Firestarter| Daryl Dixon (POP...

By red_qnn

52.1K 3.5K 984

Obiecaj mi. Obiecaj, że przetrwasz i będziesz żyć. More

Wstęp
Bohaterowie
Soundtrack
I. ATLANTA
o. jaskółczy niepokój
i. uważaj na siebie
ii. zostaw mnie
iii. wybuch
iv. zagłada
v. pandemonium
vi. eksterminacja
vii. zbieg okoliczności
viii. stary znajomy
ix. bezpieczna przystań
x. w pułapce
xi. rick grimes
xii. gorzka prawda
xiii. mała syrenka
xiv. waszyngton
xv. utracona nadzieja
xvi. ostatnia sekunda
II. FARMA
i. blokada
ii. poszukiwania
iii. greene
iv. do ostatniej kropli krwi
v. postępy
vi. upadek
vii. dowód
viii. frankenstein
ix. sekret
x. brawura
xii. szeryf
xiii. zawahanie
xiv. wspomnienie
xv. proces
xvi. dale
xvii. przyjaciel
xviii. każdy z nas
III. WIĘZIENIE
i. stałe miejsce
ii. blok c
iii. bełt
iv. cisza
v. wdzięczność
vi. ogniwo
vii. bracia krwi
viii. andrea
ix. łzy
x. warunek
xi. odkupienie
xii. pożegnanie
KSIĘGA POSTACI
SPITFIRE

xi. pustki

750 67 5
By red_qnn

          Wpatrywała się tępo w krajobraz, kompletnie nie dostrzegając uroków farmy, które do tej pory pomagały jej przebrnąć przez ciężkie chwile. Wydawało jej się, że świat dookoła niej stoi w miejscu, a wszelkie dźwięki zewnętrzne docierają do niej jak przez grubą szybę. Jedynym, co utwierdzało ją w przekonaniu, że nie śni, był piekący ból w okolicy skroni.

          Emily z precyzją godną długoletniego lekarza przeciągała igłę przez jej skórę, dokładnie zaszywając ranę na jej czole. Oczyszczona z krwi, brudu i potu twarz szatynki była teraz spuchnięta i blada jak papier, nie wliczając sinego śladu przy obrażeniu. Jej zielone oczy były lekko zamglone, gdy nieobecnym wzrokiem wpatrywała się przed siebie, mimowolnie marszcząc brwi za każdym razem gdy igła ponownie wbijała się przy zranionym miejscu.

          Miała na sobie czyste ubrania, a wszelkie ślady konfrontacji z zainfekowanym spłynęły z niej podczas gorącego prysznica. Na zewnątrz może i była doprowadzona do porządku, jednak środek znacznie różnił się pod tym względem. Ogarnęła ją dziwna apatia i poczucie beznadziei, które nie pozwalało żadnemu innemu uczuciu ujrzeć światła dziennego.

          Sophia nie żyła. 

          Widok jej wychudzonego, strawionego wirusem ciała wciąż widniał w głowach każdej osoby, która była obecna podczas strzelaniny przy stodole. Jej dzikie, wygłodniałe spojrzenie, ciche warczenie, ten krzywy chód... A nader wszystko moment, w którym w jej głowę posłany został pocisk.

          Stracili już wielu ludzi, odkąd to piekło się zaczęło. Wielu zmarło na ich oczach, wielu odeszło, nie widząc dla siebie miejsca w ich grupie... 

          Ale tutaj chodziło o Sophię. O dziewczynkę, która przez tak długi czas wałęsała się sama po lesie pełnym węszących dookoła potworów. Dziewczynkę, której wszyscy szukali. Dla której narażali życie. 

          Odkrycie prawdy o jej losie było jak cios prosto w serce dla każdego z nich. 

           — Gotowe. — Emily powiedziała cicho, ucinając nadmiar nici przy  skórze dziewczyny. Oderwała wzrok od jej rany, zebrała ze schodów zakrwawione szmatki i zgarnęła do kieszeni nici chirurgiczne. Przyjrzała się jeszcze raz zgarbionej sylwetce koleżanki i uniosła jej podbródek, aby otaksować opuchniętą od płaczu twarz.

          — Nie rób tego. — Riley skrzywiła się, wyczuwając na sobie rażące spojrzenie brunetki i momentalnie spodziewając się nadchodzącej awantury. Zmartwiona reakcja jaką została przywitana była instynktem, a gdy kurz po strzelaninie opadł i wszyscy rozeszli się aby zabrać się za pochowanie ciał, w powietrzu zawisło napięcie i mnóstwo pytań bez odpowiedzi. Riley wiedziała, że Emily spróbuje skonfrontować z nią jej nagłe zniknięcie.

          Sęk w tym, że nie chciała jej niczego tłumaczyć. Niczego więcej poza samym wyjawieniem faktu o walce z zainfekowanym przy autostradzie. Nie zamierzała jednak wspominać ani o rozmowie z Darylem, ani o usłyszanych od niego słowach, ani o swoim stanie bliskim załamania nerwowego po zabiciu tamtego zarażonego. 

          Obróciła głowę i wbiła wzrok w swoje kolana, marszcząc przy tym nerwowo brwi. 

          — Jesteś strasznie głupia, wiesz o tym? — Riggs syknęła, krzyżując ramiona na piersi. 

          — Daruj sobie, Emily. — Riley mruknęła pod nosem, przyciągając kolana do swojej klatki piersiowej.  

          — Daruj sobie? — powtórzyła brunetka z wymuszonym śmiechem. — Ty siebie w ogóle słyszysz? Co ci strzeliło do tego łba, żeby samej się zapuszczać do lasu? 

          — Naprawdę chcesz mnie teraz przesłuchiwać? — Riley rzuciła jej rozdrażnione spojrzenie. — Poza tym, jakie to ma w ogóle teraz znaczenie? Sophia nie żyje

          — Nie żyje — powtórzyła za nią, podnosząc głos — I ty też mogłaś umrzeć. Wytłumacz mi, po cholerę żeś tam szła?

          — To nie ma znaczenia — wycedziła przez zaciśnięte zęby. Nie chciała się denerwować i wylewać swojej frustracji na starszej koleżance, ale wszystkie wydarzenia tego dnia powoli ją dobijały i sprawiały, że traciła cierpliwość szybciej niż zwykle. — Jestem tu teraz, cała i zdrowa. Żywa

          — Masz roztrzaskany łeb! — Emily spojrzała na nią jak na idiotkę — W dodatku przyszłaś cała ufajdana w krwi szwendacza! I ty mi mówisz, że jesteś cała?

          — Słuchaj, wiem, że to było głupie — Riley podniosła się ze stopnia, na którym siedziała. — Nie potrzebuję, żebyś mi to uświadamiała. Ale poradziłam sobie, okej? 

          — I to ma niby tłumaczyć twoje nagłe zniknięcie? — starsza kobieta posłała jej zszokowane spojrzenie, po czym zaśmiała się gorzko. — Nie no, masz kompletną rację Riley. Co z tego, że nie było cię przez ponad trzy godziny. Co z tego, że wychodziliśmy z siebie i zakładaliśmy najgorsze. Co z tego, że nigdy nie ruszasz się nigdzie sama. Przecież sobie poradziłaś! Wszystko jest okej! 

          — Nie mam ochoty o tym rozmawiać — pokręciła głową i zeskoczyła na ziemię, mijając sfrustrowaną, ale i zszokowaną koleżankę. Jak dotąd Riley, cicha i wiecznie przestraszona Riley, nie ukrywała się długo ze swoimi troskami. A pewnego dnia pojawia się cała we krwi i niespodziewanie zmienia swoje zachowanie. 

          Zacisnęła pięści i ruszyła przed siebie, chcąc w tamtej chwili umknąć irytującym ją pytaniom. Emily jednak nie zamierzała się tak łatwo poddać.

          — Pomyślałaś chociaż przez chwilę o tym, przez co my tutaj przechodziliśmy? — zawołała za nią — Jak czułam się ja? Jak czuł się John? Nie wiedząc gdzie jesteś, co ci się dzieje, ani czy nie potrzebujesz pomocy? Przyszło ci chociaż do głowy, żeby zastanowić się nad tym jak inni zareagują na twoją głupotę?

          Zatrzymała się i odetchnęła ciężko, zamykając na chwilę powieki. Na język cisnęło jej się wiele słów, ale nie chciała powodować niepotrzebnych scen. Nie, gdy praktycznie cała grupa była już w dołku. 

          Odwróciła się i pomaszerowała do patrzącej na nią w oczekiwaniu Emily. Stanęła przed brunetką, spojrzała jej prosto w oczy i powiedziała spokojnym, cichym tonem.

          — Możesz śmiało uznać mnie za egoistkę, bo jedyne o czym w tamtej chwili myślałam to to, jak ja się czuję — odparła z lekko zmrużonymi oczami. — Chciałam być sama, Emily. Sama, z dala od farmy i od kogokolwiek z was, przyznaję. Owszem, wpadłam po drodze w tarapaty, owszem, roztrzaskałam sobie łeb. Ale udało mi się z tego wyjść, udało, bo musiałam liczyć na samą siebie, bo byłam sama

          — Czyli co, w ten sposób zamierzałaś nam udowodnić, że nagle stałaś się samowystarczalna? — brunetka pokręciła głową. — I nagle nas już nie potrzebujesz?

          — To są twoje słowa, Em. Nie moje — Riley odparła z zaciętą miną. Odwróciła się, aby odejść, jednak spojrzała jeszcze raz na koleżankę przez ramię. — Poza tym, nikomu nie muszę nic udowadniać. Sama to ostatnio powiedziałaś. 

*   *   *   *   * 

          — Dobrze, że Shane się tym zajął. 

          T-Dog z ulgą wyraził swoje zdanie, przenosząc kolejnego trupa do stojącego obok pickupa. Andrea odetchnęła ciężko, gdy cielsko opadło do samochodu obok kilku innych, po czym wytarła dłonie w materiał swoich spodni.

          — Twierdzisz, że postąpił właściwie? — stojący obok nich Dale spojrzał na czarnoskórego z niedowierzaniem. — Że to co zrobił, było w porządku?

          — Nie było — zamiast T-Doga, głos zabrał Rick. — I konsekwencje tego już wkrótce na nas spadną.

          — Są w żałobie, dlatego teraz tak reagują — Andrea próbowała znaleźć jakieś wyjaśnienie — Ale Hershel na pewno prędzej czy później zrozumie, że nie mieliśmy innego wyjścia. Z resztą, sama też strzelałam, John i T-Dog również. Nie będziemy się tego wypierać. 

          — Fakt. Wszyscy mieliśmy w tym swój wkład, nie tylko Shane — John pokiwał głową, opierając się o maskę pickupa. — Trzymaliśmy się wszystkich zasad, jakie utrzymywał Hershel. Zakaz noszenia broni na jego terenie? Nie ma problemu. Zakaz wciągania jego ludzi w nasze sprawy? W porządku. Ale sztywni na jednym podwórku co my? Nie ma takiej opcji.

          — Nie twierdzę, że należało to zignorować — zakomunikował Dale — Ale sianie paniki i wprowadzanie tu chaosu nie jest sposobem na-

          — Ta dyskusja nie ma sensu — przerwała mu Lori. — Nic już nie poradzimy. Stało się i koniec. 

          Zebrani wokół pojazdu wymienili między sobą spojrzenia. Dale, który, jak się później okazało, próbował zapobiec nieuniknionemu rozlewowi krwi przez zabranie broni grupy i schowanie jej w lesie, patrzył bezsilnie po zgromadzonych. Zdawać się mogło, że kompletnie nikt nie podzielał jego zdania w kwestii sytuacji ze stodołą, a wszyscy ślepo wierzyli, że Walsh postąpił słusznie. Staruszek nie potrafił zrozumieć, jak łatwo policjantowi przychodziło przekonywanie ich do swoich racji. 

          — Ale... — zaczął ze zbolałą miną, lecz zebrani zaczęli już powoli rozchodzić się do swoich prac. Andrea i T-Dog odjechali z załadowanymi ciałami, Rick odszedł w tylko sobie znanym kierunku, a Lori poklepała go po plecach i skierowała się w stronę obozowiska. Przy zakrwawionej ziemi obok stodoły został już tylko Dale i John, który zbierał pozostawione narzędzia, jakich użyli do wyeliminowania niedobitych trupów. 

          Dale spojrzał na niego z desperacją, mając nadzieję, że chociaż on wysłucha jego przemyśleń. 

          — Chyba mi nie powiesz, że będziesz go wspierał? — podszedł do policjanta, podpierając się na karabinie snajperskim. John podniósł na niego na moment wzrok i zacisnął szczęki, po czym powrócił do swojego zajęcia. — John. Ten człowiek jest niebezpieczny. 

          — Ktoś musiał się tym w końcu zająć — odpowiedział Boyle — Jeśli nie on, to jestem przekonany, że któreś z nas w końcu by pękło i zrobiło dokładnie to samo. 

          — Nie możemy rządzić się na nie naszym terenie — Dale uniósł do góry brwi. — Hershel jasno wyraził się w kwestii naszego pobytu tutaj i tego co nam wolno, a czego nie wolno robić.

          — Czułbyś się bezpiecznie mieszkając obok stodoły pełnej trupów? — policjant posłał mu pytające spojrzenie.

          — Nie. Jednak decyzja o oczyszczeniu jej nie należała do Shane'a. Ani do kogokolwiek z nas. — pokręcił głową. — Jeśli mieliśmy jakieś szanse na pozostanie w łaskach Hershela, to właśnie je bezpowrotnie straciliśmy.

          — Może i tak — John się wyprostował i otrzepał dłonie z kurzu. — Ale ostatecznie zrobiliśmy im przysługę. Nawet jeśli jeszcze sobie z tego nie zdają sprawy. Ta stodoła była jak tykająca bomba.

          — Fakt, a to co zrobił Shane było jak zdetonowanie jej w możliwie najgorszym momencie. — prychnął Dale. John zmarszczył delikatnie brwi i zmrużył oczy, krzyżując ramiona na klatce piersiowej.

          — Czemu odnoszę wrażenie, że wcale nie mówisz teraz o pozbyciu się zainfekowanych? 

          Wzrok Dale'a wyostrzył się, a sam staruszek rozejrzał się szybko, zanim podszedł nieco bliżej do policjanta. John przyglądał mu się w konsternacji, próbując zrozumieć co powodowało u niego tak dziwne zachowanie.

          — Shane jest niebezpieczny — powiedział raz jeszcze, nachylając się ku wyższemu mężczyźnie i szepcząc konspiracyjnym tonem. — Uważam, że jest zagrożeniem dla tej grupy. 

          — Skąd takie wnioski? — mruknął John, uważnie badając twarz staruszka.

          Dale zawahał się przez chwilę. Tak, jakby mocno głowił się nad doborem swoich kolejnych słów a także tym, czy w ogóle powinien je wypowiadać. Przełknął ciężko ślinę i zacisnął szczęki, jednak w końcu wyjawił powód swojego zaniepokojenia.

          — Mam podejrzenie, że Otis wcale nie zginął podczas tej wyprawy po sprzęt dla Carla — wyjawił cicho. — Wcale się nie poświęcił. 

          — Co według ciebie się tam stało? — John mimowolnie zaciskał palce na trzonku trzymanej siekiery. 

          — Myślę, że Shane go zamordował. 

*   *   *   *   * 

          Przez wiele lat wmawiano mu, że ma być twardy. Nie okazywać słabości, nie pozwalać innym wpływać na swoje sumienie, a najlepiej w ogóle uodpornić się na tak absurdalną rzecz jak wyrzuty sumienia. 

          Wtedy stajesz się słaby, przypomniał sobie słowa brata, stajesz się słaby i przez to ludzie mogą tobą pomiatać. 

          I przez wiele lat podążał naukami Merla Dixona, widząc w starszym bracie jedyny wzór do naśladowania. Nie miał w życiu nikogo innego, kto pokazałby mu tę właściwą drogę. Było to powodem, dla którego wierzył ślepo w to, co brat wciskał mu do głowy.

          Dlatego więc teraz czuł, że przygniata go poczucie winy? Coś, przed czym bronił się przez większą część swojego życia? Coś, co w mniemaniu jego brata było jak pretekst do łatwej manipulacji?

          Daryl nie potrafił zrozumieć ciążącego na nim uczuciu, że zrobił coś złego. Zazwyczaj nie przykładał większej wagi do tego, w jaki sposób wypowiedziane przez niego słowa mogą wpłynąć na innych ludzi. Nie dbał o to, czy obojętnie rzucony komentarz, czy też całkowicie zbędna zgryźliwość dotkną kogoś, czy nawet sprawią krzywdę. Było mu wszystko jedno. 

          Jednak już w momencie, w którym zaszczycił Riley tym paskudnym tekstem, wiedział, że poległ na całej linii. Tak naprawdę dopiero w momencie, w którym słowa opuściły jego usta, a jej oczy rozszerzyły się niemal do granic możliwości, zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. Czy żałował? W tamtym momencie nie. 

          Ale gdy dziewczyna przeszła obok niego obojętnie i zniknęła wśród drzew, coś w nim pękło.

          Bardzo dawno nie targało nim podobne uczucie. Rosnące napięcie w klatce piersiowej, jakby w płucach pojawiła się swego rodzaju blokada, nie pozwalająca mu na wzięcie porządnego oddechu. Ciągłe zaciskanie i rozluźnianie pięści, nerwowe zgrzytanie zębami, skakanie wzrokiem po linii lasu, z myślą, że na pewno zmieniła zdanie i postanowiła wrócić.

          Ziarno paniki w jego umyśle jedynie potęgował fakt, że zniknęła na tak długo. 

          A potem pojawiła się zalana krwią, stojąc ledwo na nogach, aby ostatecznie stanąć ramię w ramię z pozostałymi i załatwić szwendaczy ze stodoły... Daryl starał się skupić na zadaniu, na oczyszczeniu farmy, ale mimowolnie zerkał na nią co jakiś czas. Czy to żeby zobaczyć jak swobodnie obchodzi się z bronią, czy też upewnić się, że wciąż stoi na nogach - nie był pewien. 

          Przyszło mu to bardzo ciężko i przez dłuższy moment sam przed sobą wstydził się tej myśli, ale musiał to przyznać. Martwił się o nią.

          Pierwotne zdenerwowanie jakie czuł ilekroć wyrywała się do tych idiotycznych, ryzykownych zadań, nie wynikało wyłącznie z irytacji jej głupotą... Nie mogło, gdy dziewczyna bała się wszystkiego na swojej drodze. Daryl potrafił po prostu jasno dostrzec, że w razie zagrożenia nie miałaby żadnych szans na przeżycie. Był to, w jego mniemaniu, całkiem słuszny wniosek, wziąwszy pod uwagę jej zerowy jak dotąd kontakt z zarażonymi.  

          Właściwie chodziło to za nim od tej nocy, gdy oblała się winem i wpadła w histerię. Odniósł wtedy wrażenie, że dziewczyna jest krucha jak szkło i byle co jest w stanie ją złamać. Dlatego każda sytuacja, w której choć minimalnie narażała się na zagrożenie, była dla niego absurdalnym z jej strony zachowaniem. Dlatego za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawiali się sztywni, miał na nią oko...

          A jednak zignorował tę cholerną chęć pilnowania by nic sobie nie zrobiła i pozwolił jej pójść w las. Samej. Wszystko dlatego, że nie potrafił zapanować nad własnym gniewem...

           Nie miał prawa zarzucać jej czegoś, nad czym najwidoczniej nie miała kontroli. Nie miał prawa używać przeciwko niej śmierci osoby, której nie znał. Było to jak splunięcie jej w twarz... I jednocześnie strzał w kolano Daryla, który o Maxie usłyszał tylko raz, gdy Riley była zalana w trupa i gadała od rzeczy. Zdołał jednak połączyć wątki, gdy z książki, którą pożyczyła mu dziewczyna, wypadło zdjęcie przedstawiające ją z jakimś facetem. Facetem, który ubrany był w tę samą czarną kurtkę, w której ona chodzi przez większość czasu... 

          Nie zasługiwała na takie potraktowanie, zdawał sobie z tego sprawę. Ani ona, ani Carol, wobec której również nie zachował się w porządku. Różnica była jednak taka, że Peletier pozwoliła mu choć minimalnie odkupić swoje winy i przyjęła beznadziejne przeprosiny na jakie się zdobył.

          Riley natomiast ignorowała go odkąd ta cała masakra przy stodole miała miejsce. I nic nie wskazywało na to, by miała wkrótce zmienić do niego podejście. 

*   *   *   *   * 

          — Możesz przemówić jej do rozsądku?

          Głowa Johna wychyliła się na powierzchnię, gdy do jego uszu dotarł głos Emily. Mężczyzna wbił szpadel w ziemię i podparł się pod boki, stojąc w wykopanym świeżo grobie. Po czole spływał mu pot, a zmarszczka między brwiami zdawała się teraz nieodłącznym elementem jego twarzy. 

          — Riley? — bardziej stwierdził niż zapytał, wycierając nos w rękaw koszulki. 

          — A znasz kogoś jeszcze, kto ostatnio zachowuje się dziwacznie? — prychnęła brunetka. 

          Znalazłbym parę nazwisk, pomyślał John, jednak zachował tę uwagę dla siebie. Podciągnął się i wspiął po wykopanym grobie, po czym stanął na nogi i wytarł dłonie w swoje jeansy. Emily stała przed nim z wyraźnie zdenerwowaną miną i ramionami skrzyżowanymi na piersi.

          — Nie wiem co się z nią dzieje, ale nie podoba mi się to — kobieta pokręciła głową z frustracji. — Próbowałam z nią rozmawiać o tym jej zniknięciu, ale cholera jedna mnie olała. Powiedziała, że wróciła cała i nie ma żadnego problemu.

          John spuścił głowę i wbił wzrok w ziemię. Mógł się spodziewać, że Emily mocno wścieknie się taką reakcją Riley. Sam również był, delikatnie mówiąc, wytrącony z równowagi, gdy dziewczyna jak gdyby nigdy nic ucięła temat i stwierdziła, że nie ma o czym mówić. Ale nie zamierzał na nią naciskać. Znał Riley na tyle by wiedzieć, że zmuszając ją do mówienia nie osiągnąłby nic dobrego. 

          Choć sam musiał przyznać, że martwił się o swoją przyjaciółkę.

          — Nie uważasz, że to nienajlepszy czas na rozmowy na ten temat? — zasugerował John, a Emily aż otworzyła usta w szoku. — Mam na myśli drążenie tego zniknięcia w tej chwili. Sama widziałaś, w jakim była stanie. 

          — I właśnie dlatego ją o to spytałam! — nie ukrywała swojego zdziwienia. — Laska po raz pierwszy zabiła sztywnego, a oboje wiemy, jak ciężko jej przychodziło choćby na nich patrzeć!

          — Kiedyś musiał nadejść ten moment, Em — odparł John. — Prędzej czy później musiała nauczyć się z nimi obchodzić. 

          — Okej, zgadzam się w stu procentach — pokiwała energicznie głową. — Ale czy konieczne było zniknięcie na bite trzy godziny, nikogo wcześniej nie uprzedzając? Poszła tam sama, John. Mogłaby być teraz równie dobrze martwa. 

          — Słuchaj, nie wiemy, czemu tam poszła — mężczyzna próbował znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie. — Musiała mieć jakiś dobry powód. Nie zniknęłaby od tak, gdyby było inaczej.

          — Świetnie, a byłbyś tak dobry i zapytał ją, co było tym dobrym powodem? — zapytała Emily, machając dookoła rękami. 

          — Nie będę ją o to wypytywał — John zmarszczył lekko brwi. — Jak będzie chciała, to sama powie. Jest dorosła, nie musi się tłumaczyć ani nam, ani nikomu innemu.

          Emily otworzyła szeroko oczy i rozdziawiła usta, patrząc na policjanta jakby ten powiedział właśnie najgłupszą rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszała. 

          — I ty to mówisz? — zapytała, gdy z jej ust wydarł się gorzki śmiech. — Odkąd to wszystko się rozpętało chodzisz za nią krok w krok, a teraz mówisz, że to jej sprawa? 

          — Jest dorosła — powtórzył John, niewzruszony tonem kobiety. — Martwię się o nią, to prawda. Ale przestałem łazić za nią jak cień już jakiś czas temu. W ten sposób działałem tylko na jej niekorzyść. Riley musi potrafić radzić sobie też sama, bo nie zawsze w pobliżu będę ja czy ty. Samotne wyprawy do lasu są ryzykowne i nieodpowiedzialne, zgadzam się. Ale dam sobie uciąć rękę, że coś musiało ją ku temu popchnąć. 

          — Nawet jeśli rzeczywiście było tak jak zakładasz — zaczęła Emily. — to i tak powinna o tym z kimś porozmawiać. Nie ukrywajmy John, Riley nie jest stabilna odkąd zginął Max. Może i podniosła się już z dołka, w jakim była na samym początku, ale sam musisz przyznać, że wciąż się to za nią ciągnie. Ta akcja na strzelnicy? Wyrwanie się do lasu? Strzelanie do sztywnych? — wyliczyła, dając wyraźny nacisk na ostatni przykład. 

          — Też byłem zaskoczony... — przyznał John. — Ale w tym akurat przypadku to dobra zmiana. Obawiałem się, że jej wstręt do broni utrzyma się jeszcze dłużej...

          — Okoliczności wymagają zaprzyjaźnienia się z pistoletem — skwitowała brunetka. — Poza tym, minęło już dużo czasu. 

          Przerwali rozmowę, dostrzegając zbliżającego się w ich stronę Ricka. Szeryf stawiał szybkie kroki, a na jego twarzy malowało się wyraźne niezadowolenie. Kiedy pokonał już dzielący ich dystans, natychmiast zwrócił się do Johna.

          — Hershela nigdzie nie ma.

          — Sezon na zniknięcia — prychnęła pod nosem Emily, kręcąc głową.

          — Sprawdziliście całą farmę? — John zignorował przytyk brunetki i skupił całą swoją uwagę na zaniepokojonym policjancie. 

          — Tak. Znaleźliśmy w jego sypialni pustą piersiówkę. Maggie powiedziała, że mógł pójść do baru w mieście. — odpowiedział Rick. 

          — Potrzebujesz wsparcia? — John od razu zaproponował.

          — Glenn się ze mną wybiera. — odpowiedział Rick. — Chciałem spytać, czy przypilnujesz w tym czasie porządku tutaj... Nie potrzebujemy więcej takich akcji jak dziś.

          — Jasne. — starszy policjant bez wahania się zgodził.

          — Nigdy bym nie pomyślała, że Hershel może uciekać do alkoholu... — mruknęła Emily ze zmarszczonymi brwiami. Rick pokiwał z wolna głową i westchnął ciężko.

          — Ja też nie. Mam tylko nadzieję, że znajdziemy go, zanim stanie się coś złego.

*   *   *   *   * 

          Czatowała przy werandzie, chodząc w tę i we w tę, czekając aż z wnętrza domu wyłoni się Rick. Gdy tylko dowiedziała się o zniknięciu Hershela, ogarnął ją niepokój. Co było dość absurdalne, biorąc pod uwagę, że sama wcześniej czmychnęła z farmy na parę godzin, a ostatecznie odmówiła jakichkolwiek wyjaśnień na ten temat... 

          Miała jednak pewną przewagę - była młodsza od Hershela. W razie pojawienia się zbyt dużej liczby przeciwników wciąż miała szansę na ucieczkę, a wiek Hershela nie pozwalał mu na zbyt intensywny wysiłek fizyczny.

          Odkąd wbiła tamtemu sztywnemu nóż w głowę, chodziła za nią ta myśl, że to było za mało. Nawet po tym, gdy dołączyła do reszty przy oczyszczaniu stodoły, wciąż kiełkowało w niej przekonanie, że powinna zrobić więcej. Dlatego, że przekonała się już, jak szybko może wyrwać się ze stanu ciągłego polegania na innych i chowania się za ich plecami. Nie chciała, rzecz jasna, rzucać się od razu na głęboką wodę i stawać do walki z armią nieumarłych...

          Ale chciała pomagać grupie. Chciała robić więcej, niż tylko zszywanie ran i podawanie antybiotyków.

          Drzwi wejściowe wreszcie otworzyły się, a na zewnątrz wyszedł Rick, Glenn i John. Ten ostatni od razu dostrzegł ją, stojącą nieco z boku na werandzie, i skręcił w bok by podejść do dziewczyny.

          — Jak się czujesz? — zapytał, stając tuż przed nią.

          — W porządku. — pokiwała głową, podpierając się pod boki. — Głowa mnie jeszcze delikatnie boli i jestem trochę poobijana, ale oprócz tego nie jest najgorzej.

          — Dobrze — John uśmiechnął się słabo — Powinnaś trochę odpocząć, to musiało być wyczerpująca konfrontacja...

          — Już odpoczęłam — przerwała mu Riley. — No i Emily mnie przecież poskładała. Nie chcę siedzieć tu i nic nie robić...

          — Okej... — mężczyzna mruknął pod nosem. — To może chciałabyś mi potowarzyszyć na warcie? Będę siedział na kamperze do wieczora, przydałoby mi się towarzystwo.

          — Właściwie to... — powiedziała, nagle niepewnym tonem, zerkając w stronę kręcącego się obok samochodu Ricka. — Myślałam, czy nie pojechać razem z Rickiem i Glennem...

          John zamrugał kilka razy, zaskoczony jej pomysłem. Przez chwilę przyglądał się młodszej koleżance, aż w końcu zmrużył lekko oczy i skrzyżował ramiona na klatce piersiowej.

          — Jesteś pewna, że to dobry pomysł? — zapytał z wyraźnym powątpiewaniem. — Nie byłaś w najlepszym stanie, gdy tu wróciłaś, Ri... 

          — Nic mi nie jest — powtórzyła raz jeszcze — Poza tym, będzie tam przecież też Rick i Glenn... no i cały wyjazd do kwestia zabrania Hershela z baru. Nie chcę tu siedzieć, John.

          Przyjrzał jej się przez moment. Na odkrytych przedramionach dziewczyny widniały siniaki po, jak się domyślał, stoczonej z trudem walce ze sztywnym. Jego wzrok powędrował na jej twarz; bladą, z lekkimi zadrapaniami po upadku w dół rowu. Zatrzymał się wreszcie na rozcięciu na jej czole i westchnął ciężko, rozdarty między wiecznie towarzyszącą mu troską o dziewczynę, a także koniecznością pozwolenia jej na dokonywanie własnych wyborów. 

          — Na pewno jesteś bardzo zmęczona... — spróbował raz jeszcze, chcąc delikatnie zasugerować jej, że być może jest za wcześnie na ponowne opuszczenie farmy. W głowie rozbrzmiała mu wcześniejsza rozmowa z Emily i mógł niemal usłyszeć drwiący głos brunetki...

          I ty to mówisz?

          — Mamy tylko zabrać Hershela — Riley powtórzyła dobitnie. — W najgorszym wypadku trafimy na paru sztywnych... John, sam mówiłeś, że muszę umieć bronić się przed zainfekowanymi.

          — Bo to prawda — spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi. — Ale samoobrony używamy w przypadku, gdy zostajemy zaatakowani... A odnoszę wrażenie, że ty chcesz sama wyjść sztywnym naprzeciw.

          Zacisnęła usta w wąską linię i skopiowała jego pozę - krzyżując ramiona na piersi. John dostrzegł również jak zaciska dłonie w pięści, w wyraźnie nerwowym geście. Nie chciała z nim dyskutować, widział to. 

          — Chcę pomóc

          — Nikt tego od ciebie nie oczekuje, Ri — John pokręcił głową. — Wszyscy widzieli, jak wyglądałaś... ledwo stałaś tam na nogach.

          — Czuję się dobrze — rzuciła, nieco głośniej niż wcześniej. Stojący niedaleko werandy Rick i Glenn podnieśli w ich stronę głowy. 

          — Nie zatrzymam cię tutaj siłą. — John odparł z poważnym wyrazem twarzy. — Ale nie popieram też twojego udziału w tym wyjeździe. Rick i Glenn sobie doskonale sami poradzą.

          — Nie wiemy, co może się tam stać. 

          — Chodzi tylko o wyciągnięcie Hershela, prawda? — skontrował John, posyłając jej słaby uśmiech. Riley wypuściła z siebie ciężko powietrze. — To twoja decyzja. Ale musisz wiedzieć, że nie ma nic złego w pozwoleniu sobie na odpoczynek. 

          — Widzimy się później — rzuciła Riley, po czym zeskoczyła ze schodów i potruchtała w stronę Ricka. John obserwował, jak dziewczyna rozmawia przez chwilę z szeryfem, a ten podnosi na starszego policjanta wzrok. Przez parę sekund na siebie patrzyli, porozumiewając się jakby w niemy sposób, jednak ostatecznie Grimes pokiwał głową, a Riley wskoczyła na tylne siedzenie samochodu.

          John zszedł z werandy i patrzył, jak cała trójka odjeżdża powoli, aż samochód znika wreszcie za ścianą lasu. Chciał zaufać przyjaciółce, że ta wie co robi, jednak nie mógł odeprzeć od siebie myśli, że dziewczyna w ten sposób próbuje poradzić sobie z jakimś dręczącym ją problemem. 

*   *   *   *   * 

          Rick otworzył ostrożnie drzwi, popychając je do przodu i wpuszczając do wnętrza lokalu świeże powietrze. W ich twarze momentalnie uderzył zapach stęchlizny a także wzniesione przez podmuch wiatru chmury kurzu. Szeryf wszedł powoli do środka z rewolwerem w gotowości, a za nim podążyła Riley. Glenn, zamykając ich trzyosobowy szyk, pociągnął za sobą drzwi i rozejrzał się krótko. 

          Miejsce nie różniło się szczególnie od sklepów na tej samej ulicy. Wszędzie unosiły się roztocza kurzu, z sufitu zwisały pajęczyny, a powietrze przesiąknięte było zatęchłym zapachem. Tu i ówdzie leżały rozwalone krzesła barowe, a na zabrudzonej ladzie stały potłuczone literatki. 

          Hershel siedział przy barze, tyłem do nich, ślęcząc nad swoim drinkiem. Zdawał się obojętny na swoje otoczenie, toteż nawet nie zareagował, gdy drzwi się otworzyły. 

          — Hershel — głos Ricka odbił się między ścianami opuszczonego lokalu.

          Staruszek zerknął na drzwi prowadzące na zaplecze baru, następnie skupił się na napoju w swojej literatce. Upił kolejnego łyka i odchrząknął.

          — Kto z tobą jest?

          — Riley i Glenn. 

          Rick schował rewolwer do kabury, zorientowawszy się, że w ich najbliższym otoczeniu nie ma żadnego zagrożenia. Zerknął na stojącą przy nim Riley i powoli skierował swoje kroki w stronę staruszka.

          — Maggie przysłała chłopaka? 

          — Sam się zgłosił — oznajmił Rick — Jak zawsze.

          — A pani doktor postanowiła wybrać się na kolejną wycieczkę? — zaadresował tym razem Riley. Szatynka westchnęła ciężko, słysząc jak głos mężczyzny plącze się lekko. Najwidoczniej zdołał już wrzucić w siebie kilka kolejek, zanim przyjechali.

          — Pani doktor nie chciała, byś siedział tu sam — odpowiedziała, wchodząc w głąb baru. Minęła Ricka i przeszła za ladę, przyglądając się po drodze zawieszonym na ścianie obrazkom i zdjęciom. Część z nich przedstawiała, jak się domyśliła, właścicieli baru w dniu otwarciu tego lokalu, a także stałych klientów tego miejsca. Niektóre zdjęcia miały rozbite szybki, na wszystkich natomiast osiadała gruba warstwa kurzu.

          Riley usiadła po drugiej stronie baru, naprzeciwko Hershela, natomiast Rick podszedł do staruszka i stanął obok niego, przyglądając mu się uważnie. Glenn został w tyle, trzymając na swoim shotgunie pewny uścisk, jakby był gotów na pojawienie się nagłego niebezpieczeństwa.

          — Ile wypiłeś? — szeryf zapytał głowę rodziny Greene. Staruszek upił kolejnego łyka, zamyślił na chwilę, po czym wzruszył ramionami.

          — Za mało — odpowiedział, wbijając wzrok w pozostałości trunku w swojej szklance. Rick podniósł wzrok na Riley i westchnął ciężko, wyczuwając od starszego mężczyzny alkohol. Zerknął na stojącą przed nim, otwartą butelkę whisky, po czym nachylił się ku Hershelowi.

          — Może dokończysz butelkę w domu, co? — zaproponował spokojnym tonem.  — Beth jest w kiepskim stanie... To chyba szok, tak jak u ciebie. 

          — Jest z nią Maggie? — zagaił staruszek, wodząc wzrokiem po zakurzonej ladzie.

          — Tak, ale Beth potrzebuje ciebie — odparła Riley. Hershel podniósł na nią nieco zamglony przez spożyty alkohol wzrok, a szatynka oparła na blacie łokcie. — Potrzebuje ojca, żeby pozbierać się po tym, co zobaczyła.

          — A co ja mogę zrobić? Ona potrzebuje matki — przez jego głos przebijał się żal. — I szansy na przebycie żałoby... którą powinna mieć za sobą już dawno temu.

          Riley i Rick nie spuszczali wzroku ze staruszka, gdy ten, zachęcony przez alkohol, pozwalał im na ujrzenie schowanego głęboko bólu. 

          — Pozbawiłem ją tego — kontynuował Hershel, patrząc w przestrzeń pustym wzrokiem. — Teraz to już rozumiem. 

          — Wierzyłeś, że istnieje lek — szeryf próbował do niego dotrzeć i znaleźć wyjaśnienie dla zachowania mężczyzny. — Nie możesz się winić za nadzieję...

          — Nadzieję? — powtórzył Hershel. Na jego zoranej zmarszczkami twarzy wykwitł łagodny uśmiech. — Kiedy zobaczyłem cię biegnącego z synem w ramionach, nie wierzyłem, że przeżyje.

          — Ale przeżył — wtrąciła Riley — Przyczyniłeś się do tego. 

          — To prawda — staruszek pokiwał z wolna głową. — My straciliśmy Otisa, ale Shane zdołał wrócić ze sprzętem. I uratowaliśmy chłopca. Wtedy uwierzyłem, że cuda się zdarzają. Tylko, że to nie był prawdziwy cud... Byłem głupcem, Rick. A wy to zobaczyliście.

          Szeryf wyglądał na nieco rozbitego. Starał się przyswoić wypowiedź Hershela i znaleźć odpowiedni sposób na przekonanie go, że miał dobre powody do podchodzenia do kwestii zainfekowanych w ten, a nie inny sposób. Ale problem leżał znacznie głębiej, problem dotyczył kwestii ważniejszej, niż sam wirus.

          — Moje córki zasługują na coś lepszego. — stwierdził mężczyzna, mrugając szybko, jakby starał się powstrzymać wzbierające się pod powiekami łzy. Dokończył swojego drinka i sięgnął po butelkę, aby nalać sobie kolejnego, a Rick posłał Riley bezsilne spojrzenie. 

          Kobieta westchnęła i oparła podbródek w swoich dłoniach, przyglądając się Hershelowi. Jeśli wiedziała cokolwiek o niestabilnych emocjonalnie, pijanych ludziach, to na pewno to, by nie próbować siłą sprowadzić ich do porządku.

          — To co robimy? — Glenn zagaił Ricka, starając się mówić cicho. Jego głos jednak roznosił się na tyle, aby siedząca przy barze dwójka również go usłyszała. — Czekamy, aż straci przytomność?

          — Po prostu idźcie — rzucił Hershel, wbijając zdenerwowany wzrok w ścianę — Idźcie!

          — Nie bez ciebie — Riley wzruszyła ramionami. — Równie dobrze możemy zabrać tę butelkę i skończyć ją po drodze na farmę.

          — Wolę dokończyć ją tutaj.

          — Obiecałem Maggie, że sprowadzę cię do domu — Rick pokręcił głową, próbując przekonać staruszka w inny sposób.

          Hershel zaśmiał się i czknął, by następnie zerknąć przez ramię na stojącego kawałek dalej Ricka.

          — Tak jak obiecywałeś tej dziewczynce, prawda? 

          Riley mimowolnie spięła się na swoim krzesełku, a jej oczy otworzyły się nieco szerzej. Spojrzała kontrolnie na Ricka, który zaciskał mocno szczęki i patrzył na plecy staruszka pustym spojrzeniem. Widziała, że starał się za wszelką cenę nie pokazać, jak dotknęły go jego słowa.

          — To co zamierzasz zrobić? — szeryf ruszył z powrotem w stronę baru — Zapić się na śmierć? Zostawić twoje córki same?

          Hershel podniósł się z zajmowanego miejsca, gdy tylko Rick wspomniał o jego córkach. Spojrzał na byłego policjanta z rządzą mordu w oczach i wykonał w jego stronę kilka szybkich kroków. 

          — Przestań mi mówić, jak mam się troszczyć o własną rodzinę! — podniósł głos, napinając się ze zdenerwowania. — Ty i twoja grupa, jesteście jak zaraza! Zrobiłem dobry uczynek i dałem wam schronienie, a wy wszystko zepsuliście!

          Rick zamknął dzielącą ich odległość, niewzruszony wybuchem starszego mężczyzny. 

          — Wierz lub nie, ale świat był w kiepskim stanie już gdy do was trafiliśmy.

          — A ty nie czujesz się winny! — ryknął Hershel — Miałeś być ich przywódcą!

          — Przyjechałem po ciebie! — Rick wrzasnął, zagłuszając słowa staruszka. Oddychał ciężko i przestępował z nogi na nogę, widocznie wytrącony z równowagi. Próbował dotrzeć do zamglonego alkoholem i żalem umysłu starszego mężczyzny, który w wyrazie goryczy wytykał mu wszystkie błędy.

          Przez chwilę trwała między nimi cisza, podczas której mierzyli się wzrokiem, jakby próbując ocenić, który z nich ma przewagę. Hershel w końcu cofnął się nieco i pokiwał głową, nie spuszczając spojrzenia z Ricka.

          — Tak. To prawda. Przyjechałeś. — przyznał. Patrzył Rickowi w oczy jeszcze przez moment, po czym odwrócił się i siadł z powrotem na swoim poprzednim miejscu, sięgając po swoją literatkę.

          Riley przyglądała mu się w lekkim osłupieniu. Nie spodziewała się, że ten pozornie spokojny i zawsze opanowany staruszek byłby zdolny do takiego wybuchu. Wiedziała jednak, że żałoba zmusza ludzi do różnych nieoczekiwanych zachowań.

          — Twoje córki cię potrzebują — Rick podążył za nim, znów zajmując miejsce przy barze. Złapał Hershela za ramię, ten jednak wyrwał się policjantowi z grymasem na twarzy.

          — Nie chciałem ci uwierzyć. Mówiłeś, że nie ma lekarstwa — staruszek zwrócił się do szeryfa — Że oni są martwi, nie chorzy. Nie chciałem ci wierzyć. Ale gdy Shane strzelił Lou prosto w pierś, a ona szła dalej, zrozumiałem, że byłem idiotą. 

          — Potrzebowałeś zobaczyć to na własne oczy — Riley odezwała się cicho ze swojego miejsca. — Nie ma w tym nic idiotycznego...

          — Annette nie żyła od dawna, a ja dokarmiałem martwe ciało! Wtedy pojąłem, że nie ma nadziei. A gdy ze stodoły wyszła ta dziewczynka i zobaczyłem twoją minę... — spojrzał Rickowi prosto w twarz — Ty też wiedziałeś, że nie ma nadziei. Teraz też jej nie ma... oboje to wiemy, prawda?

          Rick i Riley wymienili krótkie spojrzenia. Nie byli pewni, czy przez Hershela przemawia alkohol, czy mężczyzna po prostu całkowicie poddał się po ujrzeniu, czym tak naprawdę są zarażeni i co robi z nimi wirus.

          — Nie ma nadziei dla nikogo z nas. 

          Rick zmrużył oczy, przyglądając się Hershelowi w skupieniu. Kąciki jego ust powoli wywijały się ku dołowi, a pięści mężczyzny zaciskały się po bokach. W końcu prychnął i pokręcił głową z frustracji.

          — Wiesz co? Mam dość. Chcesz znać prawdę? Proszę bardzo. Nic się nie zmieniło, śmierć to nic nowego. Można umrzeć na zawał, na raka, albo po ugryzieniu przez szwendacza, co za różnica? Wcześniej miałeś nadzieję. Mamy teraz ludzi, w tym tych z twojej rodziny, którzy nas potrzebują. Musimy dać im powód do życia, nawet jeśli sami w niego nie wierzymy. Bo tu nie chodzi o nas, chodzi o nich

          Szatynka patrzyła na Ricka z lekko uchylonymi wargami, powoli wchłaniając wypowiedziane przez niego słowa. Pamiętała dokładnie, gdy po raz pierwszy zobaczyła Ricka Grimesa, jeszcze w obozie w Atlancie. Pamiętała też, że rozmawiała na jego temat z Emily... i obie stwierdziły, że mimo, iż go nie znają, podążyłyby za tym człowiekiem w nieznane.

          Gdy siedziała tam i słuchała jego monologu, jego szczerej wypowiedzi, przepełnionej jednocześnie strachem o przyszłość i wiarą w lepsze jutro, ujrzała w nim kogoś, kto byłby w stanie zrobić wszystko, byleby tylko zbudować dla swoich bliskich lepszy świat. Rick Grimes był człowiekiem, dla którego dobro grupy było priorytetem. 

          Spojrzał na nią niespokojnym wzrokiem, wciąż szarpany przez emocje, jakie przed momentem go objęły. Riley posłała mu lekki uśmiech i kiwnęła głową, pokazując nie tylko swoje uznanie, ale i wdzięczność. 

          Co więcej, zdawać się mogło, że mniej delikatne podejście jakie Rick wystosował wobec Hershela przyniosło oczekiwane przez niego skutki. Staruszek przez chwilę patrzył jeszcze w blat lady, chwycił za swoją literatkę i dopił resztki drinka, po czym podniósł się ochoczo ze swojego krzesełka. 

          I zdawać się mogło, że najtrudniejsze mieli już za sobą. 

          Jednak w momencie, w którym Rick pomógł Hershelowi podnieść się z miejsca, a Riley zsunęła się z siedzenia za barem i dołączyła do przyjaciół z przodu, drzwi do lokalu otworzyły się z irytującym skrzypnięciem.

          W wejściu stanęli dwaj nieznajomi mężczyźni. 

          Dwaj nieznajomi, uzbrojeni mężczyźni. 

          — O kurwa — odezwał się niższy z nich — Oni żyją. 


Continue Reading

You'll Also Like

18.8K 389 23
Lottie Savann wyjeżdża do swoich kuzynek Tiny oraz Queenie Goldstein. Tina mówi dziewczynie o swojej miłości do swojego pracodawcy-Gravesa, podczas p...
110K 8.3K 68
- Zobaczmy, zobaczmy... Ach, cóż za bajzel! Co w tej głowie siedzi? Hm, hm... Lojalna, nie ma co... Hojność... A więc to tak... Wszystko pomieszane...
9K 510 13
'I only want you if you're bad for me I only want you if you want to damage me I only want you if you know that you're using me I only want you if yo...
56.5K 1.9K 118
⚠️!!‼️Zaburzenia odżywiania, przekleństwa, przemoc, ataki paniki, sceny 18+ ‼️!!⚠️ Siostra Karola, o której praktycznie nikt nie wie. Mieszka w Angli...