Firestarter| Daryl Dixon (POP...

By red_qnn

52.2K 3.5K 993

Obiecaj mi. Obiecaj, że przetrwasz i będziesz żyć. More

Wstęp
Bohaterowie
Soundtrack
I. ATLANTA
o. jaskółczy niepokój
i. uważaj na siebie
ii. zostaw mnie
iii. wybuch
iv. zagłada
v. pandemonium
vi. eksterminacja
vii. zbieg okoliczności
viii. stary znajomy
ix. bezpieczna przystań
x. w pułapce
xi. rick grimes
xii. gorzka prawda
xiii. mała syrenka
xiv. waszyngton
xv. utracona nadzieja
xvi. ostatnia sekunda
II. FARMA
i. blokada
ii. poszukiwania
iii. greene
v. postępy
vi. upadek
vii. dowód
viii. frankenstein
ix. sekret
x. brawura
xi. pustki
xii. szeryf
xiii. zawahanie
xiv. wspomnienie
xv. proces
xvi. dale
xvii. przyjaciel
xviii. każdy z nas
III. WIĘZIENIE
i. stałe miejsce
ii. blok c
iii. bełt
iv. cisza
v. wdzięczność
vi. ogniwo
vii. bracia krwi
viii. andrea
ix. łzy
x. warunek
xi. odkupienie
xii. pożegnanie
KSIĘGA POSTACI
SPITFIRE

iv. do ostatniej kropli krwi

722 56 15
By red_qnn

          Państwo Grimes nie opuszczali boku syna nawet na krok. 

         Od momentu, w którym Maggie sprowadziła na farmę Lori, minęło już parę godzin. Rick wraz ze swoją żoną koczowali w sypialni, w której leżał Carl, a do środka nie miał wstępu właściwie nikt poza Hershelem i Riley. Pani Grimes głaskała chłopca po bladej twarzy, szepcząc ciche zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Jednocześnie z trudem powstrzymywała się od popadnięcia w histerię. 

          — Powinieneś odpocząć — mruknęła Riley, rzucając szeryfowi znaczące spojrzenie. Jego twarz była w tej chwili jak papier, a sam mężczyzna z trudem utrzymywał otwarte powieki. Mimo to, dzielnie znosił kolejną transfuzję krwi, kompletnie ignorując wszelkie prośby i groźby, aby chociaż na moment dał sobie odpocząć.  

          — Nic mi nie jest — odpowiedział słabym głosem, podpierając podbródek na pięści. Gdyby przechylił głowę nieco w bok, jego czoło zderzyłoby się z kantem szafki. A Rick najprawdopodobniej nawet by tego nie dostrzegł. 

          — Dziewczyna ma rację — Hershel dodał swoje trzy grosze, nie spuszczając wzroku z aparatury do mierzenia ciśnienia, którą badał właśnie Carla. — Na razie wystarczy. Kropla krwi za dużo może mieć dla ciebie złe skutki, możesz dostać zawału albo wpaść w śpiączkę. A chyba chcesz pozostać dla syna w pełni sił?

         Potrzeba było trochę więcej przekonywania ze strony Lori, aby Rick wreszcie odpuścił. Małżonka pomogła mu podnieść się z zajmowanego fotela i wyprowadziła go z pomieszczenia, obejmując go asekuracyjnie w pasie. Riley podreptała za nimi, posyłając śpiącemu Carlowi ostatnie spojrzenie.

          Trójka ocalałych przeszła do kuchni i usiadła przy drewnianym stoliku. Riley zajęła miejsce pod oknem, spoglądając między swoimi towarzyszami. Oboje wyglądali na przeraźliwie zmartwionych i zmęczonych, a w przypadku Ricka, będących blisko utraty przytomności. 

          Minęła chwila, a do pomieszczenia wkroczył także Hershel. Mężczyzna krzątał się przez chwilę przy kuchennych blatach, a gdy do nich wreszcie dołączył, niósł szklankę z sokiem jabłkowym. Postawił naczynie przed Grimesem, sygnalizując aby ten wypił do dna.

          — No dobra — Lori potarła swoje czoło i odchrząknęła, skupiając swoje spojrzenie na staruszku. — Z tego co mówicie, gdy Shane wróci razem z tym facetem..

          — Z Otisem — Hershel poprawił ją spokojnym tonem.

          — Tak, z Otisem — Lori zmarszczyła brwi, patrząc na niego ironicznie — Z tym idiotą, który postrzelił moje dziecko.

          — Proszę pani, to był wypadek...

          — Potem to sobie może przemyślę — kobieta prychnęła — Na razie jest idiotą, który zastrzelił mi syna. 

          — Lori, oni robią wszystko, żeby to naprawić — głos Ricka był opanowany, gdy mężczyzna próbował uspokoić swoją żonę. 

         — Jak tylko wrócą — kontynuowała, ignorując jego słowa — Z tym całym sprzętem. Wtedy będziesz mógł operować?

         — Będziemy mogli — Hershel odpowiedział uprzejmie, wskazując na siedzącą po drugiej stronie Riley. Lori posłała jej krótkie spojrzenie, po czym z powrotem skupiła się na staruszku. — A przynajmniej się postaramy.

          — Dobrze — pokiwała na jego słowa. — Robił pan to już kiedyś, prawda?

          — Cóż, tak... w pewnym sensie. — Hershel przyznał po chwili zastanowienia. Riley zmarszczyła delikatnie brwi, obserwując reakcję mężczyzny. Co miał na myśli? 

          — W pewnym sensie? — powtórzyła Lori, mrużąc oczy w konsternacji. 

          — Skarbie, nie mamy teraz możliwości szukania wykwalifikowanego chirurga — Rick starał się z nią polemizować. Zwrócił się w kierunku milczącej Riley, a dziewczyna wyprostowała się automatycznie na krześle — Ale mamy przecież Ri, która studiowała chirurgię przez prawie dwa lata. 

          — Rick, studia to jedno, a doświadczenie lekarskie coś kompletnie innego — kobieta machnęła ręką, tak jakby nawet nie brała pod uwagę możliwości, że szatynka może operować jej syna. Riley zacisnęła dłonie na swoich udach, czując w gardle nieprzyjemną gulę. Zdawała sobie sprawę, że w kwestii chirurgii nie miała największego doświadczenia... ale nie była też żółtodziobem. Przeprowadzała już w życiu niejedną operację i wiedziała co ma robić.  

          — Riley pomogła uratować pani syna — Hershel zaznaczył łagodnie, nie ukrywając dezaprobaty zachowaniem starszej kobiety. Lori pokiwała krótko i przetarła szybko wilgotne od łez policzki, po czym wyprostowała się na zajmowanym miejscu.

          — Tyle zrozumiałam. Ale pan, jest pan lekarzem, prawda? — ciągnęła dalej, nie dając za wygraną.

         — Tak, jestem, proszę pani. Wete-

          — Weteranem? — żona Ricka uniosła wysoko brwi, przerywając wypowiedź staruszka. — Wojskowym?

          — Weterynarzem.

          Riley skłamałaby, gdyby powiedziała, że ta informacja jej nie zaskoczyła. Podejrzewała już wcześniej, że Hershel niekoniecznie związany jest ze światem chirurgii. Owszem, pracował sprawnie i ze skupieniem, ale w sposobie w jaki obchodził się z tamtą raną było coś, co nie do końca pasowało jej do obrazu lekarza, który zajmuje się ludźmi. Zostawiła jednak te uwagi dla siebie, uznając, że dopóki Carl jest pod dobrą opieką, nie mieli prawa wybrzydzać. A Hershel zdecydowanie był człowiekiem, pod skrzydłami którego chłopiec stanie na nogi. 

          Cisza, jaka zapadła po wyjawieniu tej informacji, zdawała się trwać wieczność. Riley przyjęła te wieści z opanowaniem, nie pozwalając by na jej twarz wystąpił choć cień zwątpienia. Wiedziała z doświadczenia, jak bardzo podobne zachowanie może poniżyć drugiego człowieka. Nieważne ile miał lat i jak długo siedział w swojej profesji.  

          Lori jednak patrzyła na niego z niedowierzaniem, na przemian otwierając i zamykając usta i próbując wykrzesać z siebie jakąkolwiek odpowiedź. Była zszokowana i zawiedziona, ale przede wszystkim, zmartwiona stanem swojego syna jeszcze bardziej niż wcześniej.

          — Na czym przeprowadził pan wcześniej taką operację? — zapytała. Przez jej kolejne słowa przebijał się sarkazm, który w tamtej chwili bardzo nie spodobał się młodej pani doktor. — Na krowach? Świniach?

          — Zgaduję, że na żywym stworzeniu, którego życie zdołał uratować. — odezwała się, marszcząc nerwowo brwi. Jeśli było coś, co szczególnie wytrącało ją z równowagi, to ignorancja innych ludzi i lekceważenie, a nawet pomniejszanie ich umiejętnościom. Zdawała sobie sprawę, że Lori i Rick są zrozpaczeni, jednak w tamtej chwili byli całkowicie zdani na łaskę tych ludzi. Ironizowanie z nich nie było najmądrzejszą rzeczą.  — Widziałam na własne oczy, w jaki sposób obchodził się z Carlem. Uwierz, Lori, że akurat w tej sytuacji jego specjalizacja nie ma najmniejszego znaczenia. 

          Pani Grimes posłała jej spojrzenie sugerujące, że słowa szatynki były dla niej niczym plaskacz prosto w twarz. Zanim jednak zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, Rick stracił równowagę i opadł na pobliskie krzesło, przewracając szklankę z sokiem. 

          — Muszę... muszę wyjść na zewnątrz... — wydusił z siebie, gdy Lori podtrzymywała go przed osunięciem się na podłogę. Kobieta podniosła głowę i spojrzała między dwójką lekarzy, zaciskając mocno szczęki.

          — To was całkowicie przerasta, prawda? 

          — Proszę pani — Hershel odpowiedział bez chwili zawahania — Czy to nie przerasta nas wszystkich?

*   *   *   *   *

          — Postrzelony? Jak to się stało?!  

          Reakcja Dale'a w pełni wyrażała szok, który przeżyła grupa, gdy sami otrzymali te wieści. Po brawurowej interwencji tamtej ciemnowłosej dziewczyny i zabraniu, bądź uprowadzeniu jak to ujął Daryl, przez nią Lori, pozostali czym prędzej udali się w drogę powrotną na autostradę. Mając na uwadzę ciężką sytuację, w jakiej się znaleźli, zmuszeni byli do opracowania nowego planu działania.

          — Nic więcej nie wiemy — Glenn przeszedł nad barierką przy drodze, mrużąc oczy w świetle słońca. — A ta laska zjawiła się znikąd! Była jak zorro! Wzięła ze sobą Lori i zniknęła!

          — I pozwoliliście jej pojechać? — Dale nie mógł wyzbyć się nieco oskarżycielskiego tonu, czując niepokój na myśl o podzieleniu grupy. 

          — Rick ją przysłał — prychnął Daryl — Wzięła i pojechała i tyle ją widzieliśmy. 

          — Przecież nie mamy pojęcia kto to jest! 

          — Powiedziała, że jest z nimi Riley — z rowu prowadzącego do barierek wyłoniła się Emily. Zgarnęła z czoła kosmyki, które przykleiły jej się do skóry i spojrzała znacząco na rozmawiających mężczyzn — Znała ich imiona i szczerze mówiąc nie wyglądała jakoś podejrzanie.              

          — Co nie zmienia faktu, że część naszej grupy jest właśnie u kompletnie nieznajomych ludzi... — Dale pokręcił głową ze zdenerwowaniem, marszcząc przy tym brwi. Poderwał głowę, gdy dostrzegł Andreę kroczącą na końcu grupy, a jego oczy rozszerzyły się znacznie. — Słyszałem krzyki. Coś ci się stało?

          Blondynka zignorowała go i przeszła prosto do kampera, wchodząc do środka i zatrzaskując za sobą drzwi.

          — Szwendacz prawie ją dorwał — wyjaśnił Glenn, gdy Dale wciąż nie otrzymał odpowiedzi na zadane pytanie. — Jest cała, ale było blisko...

          — No a co z tą farmą? — Dale zapytał, patrząc między Glennem a Johnem, który właśnie do nich dołączył. — Wiemy coś więcej? Gdzie to w ogóle jest?

          — Podobno trzy kilometry za najbliższym zjazdem. — policjant odpowiedział, wskazując ręką w kierunku, z którego wcześniej przyjechali. — Mamy szukać skrzynki z nazwiskiem Greene

          — Nie możemy tak po prostu pojechać.

          Cała trójka obróciła się, słysząc za sobą głos Carol. Kobieta pokręciła głową i skrzyżowała ramiona na piersi, przenosząc wzrok na las.

          — Sophia wciąż tam gdzieś jest. Nie mogę stąd odejść. 

          — Carol... — Dale zaczął spokojnie, wydychając ciężko powietrze. — Grupa jest podzielona. Stajemy się przez to coraz słabsi. 

          — A co, jeśli tutaj wróci? — kobieta rzuciła z pretensjami — Co jeśli wróci i nikogo tutaj nie będzie? Przecież mogłoby się tak stać!

          — To byłoby okropne... — przyznał Glenn, drapiąc się nerwowo po podbródku. — Gdyby wróciła tu, a nikogo z nas by nie było. 

          — W porządku — Daryl pokiwał z wolna, patrząc po zgromadzonych. — Przygotujemy się na taką ewentualność. Do rana można wszystko ogarnąć, przygotować duży znak, gdyby Sophia tu wróciła. Będzie wiedzieć gdzie jesteśmy. 

          — Możemy zostawić też trochę zapasów i wody — zaproponowała Emily, a Dixon kiwnął głową z aprobatą.

          — Ja zostanę na noc z kamperem, wy możecie ruszać na farmę.

          — Jeśli kamper zostaje, to ja też — Dale zakomunikował hardo.

          Oczy Carol napłynęły łzami, a kąciki jej ust uniosły się w słabym, ale wdzięcznym uśmiechu.

          — Dziękuję — spojrzała między Darylem a Dale'm — Dziękuję wam obu.

          Drzwi kampera otworzyły się, a na zewnątrz wyjrzała Andrea. Przez chwilę w milczeniu przyglądała się stojącej obok grupie, po czym odchrząknęła, zwracając na siebie ich uwagę.

          — Też zostaję.

          — Co powiesz, Boyle? — Emily uśmiechnęła się do Johna, który myślał nad czymś intensywnie. Mężczyzna podniósł na nią wzrok, a brunetka zapytała — Zbieramy ferajnę i jedziemy zbadać tę całą farmę?

            —  Hm? Aa, tak. Przydałoby się sprawdzić, z czym i z kim mamy do czynienia. — przytaknął, przenosząc wzrok między panią ordynator, a pozostałymi członkami grupy. Zwrócił się do Glenna i stojącego nieco z boku T-Doga. — Możemy zabrać nasze graty i ruszyć za jakiś czas. Zdążymy może jeszcze przed nocą. 

          — Sugerowałabym, żeby ruszyć już teraz — brunetka wtrąciła dość zaniepokojnym tonem. Spotkawszy pytające spojrzenie Johna, kiwnęła w stronę T-Doga. — Jego rana wygląda naprawdę nieciekawie... Riley skończyły się już leki przeciwbólowe, a jak wkrótce nie damy mu czegoś na tę infekcję, może zrobić się paskudnie. 

          — Mówimy o jakichś konkretnych lekach? — Daryl zapytał ni stąd ni zowąt, sprowadzając na siebie wzrok kobiety. Zastanowiła się przez chwilę i rozłożyła na bok ramiona w bezsilnym geście.

         — Szczerze powiedziawszy na tem moment dobre byłyby jakiekolwiek silne antybiotyki — przyznała patrząc posępnie na ramię czarnoskórego mężczyzny. — Cokolwiek, żeby zwalczyć tę infekcję. 

          Daryl patrzył na nią przez chwilę, po czym obrócił się na pięcie i bez słowa oddalił się od grupy. Podszedł do motocyklu Merla i zatrzymał wzrok na brudnej szmatce, którą ktoś zostawił na siedzeniu pojazdu. Posłał Dale'owi chłodne spojrzenie i zerwał materiał z siedziska, po czym cisnął nim w mężczyznę.

          — Nie kładź tych szmat na motocyklu mojego brata — syknął. Pokręcił głową ze złością, a następnie otworzył skórzanu kufer przypięty do pojazdu i wyjął z niego foliową torebkę wypełnioną różnymi pojemnikami. Wszyscy z ciekawością przyglądali się, jak zabiera ze sobą pakunek i wraca do nich, grzebiąc między plastikowymi buteleczkami. 

          — Czy to jest to, co myślę? — Emily spojrzała na niego z niedowierzaniem, a Daryl prychnął cicho pod nosem. 

          — Mogliście wcześniej powiedzieć, że potrzebujecie prochów — rzucił, kładąc torebkę na masce samochodu. — Mam tu zapasy mojego brata. Meta, eska, chociaż to raczej nie na teraz... O, to jest kozacki lek przeciwbólowy! — wyłowił jeden z pojemników i rzucił go w kierunku Glenna. Emily podeszła do Dixona i zmarszczyła brwi, sięgając po jeden z medykamentów. 

          — Doksycylina? — przeczytała z opakowania i posłała Darylowi zdziwione spojrzenie. — I to nie żaden zamiennik, tylko oryginał. Ten lek bardzo ciężko jest dostać, o ile...

          — Merle miał rzeżączkę — Dixon wzruszył ramionami, a twarz Emily wykrzywił grymas zniesmaczenia. Westchnęła i pokręciła głową i już miała zmierzać do T-Doga, gdy coś przykuło jej uwagę. Z foliowej reklamówki wystawał skrawek kartki, a na niej instrukcje spożywania leków spisane bardzo znajomym jej pismem. Kobieta sięgnęła po zmięty papier i wyciągnęła go, a usta aż otworzyły jej się w szoku.

          — Co za franca! 

          Ci znajdujący się najbliżej, to jest John i Daryl, obrócili się do niej i spojrzeli na kobietę zaskoczeni. Brunetka wertowała zapiski, a z jej oczu dosłownie ciskały gromy. Palce powoli zaciskały się na fragmencie kartki, mnąc ją jeszcze bardziej.

          — Co za wredne babsko! A ja byłam przekonana, że zapisywała mu jakieś leki na kaszel palacza! 

          — O czym ty mówisz? — parsknął John, patrząc na koleżankę z głupawym uśmiechem na twarzy.

          — O tym! — fuknęła, pokazując mu kartkę, którą tak zawzięcie gniotła w dłoni. John spojrzał na wypisane nazwy leków i dawki spożywania ich, przeniósł wzrok na Emily, później na skonsternowanego Daryla, a następnie znów na koleżankę. Podrapał się po głowie i wzruszył ramionami.

          — Dalej nie wiem o co ci chodzi, Em. Co to za zapiski?

          — Nie rozpoznajesz? Przecież to pismo Flint! — brunetka walnęła się otwartą dłonią w czoło — Szmuglowała Dixonowi leki! 

          — W sensie, takie których nie powinna mu zapisywać? — policjant przekrzywił na bok głowę, uśmiechając się do rozwścieczonej kobiety. 

          — No brawo, geniuszu! — rzuciła sarkastycznie. — Przecież Riley by mogła za to wylecieć na zbity pysk! To jest gorsze, niż branie łapówek od pacjentów. Cholera, mogłaby nawet iść za to siedzieć!

          Daryl przysłuchiwał się monologowi kobiety, nie kryjąc swojego zaskoczenia. Owszem, wiedział o tym, że jakiś Doktorek zapisuje jego bratu leki, najczęściej przyjmując go dodatkowo bez kolejki. Chociaż domyślał się, że Merle najpewniej po prostu wpychał się przed ludzi, nieważne ile czekali na swoją wizytę...

          Ale nie zdawał sobie sprawy, że sytuacja prezentowała się tak poważnie. Nie wiedział, że za wypisywanie takich recept mogły grozić aż takie konsekwencje. Nie wiedział, że lekarz odpowiedzialny za to, mógł zaprzepaścić całą swoją karierę.

          A jego zaskoczenie jedynie potęgował fakt, że teraz zdawał sobie już sprawę, kim ten Doktorek był. 

          Co za głupia dziewucha, Daryl westchnął. Oparł się o maskę samochodu i skupił wzrok na wielu pojemnikach z lekami, które Merle zyskał tylko i wyłącznie dzięki niej. Głupia dziewucha, która prawdopodobnie oszczędziła Merlowi wiele cierpienia.  

          —... przecież jak ja ją dorwę, to ją dosłownie uduszę! — Emily kontynuowała swój wywód, gestykulując zawzięcie — Nogi z dupy jej powyrywam!

          — Daj jej pouczenie, na pewno weźmie je sobie do serca — John przerwał jej, utrzymując na twarzy poważną minę. — Albo wiesz co? Najlepiej zwolnij ją dyscyplinarnie! 

          Emily zmrużyła oczy, zaciskając usta w wąską linię. Następnie zacisnęła dłoń w pięść i walnęła Johna w ramię, a on jedynie parsknął śmiechem.

          — Jesteś okropny, Boyle. 

*   *   *   *   *

            Niebo zasnute było ciepłymi smugami zachodzącego słońca, które przecinały czerwień jasnymi liniami, niczym farba na płótnie. Blady księżyc powoli wyłaniał się zza widnokręgu, będąc zapowiedzią nadchodzącej nocy.

          Nocy pełnej strachu i nerwów, a także ciężkiej pracy.

          Mijały godziny, a po Shanie i Otisie nie było śladu. Jednocześnie czas Carla powoli się kończył. Chłopiec był na wyczerpaniu, a upływający czas działał na jego wyjątkową niekorzyść. Ale operacja nie miała szansy się udać bez sprzętu, po który pojechała tamta dwójka. 

          Riley przyciągnęła kolana do klatki piersiowej i objęła je ramionami, wsłuchując się w odległe dźwięki natury. Zielone oczy skakały między poszczególnymi punktami farmy, z ciekawością i pewną dozą zazdrości doświadczając miejsca, w którym mieszkała rodzina Greene.

          Farma była niczym jakaś odległa, niedostępna dla byle kogo kryjówka. Jak bezpieczna strefa, wolna od wszelkiego zagrożenia czyhającego zaraz za lasem. Fragment nieba na ziemi, która od jakiegoś czasu przypomina bardziej piekło. Jak dom

          Mieli przestrzeń, odgrodzoną i na tyle dużą, aby w razie nagłego wypadku dostrzec potencjalnego wroga. Mieli schronienie w postaci nie tylko sporego domu, ale również stodoły. Mieli konie, kury, studnie z czystą wodą, mieli jedzenie. 

          Mieli wszystko to, czego grupa z Atlanty nie miała od początku wybuchu apokalipsy. 

          To cud, że udało im się tam trafić. Albo raczej - szczęście wynikające z ogromnej tragedii. Gdyby nie ten wypadek, Carl byłby w pełni sił i jego życiu nic by nie zagrażało, ale... wtedy także minęliby się z tym miejscem. Być może była to tęsknota za stabilnością i bezpieczeństwem, albo zmęczenie wynikające z życia w ciągłym biegu, ale Riley nie potrafiła przestać wyobrażać sobie, jak ich życie mogłoby wyglądać w takim miejscu. Wiedziała, że to głupie i naiwne. Jakby nie było, ona, Rick i cała reszta byli obcymi w domu rodziny Greene. Nie było żadnego powodu, oprócz gościnności i dobroci tych ludzi, dla którego mogliby tam przeżywać. 

          Hershel był człowiekiem, który dobro swoich bliskich stawiał ponad wszystko inne. Choć sam tego nie przyznał, to coś podpowiadało Riley, że ich wizyta nie była mu na rękę. Że prędzej czy później będą zmuszeni zabrać swoje graty i ruszyć w dalszą drogę, bez konkretnego celu, bez żadnego planu. 

           Dlatego cieszyła się tym momentem póki mogła, wdychając świeże powietrze i na chwilę zapominając o wszystkim, co miało dookoła niej miejsce. Na te parę minut pozwoliła sobie siedzieć samotnie na werandzie, napawając się panującą dookoła ciszą i spokojem. Wiedziała bowiem, że w tym świecie podobne momenty nie trwają długo i mają tendencje do pojawiania się wyjątkowo rzadko. 

           Jeśli apokalipsa czegokolwiek ją nauczyła, to na pewno tego, aby cieszyć się z małych rzeczy, dopóki jej serce jeszcze bije, a w żyłach wciąż płynie krew. 

          Drzwi wejściowe otworzyły się, a za jej plecami rozległy się dźwięki kroków. Dziewczyna zerknęła przez ramię i podniosła się na nogi, widząc stojącego w przejściu Hershela. Mężczyzna miał na szyi zawieszony stetoskop, a w wyciągniętej w jej kierunku dłoni trzymał plastikową butelkę z jakimś płynem.

         — Co się dzieje? — zapytała zaniepokojona, od razu spodziewając się najgorszego. 

         — Chodź. — wcisnął jej do dłoni butelkę. — Obawiam się, że nie możemy już dłużej czekać. Musimy operować. 

        — Teraz? — niemal pisnęła, przenosząc zszokowany wzrok między nim, a butelką, której zawartości wciąż nie znała. — Co z respiratorem? Nie możemy operować bez niego, Carl może się udusić!

         — Nie możemy też czekać już ani minuty dłużej — Hershel pokręcił głową. Widać było, że jemu również nie podobała się ta opcja, ale najwidoczniej innego wyjścia nie mieli. — I tak zmarnowaliśmy już wystarczająco dużo czasu. Jeśli nie zaczniemy operować za chwilę, może być już za późno. 

          — Co na to Rick i Lori? — zająknęła się, czując nagły przypływ paniki. Szanse chłopca znacznie malały, kiedy nie mieli do użytku odpowiedniego sprzętu. — Zgodzili się?

          — Podjęli decyzję. — przytaknął, otwierając ponownie drzwi do domu. — Chłopcu kończy się czas, a my musimy wyciągnąć te odłamki, z respiratorem czy bez. A teraz chodź

          Weszła za nim posłusznie do środka i od razu skierowała swoje kroki do sypialni, w której państwo Grimes z przerażeniem żegnali swojego syna przed zabiegiem. Po twarzy Lori spływały łzy, a Rick miotał się trochę po pomieszczeniu, jakby sam nie wiedział co ma ze sobą zrobić. Riley podeszła do metalowej miski na komodzie i odkręciła butelkę która, jak się okazało, wypełniona była płynem dezynfekującym. Dokładnie przeczyściła swoje dłonie i wytarła je w czystą szmatkę, po czym zamknęła na chwilę powieki i wypuściła z siebie wolno powietrze.

         Weź się w garść, pomyślała, zaciskając mocno szczękę, tu chodzi o Carla. Nie pozwolisz mu umrzeć. 

          Odetchnęła głęboko i odwróciła się, zatrzymując wzrok na swoim pacjencie. Hershel i Rick przenieśli chłopca na metalowy stolik, na którym Patricia postawiła już tackę z narzędziami, a także lampę ze ściągniętym kloszem. Riley odebrała od kobiety parę gumowych rękawiczek i stanęła po drugiej stronie stołu, na przeciwko Hershela. 

          — Rick, Lori — staruszek podniósł wzrok na stojące z boku małżeństwo — Lepiej będzie, jak stąd wyjdziecie.

           Riley usłyszała tylko dźwięk otwieranych drzwi i ciche szlochy Lori, zanim Patricia podała jej skalpel, a jej uwaga w stu procentach skupiła się na Carlu.

           Nachylała się już nad sinym brzuchem chłopca, gotowa do wykonania nacięcia, gdy jej uszy wyłapały jakiś odległy, stłumiony warkot. Zastygła w bezruchu, ze skalpelem wiszącym centymetry nad skórą chłopca. W kolejnej chwili poderwała głowę i spojrzała w okno, w którym rozbłysły światła samochodu.

          — O Boże... — wyszeptał Rick, dopadłszy do zasłoniętego firanką okna. Riley dostrzegła na jego bladej twarzy wyraz ulgi, który mógł oznaczać tylko jedno. 

          Wrócili. 

*   *   *   *   * 

          — Riley! — Rick poderwał się z ziemi, razem z siedzącą na schodkach Lori, kiedy ujrzeli szatynkę wyłaniającą się z wnętrza domu. Zaraz za nią wyszedł Hershel, wycierając dłonie w białą ścierkę. Przez ostatnie trzy godziny siedzieli przy Carlu, wyciągając z niego odłamki kuli. 

          Szeryf przenosił przestraszone spojrzenie między dwójką ludzi, którzy zajęli się jego synem. W jego oczach czaił się lęk, a na bladej twarzy osiadała warstwa potu. 

          — Hershel — mężczyzna powiedział cichym, łamiącym się tonem. Patrzył na staruszka z nadzieją, jednocześnie bojąc się odpowiedzi na swoje pytanie. — Co z naszym synem?

          Białowłosy wymienił spojrzenia z Riley, a na ich twarzach uformowały się łagodne uśmiechy.

          — Jego stan się ustabilizował — poinformował, przynosząc tak długo oczekiwane, dobre wieści. 

         Pierwotny szok, jaki wykwitł na twarzy małżeństwa, zamienił się w wyraz powoli ogarniającej ich ulgi. Rick zachwiał się na nogach, gdy cały stres momentalnie opuścił jego ciało, a oczy Lori napłynęły łzami.

          Riley uśmiechnęła się pod nosem, ściągając z dłoni rękawiczki. Westchnęła i przetarła czoło, czując jak zaczyna dopadać ją zmęczenie. Miała właśnie za sobą jedno z największych wyzwań, przed jakim została kiedykolwiek postawiona. Strach nie opuszczał jej przez cały czas trwania operacji, ale silna motywacja pozwalała na zapanowanie nad nim i skupienie się na najważniejszym zadaniu. Cieszyła się, że mogła współpracować przy tym z Hershelem. Mimo, że go nie znała, czuła przed nim dziwny respekt i zdecydowanie spokojniej podchodziła do całego zabiegu.

          Cofnęła się w kierunku drzwi, aby poprosić któregoś z domowników o szklankę wody, gdy poczuła jak ktoś łapie ją za przedramię, a w kolejnej sekundzie jej drobne ciało zostaje dosłownie zmiażdżone czyimś silnym uściskiem. Dobrą chwilę zajęło jej zorientowanie się, że to Rick. 

          — Dziękuję — wyszeptał słabym głosem, ściskając ją mocno. Riley z trudem wyswobodziła swoje ramiona i odwzajemniła uścisk, klepiąc go lekko po plecach. Dopiero wtedy dostrzegła, że mężczyzna podrygiwał lekko, a jego klatką piersiową wstrząsały tłumione konwulsje. — Tak bardzo ci dziękuję, Riley.

          — Mówiłam, że możesz na mnie liczyć — odpowiedziała zgodnie z prawdą, nawiązując do ich rozmowy sprzed kościoła. — Carl będzie żył, Rick. Wszystko będzie dobrze

          Wypuścił ją i odsunął na długość swoich ramion, ukazując mokrą od łez twarz. Riley uśmiechnęła się do niego, kiwając głową na znak, że nie ma za co jej dziękować. W gruncie rzeczy pomogłaby Carlowi nawet, jeśli nie znałaby ani jego, ani jego rodziców. A fakt, że cała trójka stała się dla nich kimś wyjątkowo bliskim przez te spędzone razem tygodnie sprawił, że chęć przywrócenia go do zdrowia była tylko silniejsza.

          — Brak mi słów — wydusiła z siebie Lori drżącym głosem. 

          — Mi też — przyznał Hershel. Jego ton zmienił się ze spokojnego i łagodnego, na nieco przybity. — Jak powiedzieć Patricii o Otisie? 

*   *   *   *   * 

          Nowy rozdział! Operacja Carla jest za nami, grupa dowiedziała się już o rodzinie Greene, kłamstewka Riley wyszły na jaw, a Daryl przekonał się, ile tak naprawdę ryzykowała, pomagając jego bratu. Może to właśnie ten moment, w którym przestanie patrzeć na nią jak na zwykłą, głupią dziewuchę? ;) 

Continue Reading

You'll Also Like

14.3K 1.2K 22
"(...)Czuję dłoń na ramieniu, więc się obracam. Joost wrócił z białym tulipanem w ręku. Patrzę na niego zdziwiona. - Dla mnie? - dopytuję. - Możesz...
13K 920 34
Starożytna magia jest potęgą, a po potęgę sięgają czarne charaktery. Co jednak, jeśli samemu wejdzie się do gniazda węży? Po wszystkim co działo się...
839 41 2
*Książka pisana na podstawie filmu oraz książki* Annabella Niezgódka, a dla przyjaciół Bella, jest starszą siostrą Ady Niezgódki. W przeciwieństwie d...
483K 64.1K 70
🐑 Kiedy wszystkim jego braciom (no, poza Percym) i siostrze układa się życie, George Weasley zaczyna się czuć coraz bardziej samotny. Pragnie miłośc...