ich powrotu. Bo chciał przekonać się, że nic jej nie jest.

          A gdy wreszcie wrócili, nie potrafił na nią nawet spojrzeć. Uciekał się do głupiego zerkania na nią, gdy myślał że nie patrzy, do błyskawicznego taksowania jej wzrokiem w poszukiwaniu jakichkolwiek obrażeń. Co by właściwie zrobił, gdyby rzeczywiście była ranna? Miałby jej pomóc? Niby jak?

          Nie potrzebuję twojej pomocy.

          Nie dotykaj mnie.

          Przymknął powieki i wypuścił dym przez nos, przejeżdżając wolną dłonią przez twarz. Nie cierpiał tego, że cały czas czuł to durne zdenerwowanie. Nie wiedział czemu je czuje, czemu nie jest w stanie się go pozbyć, ani dlaczego w ogóle tak bardzo zaprząta sobie tym głowę.

           Wiedział jedynie kto powoduje taki zamęt w jego głowie.

           Jego wzrok, jakby mimo woli, powędrował w stronę rozbitego niedaleko szopy obozowiska. Widział, mimo dzielącej go od tego miejsca odległości, namioty rozrzucone dookoła dogasającego ogniska. Widział kamper, jak i również siedzącego na jego dachu Johna z karabinem snajperskim w gotowości. Widział ten jeden namiot, w którym spała ona.

          Osoba, która w ciągu tak krótkiego czasu okazała mu więcej troski, niż ktokolwiek podczas ostatnich kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu lat... I pomyśleć, że na samym początku uważał to za irytujące. Uciążliwe. Głupie. Zdał sobie sprawę z tego jak bardzo przyzwyczaił się do jej doglądania przy nim dopiero w momencie, w którym przestała to robić.

          Daryl czuł się źle. I bardzo nie odpowiadał mu taki stan rzeczy.

          Dopalił papierosa i rzucił peta na ziemię, gasząc go butem. Odbił się od ściany szopy i powędrował leniwie w stronę własnego obozowiska, wciskając dłonie do kieszeni. Liczył na chociaż parę godzin snu. Był kompletnie wyczerpany.

           Położył się na rozłożonym obok ogniska śpiworze i zwinął ręce pod głową. Leżał przez chwilę nieruchomo, wpatrując się pustym spojrzeniem w rozgwieżdżone niebo, stracił jednak szybko zainteresowanie tym widokiem. Sięgnął, niemal automatycznie, do kufra przypiętego do motocykla. Grzebał przez chwilę w pojemniku, aż wreszcie wyłowił ze środka książkę w bordowej okładce.

          Otworzył ostrożnie pierwszą stronę i wyciągnął wciśniętą między kartki fotografię. Jego oczom ukazał się znajomy mu już obraz, przez który poznał informacje zdecydowanie nie przeznaczone dla niego. Informacje, które perfidnie użył przeciwko niej.

           Poczuł się jak intruz, gdy tylko spojrzał na to zdjęcie. Widząc uwiecznioną na fotografii szczęśliwą chwilę między dwojgiem widocznie bliskich sobie ludzi. Miał wrażenie, że patrzy na coś bardzo osobistego, coś na co patrzeć nie powinien.

            A jednak patrzył. Patrzył i widział wielki kontrast między kobietą ze zdjęcia, a tą, która obecnie spała w namiocie. Jej szeroki uśmiech, prawie świecące się z radości oczy, rumieńce na policzkach. Riley była atrakcyjna, sam musiał to przyznać, mimo że na samym początku ich znajomości wyjątkowo mocno go irytowała. Ale wtedy, patrząc na to zdjęcie, widział o wiele więcej niż tylko wygląd zewnętrzny. Widział kogoś, kogo szczęście zdradzają same oczy. Kogoś, kto szczęście ma wymalowane na twarzy. Kogoś, kto gdyby mógł, zatrzymałby czas w tamtym momencie i pozostał na zawsze zamknięty w tamtej chwili.

            Wydawało mu się, że osoba ze zdjęcia była kimś kompletnie obcym. Kimś, kogo sam nigdy nie zobaczy.

          Kogo nigdy nie pozna.

*   *   *   *   *

          No to zaczynamy wielki finał.

          Randall nie pożyje sobie za długo, jak wszyscy doskonale wiemy. Zbliżamy się wielkimi krokami do końca tej części, bo pozostały nam jeszcze tylko jakieś 3-4 rozdziały. A co za tym idzie, już niedługo przeniesiemy się do więzienia.

           Riley nie ma dla biednego Daryla litości, nawet gdy Dixon jest zupełnie sam... Oboje powoli zmieniają swoje nastawienie do tej drugiej osoby, ale jak widać, z zupełnie odmiennym efektem.

          Pozostałe rozdziały powinny ukazać się już w przeciągu następnego tygodnia. Pozostaje mi jedynie dokończyć finał i część FARMA będziemy mieli już za sobą :)

Continue Reading

You'll Also Like

235K 8.4K 56
Bycie zawsze gorszą siostrą może być męczące. Tym bardziej po trudnym dzieciństwie. Czy coś się zmieni w 13 letnim życiu Charlotte po trafieniu do br...
13K 920 34
Starożytna magia jest potęgą, a po potęgę sięgają czarne charaktery. Co jednak, jeśli samemu wejdzie się do gniazda węży? Po wszystkim co działo się...
451K 51.8K 32
🍊 Choć miłość Callie i Freda jest silniejsza niż kiedykolwiek, silniejszy niż kiedykolwiek jest też Voldemort. Nadchodzą ciemne czasy, które wymagaj...
1.3K 93 9
Początek XX wieku.Polska nie istnieje od przeszło stu lat.Państwo jest podzielone pomiędzy trzech zaborców-Rosję, Austrię i Prusy. W Niemczech kobie...