Firestarter| Daryl Dixon (POP...

By red_qnn

52.2K 3.5K 993

Obiecaj mi. Obiecaj, że przetrwasz i będziesz żyć. More

Wstęp
Bohaterowie
Soundtrack
I. ATLANTA
o. jaskółczy niepokój
i. uważaj na siebie
ii. zostaw mnie
iii. wybuch
iv. zagłada
v. pandemonium
vi. eksterminacja
vii. zbieg okoliczności
viii. stary znajomy
ix. bezpieczna przystań
x. w pułapce
xii. gorzka prawda
xiii. mała syrenka
xiv. waszyngton
xv. utracona nadzieja
xvi. ostatnia sekunda
II. FARMA
i. blokada
ii. poszukiwania
iii. greene
iv. do ostatniej kropli krwi
v. postępy
vi. upadek
vii. dowód
viii. frankenstein
ix. sekret
x. brawura
xi. pustki
xii. szeryf
xiii. zawahanie
xiv. wspomnienie
xv. proces
xvi. dale
xvii. przyjaciel
xviii. każdy z nas
III. WIĘZIENIE
i. stałe miejsce
ii. blok c
iii. bełt
iv. cisza
v. wdzięczność
vi. ogniwo
vii. bracia krwi
viii. andrea
ix. łzy
x. warunek
xi. odkupienie
xii. pożegnanie
KSIĘGA POSTACI
SPITFIRE

xi. rick grimes

856 69 15
By red_qnn

          — Nie ma takiej opcji.

          John zmarszczył nieco brwi, przyglądając się stojącemu przed nim brunetowi, jakby ten powiedział właśnie najgłupszą rzecz na świecie. Podparł się pod boki i przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, posyłając mężczyźnie nieco niezrozumiałe spojrzenie.

          — Tam są nasi ludzie — John powtórzył, powoli i wyraźnie, jakby zwracał się do małego dziecka. — Naprawdę nie zamierzasz chociaż spróbować im pomóc? 

          Wypowiadał kolejne słowa z rosnącym niedowierzaniem. Gdy tylko wrócił do obozowiska po spełnieniu codziennego obchodu, coby upewnić się że żaden zainfekowany nie przywałęsał się za blisko kamieniołomu, Riley dopadła do niego niczym mała torpeda i poinformowała o sytuacji grupy zaopatrzeniowej.

          John poczuł wiele różnych rzeczy na raz. Strach, ponieważ ludzie z którymi współpracował i walczył o przetrwanie w ciągu ostatnich tygodni, nagle znaleźli się w ogromnym niebezpieczeństwie. Gniew, gdyż najwidoczniej podczas jego nieobecności nie została podjęta jakakolwiek próba pomocy tym w potrzasku.

          A na końcu bezsilność. Dlatego że sam nie wiedział jeszcze, co może zrobić.

          — Dobrze wiesz, jak to się skończy — Shane kręcił głową podczas wypowiadania następnych słów. — Jest nas za mało... Poza tym, skąd mamy mieć pewność, że oni w ogóle jeszcze żyją? Minęła już prawie godzina, odkąd nawiązaliśmy kontakt. Równie dobrze mogą już być martwi.

          — Możemy chociaż spróbować — naciskał policjant, trzymając się nadziei, że ochotnicy dalej żyją. 

          — Spróbujemy i co? — Shane podniósł lekko głos. Mężczyźni znajdowali się kawałek od obozowiska, aby nie wzbudzać jeszcze większego zdenerwowania i paniki. — Załóżmy, że wysyłamy grupę ratunkową... T-Dog mówił o setkach zainfekowanych. Kilka osób kontra cała horda tych powtorów? Sam wiesz, jaki byłby tego rezultat.

          John spuścił wzrok na ziemię, czując przygniatające go poczucie winy. Shane miał trochę racji. Nie mieli szans w konfrontacji z tak dużą grupą przeciwników. Akcja ratunkowa niemal skazana była na klęskę, ale... nie potrafił sam tego przyznać. 

          — Może masz rację i wciąż żyją — ciągnął dalej Shane — Ale ile czasu im jeszcze pozostało? Dom towarowy jest w samym centrum, potrzebowaliby cudu, żeby się stamtąd wydostać...

          John zmarszczył nagle brwi, unosząc dłoń, żeby uciszyć Shane'a. Ten posłał mu pytające spojrzenie, ale policjant nie wyjaśnił przyczyn swojego zachowania, a jedynie wytężył słuch. Zdawało mu się, że gdzieś z oddali dobiega go rytmiczny hałas, do bólu przypominający alarm samochodowy...

          — Słyszysz to? — spojrzał na Shane'a, nie kryjąc swojego zdenerwowania. Mężczyzna przez chwilę milczał, próbując wyłapać dźwięki, które zaniepokoiły starszego policjanta, aż wreszcie zerwał się z miejsca i pobiegł w kierunku kampera. John ruszył jego śladem, rozglądając się za źródłem tego hałasu.

          — Dale! — Walsh zawołał do staruszka, który obserwował okolicę przez lornetkę — Widzisz co to?

          — Jeszcze nie. 

          Mieszkańcy obozu zbiegli się, zaniepokojeni rosnącym na sile dźwiękiem. John dostrzegł z oddali biegnącą do niego Riley, która podobnie do pozostałych, rozglądała się próbując dostrzec co powoduje taki hałas. Shane pojawił się znikąd z dwoma shotgunami; jednego podał Johnowi, który bez słowa przeładował broń, przygotowując się na spotkanie z potencjalnym wrogiem.

          — To oni? — odezwała się z przejęciem Amy — Wrócili?

          — A niech mnie... — pomruk Dale'a dotarł do osób znajdujących się najbliżej kampera.

          — Co to? — zapytała Lori, tuląc do piersi przestraszonego Carla.

          — Zgaduję, że skradzione auto — Dale odsunął od twarzy lornetkę, przyglądając się jakiemuś punktowi z rosnącym zdenerwowaniem.

          Ich oczom wkrótce ukazał się pędzący ku nim czerwony samochód, który po pokonaniu dzielącej ich odległości okazał się być Dodgem Challengerem. Wszyscy obecni w napięciu obserwowali jak auto parkuje na środku obozu, a Shane przygotował się do oddania strzału, dopóki w oknie pojazdu nie pojawiła się twarz Glenna. Młody Koreańczyk wypadł z pojazdu z najszerszym uśmiechem, jaki ktokolwiek widział na jego twarzy od początku apokalipsy. 

            — Wyłącz to cholerstwo! — zawołał do niego Dale, nie kryjąc swojego rozdrażnienia ciągłym hałasem. 

           Glenn wyszczerzył się do mężczyzny, rozłożył bezsilnie ramiona, po czym zawołał do niego wesoło:

          — Nie wiem jak!

          — Podnieś maskę — nakazał Shane, opuszczając broń i podchodząc do wyjącego samochodu. W tym samym momencie do Glenna dopadła zestresowana Amy.

          — Moja siostra...

          — Podniesiesz tę maskę? 

          — Czy nic jej nie jest?

          — Podnieś tę pieprzoną maskę! — warknął zniecierpliwiony Walsh, uderzając otwartą dłonią o dach samochodu. Glenn uniósł dłonie w obronnym geście i sięgnął do wnętrza auta, aby wykonać polecenie policjanta.

          — No dobra, już dobra! 

          — Andrei nic nie jest? Jest cała? — Amy zasypywała go kolejnymi pytaniami, potęgując rozgardiasz jaki na moment zapanował w samym środku obozu. 

          — Tak tak, nic jej nie jest! — Glenn niemal wrzasnął po otworzeniu maski czerwonego samochodu. 

          — Wraca? Dlaczego nie z tobą? — blondynka nie dawała mu spokoju, podczas gdy Shane szukał pod maską odpowiedniego kabelka, za pomocą którego mógłby mechanicznie wyłączyć alarm. — Gdzie jest? Czy jest cała? 

          — Tak! Tak, Andrea jest cała! — Glenn powtórzył po raz kolejny, a samochód wreszcie zamilkł. Dookoła znów zapanowała cisza. — Wszyscy są cali i zdrowi. 

          Zdawać się mogło, że każdy obecny odetchnął z ulgą na te słowa. Napięta atmosfera jakby opadła, a na twarzach ludzi ponownie zagościły uśmiechy. Riley wypuściła z siebie wolna powietrze i przymknęła oczy, opierając głowę o ramię Johna. Nie wiedziała co by zrobiła, gdyby komukolwiek stała się krzywda. Nawet nie chciała brać pod uwagę takiej możliwości. 

          — No... prawie wszyscy. — Glenn dodał po chwili, przez co na twarzach zebranych momentalnie wystąpiła panika. — Merle nie za bardzo...

          Riley otworzyła gwałtownie oczy i zmarszczyła brwi na jego słowa. Co miał na myśli? Czy starszy Dixon został ranny? Dopadł go któryś z zainfekowanych? A może... Nie, nie chciała nawet myśleć o najgorszym. 

          — Odbiło ci do reszty? — Shane fuknął, patrząc na młodego chłopaka z dezaprobatą. Kompletnie zignorował jego słowa dotyczące Merla. — Ściągniesz tu wszystkich sztywnych z okolicy! 

          — Myślę, że jesteśmy bezpieczni... — odezwał się Dale, stając w obronie Glenna. — Nie stało się nic złego. 

          — Głupota nie jest niczym złym? — Shane rzucił poirytowany. Młody Rhee widocznie skurczył się, słysząc jego słowa. Uśmiech zniknął z jego twarzy, a wzrok utkwił w ziemi, jakby ta nagle była dla niego najbardziej interesującą rzeczą. 

          — Alarm odbijał się echem — Dale próbował znaleźć usprawiedliwienie dla jego zachowania. — Trudno byłoby wychwycić jego źródło. Nie kłócę się, tylko patrzę na to logicznie. Ale następnym razem może trochę pomyśl, co? — ostatnie zdanie skierował w stronę zmieszanego chłopaka. 

          — Przepraszam — Glenn wyglądał na szczerze skruszonego. Rozejrzał się pokrótce po zebranych, a następnie wskazał na czerwoną bestię. — Ale to super bryka! 

          Walsh pokręcił głową i prychnął pod nosem, opierając shotguna na swoim ramieniu. Riley podeszła ostrożnie do skrępowanego awanturą Koreańczyka i przytuliła go, szczerze ciesząc się na jego widok. 

          — Dobrze cię widzieć całego — powiedziała, klepiąc go lekko po plecach. Odsunęła go następnie na odległość swoich ramion i uśmiechnęła się delikatnie. — I zazdroszczę tak świetnego wozu.

          Glenn rozpromienił się ponownie na jej słowa, zachwycony że choć jedna osoba doceniła jego nowy nabytek. Nie zdołał jednak rozpocząć swojego monologu na temat wszystkich plusów tego pojazdu, gdyż na tej samej drodze którą wcześniej przyjechał młody Rhee pojawił się kolejny pojazd. Był to dostawczak, najprawdopodobniej także kradziony, gdyż w obozowisku takiego wcześniej nie mieli.

          Samochód ledwo zdołał się zatrzymać, a ze środka wyskoczyła Andrea, do której momentalnie pobiegła jej młodsza siostra. Wpadły w swoje ramiona, płacząc i szlochając ze szczęścia, a ich śladem wkrótce poszły pozostałe osoby, których bliscy brali udział w tej wyprawie.

          Riley usłyszała za sobą cichy płacz. Zerknęła dyskretnie przez ramię i dostrzegła Carla i Lori stojących w niewielkiej odległości od reszty grupy. Kobieta klęczała przed płaczącym chłopcem, próbując go uspokoić. Riley na ten widok zabolało serce. Mały musiał bardzo przeżywać śmierć ojca, a także widok innych rodzin, które zdołały spotkać się ponownie. W całości

          — Riggs, ty wredna jędzo — rzucił John, gdy brunetka wyszła im naprzeciw z szerokim uśmiechem na twarzy. Przybiegła do dwójki przyjaciół i objęła ich jednocześnie za szyje, mocno do siebie przytulając. — Powinniśmy ci z Ri skopać teraz dupę!

          — Mówiłam, że wrócę! — zawołała ze śmiechem na swoje usprawiedliwienie. — Co prawda nie mam marchewki z groszkiem, ale chyba mi wybaczycie tym razem, co? 

          — Jesteś niemożliwa — Riley prychnęła, nie mogąc powstrzymać uśmiechu od rozkwitnięcia na jej twarzy. — Jesteś cała?

          — I zdrowa! — przytaknęła była pani ordynator, potwierdzając wcześniejsze słowa Glenna. — Ale powiem wam, że jeszcze godzinę temu sytuacja nie prezentowała się zbyt kolorowo... Mogło się to skończyć naprawdę źle.

          — Najważniejsze, że nic wam nie jest — szepnęła szatynka, gdy jej serce powoli wracało do swojego normalnego tempa. 

          — Było blisko — przyznała Emily z poważnym wyrazem twarzy, który jednak parę sekund później przerodził się w tajemniczy uśmieszek. — Na szczęście ktoś nam pomógł.

          Riley i John posłali jej zdezorientowane spojrzenia, lecz zanim zdołali zapytać co miała na myśli, uprzedził ich w tym Shane.

          — Jak udało wam się uciec? 

          — Nowy koleś nas wydostał. — Glenn wzruszył ramionami.

          — Nowy koleś? — powtórzył Shane, marszcząc w zaskoczeniu brwi. Riley stanęła na palcach, aby dojrzeć czy gdzieś w tle nie kręci się zbawca ich przyjaciół. 

          — Kompletny świr — wyjaśnił Morales ze śmiechem, po czym spojrzał w kierunku dostawczaka i zawołał — Ej, ty od śmigłowca! Chodź się przywitać!

           — Jest gliniarzem, tak jak wy — wtrącił Glenn, przenosząc wzrok z Johna na Shane'a. 

          Wszyscy ze zniecierpliwieniem patrzyli w stronę pojazdu, oczekując ujawnienia się tego nowego kolesia. Wkrótce do ich uszu dotarł dźwięk trzaskania drzwiami, a na leśnej dróżce pojawił się wysoki mężczyzna w mundurze szeryfa. Stawiał w ich stronę powolne kroki, idąc ze spuszczoną głową i podpierając się pod boki. 

          Gdy tylko podniósł na nich wzrok, w jego twarzy coś diametralnie się zmieniło. Tak, jakby niespodziewanie dokonał jakiegoś niesamowitego odkrycia, albo jakiś dobijający go ciężar wreszcie spadł z jego serca. 

          Albo oba na raz. 

         — O Boże... — wyszeptał nowy, powoli przyspieszając kroku. Patrzył w jeden punkt znajdujący się gdzieś za plecami zebranych, a w jego oczach momentalnie pojawiły się łzy. 

          Riley usłyszała za sobą dźwięk szybko zbliżających się kroków.

          — Tata! — wrzask Carla rozbrzmiał niespodziewanie, a wszyscy w szoku spojrzeli na chłopca, który pędził na złamanie karku w stronę nieznajomego — TATA! 

          Lori zerwała się do biegu chwilę później, a jej twarz wyrażała niedowierzanie. Kobieta dopadła do nowoprzybyłego mężczyzny, teraz ściskającego w ramionach małego Carla, po czym objęła go z całych sił i wtuliła się w jego tors. 

          Cała trójka wylewała z siebie łzy szczęścia i ulgi.  

           Riley obserwowała całe zajście najpierw z udzielającym się wszystkim szokiem, aż wreszcie uświadomiła sobie, co tak naprawdę miało przed jej oczami miejsce.

          Pojednanie rozdzielonych przez tragedię bliskich. Żony i męża, syna i ojca. 

          Ponieważ człowiekiem, który łkał w zagłębienie szyi swojej żony i mocno przytulał do siebie syna, był nikt inny jak Rick Grimes

*   *   *   *   * 

          — Zdezorientowany. To chyba najlepsze słowo. Zdezorientowany... Strach, chaos i temu podobne również, ale... najlepiej to ujmuje właśnie dezorientacja

          Głos Ricka Grimesa roznosił się cicho dookoła zebranych, gdy mężczyzna relacjonował swoje odczucia po wybudzeniu się. Wszyscy siedzieli dookoła ogniska i wysłuchiwali opowieści grupy zaopatrzeniowej, a także ich nieoczekiwanego wybawcy. Mężczyzna obejmował ramieniem swoją żonę, a Carl siedział na jego kolanach i nie zamierzał szybko opuścić ojca. Cała trójka tak naprawdę nie odeszła od siebie na krok, odkąd ponownie się spotkali.

          — Słowa bywają marne — mruknął Dale, w skupieniu przysłuchując się wypowiedzi szeryfa. Odstawił na ziemię swój kubek i rzucił mężczyźnie znaczące spojrzenie. — Czasem nie wystarczają, żeby opisać istotę rzeczy.

          — Czułem się, jakby ktoś wyrwał mnie z mojego życia... i postawił gdzie indziej — kontynuował Rick — Przez moment nawet myślałem, że wciąż jestem w śpiączce, a to wszystko jest tylko złym snem... Czymś, z czego nigdy się nie wybudzę. 

          Oczy Riley błysnęły na te słowa. Siedziała między Emily a Johnem i z uwagą wysłuchiwała historii Ricka, odnajdując całą sytuację wyjątkowo niesamowitą. Wszyscy sądzili, że jest martwy... Tymczasem on po prostu był w śpiączce. To było na tyle niewyobrażalne, że aż wydawało się niemożliwe. 

          W dodatku sposób w jaki mężczyzna opisywał swoje pierwsze odczucia po przebudzeniu się, w pełni odzwierciedlał to co sama przechodziła po wybuchu apokalipsy. Co tak wielu z nich doświadczyło. 

          Chora, naiwna nadzieja, że to tylko zły sen. 

          — Mama powiedziała, że umarłeś.

          Cichutki głos Carla zwrócił na siebie uwagę wszystkich zebranych. Zmieszanie i bezsilność kobiety były wręcz namacalne, gdy przygładziła nerwowo włosy syna i próbowała znaleźć właściwe słowa na swoje wytłumaczenie.

          — Miała pełne prawo tak myśleć — Rick uśmiechnął się do syna. — Nie miej jej tego za złe. 

          — Kiedy było już naprawdę źle... — zaczęła niepewnie Lori — Powiedzieli w szpitalu, że ewakuują cię razem z innymi pacjentami do Atlanty. Ale nigdy tego nie zrobili.

          — I całe szczęście — wtrącił John z posępną miną. — Widzieliśmy co się działo w centrum. Na własne oczy zobaczyliśmy jak ta cała ewakuacja wyglądała... Uwierz mi — zwrócił się bezpośrednio do Ricka — Jakkolwiek to zabrzmi, lepiej dla ciebie, że nie wybudziłeś się od razu.

          — Jeśli szpitale są w podobnym stanie do ulic, to... — szepnął Rick, po czym wciągnął głośno powietrze. — Jestem w stanie w to uwierzyć. Atlanta wyglądała na kompletnie podupadłą...

          — Wzrok cię nie mylił — odezwał się milczący dotąd Shane. Od powrotu grupy z miasta był dziwnie jak na niego wycofany, co nie umknęło uwadze wielu mieszkańcom. Mężczyzna trzymał się raczej na uboczu i skupiał na obserwowaniu, niżeli czynnym uczestniczeniu w dyskusjach. — Ledwo udało mi się ich wydostać. — zaznaczył, zerkając między Lori a Carlem.

          — Nie wiem jak mam ci dziękować, Shane... Chyba nie zdołam wyrazić ci swojej wdzięczności — głos Ricka był poważny, podobnie do tonu jego głosu. — Brakuje mi słów... 

          Gdzieś z boku dobiegł ich charakterystyczny dźwięk drewna trawionego przez ogień. Zebrani wokół ogniska zwrócili wzrok w kierunku drugiego niewielkiego źródła ciepła, przy którym siedziała rodzina Peletier. Carol z małą Sophią w ciszy wpatrywały się w tańczące płomienie, a Ed jak gdyby nigdy nic dokładał do ognia większych gałęzi, mimo wielokrotnego podkreślania przez pozostałych członków obozu aby tego nie robić. 

          — Ed? — Shane odezwał się głośniej, od razu reagując na nieodpowiedzialne zachowanie drugiego mężczyzny. — Może to nienajlepszy pomysł?

          — Jest mi zimno — odburknął mąż Carol, wyciągając się wygodnie w leżaku. Nawet nie podniósł wzroku znad ognia, kompletnie ignorując tak oczywiste niezadowolenie jakie wywował jego czyn.

          — To nie zmienia zasad — ciągnął Shane, siląc się na opanowany ton — Ogniska mają się tylko tlić, żeby nie było nas z widać z daleka. 

           — Jest zimno — Ed powtórzył obojętnym tonem, widocznie nie zamierzając się ruszyć ze swojego miejsca. — Pilnuj własnego nosa, co?

          Shane podniósł się z ziemi i podszedł do mężczyzny, górując nad jego sylwetką. Wszyscy w napięciu przyglądali się tej scenie, zdając sobie sprawę z gburowatości męża Carol. Riley już pierwszego dnia dostrzegła, że coś w nim jest nie tak, lecz nie mogła dokładnie dojrzeć co to było. Ed był tą osobą, która już na samym początku niemal emanowała dość niepokojącą aurą. Tak jakby samym swoim sposobem bycia dawał wszystkim do zrozumienia, że jest złym człowiekiem.

          — Ed — Shane powiedział niskim tonem, rzucając meżczyźnie wyzywające spojrzenie. — Na pewno chcesz się o to spierać?

          Przez dłuższą chwilę milczeli, potyczkując się na spojrzenia i czekając, aż ten drugi ulegnie. Shane jednak nie pozwolił Edowi na wygranie tego pojedynku, gdyż mężczyzna wreszcie odwrócił od niego wzrok i kiwnął na swoją żonę.

          — No, już. Wyciągnij to. 

          Carol podniosła się z zajmowanego miejsca niemal natychmiast, a następnie pospiesznie wyciągnęła płonący kawałek drewna z ogniska. Shane spojrzał na nią z twarzą wykrzywioną w lekkim grymasie, po czym przydeptał palącą się gałąź, jednocześnie niwelując zbyt dużą widoczność ogniska. Walsh przykucnął przed kobietą i dziewczynką, zerkając na nie uważnie.

         — Carol, Sophia. Jak się czujecie?

          — Dobrze. Czujemy się dobrze — zapewniła Carol, spoglądając ostrożnie na swojego męża. Nawet z daleka można było dostrzec, że kobieta po prostu się go boi. — Przepraszam za ognisko... 

          — Co za burak... — Emily mruknęła pod nosem, patrząc na Peletiera z wyraźnym niesmakiem. Zmarszczyła nos i prychnęła pod nosem, nie ukrywając swojej niechęci do jego osoby.

          Gdy Shane wrócił i zajął swoje poprzednie miejsce, Dale rozpoczął temat, którego nikt nie poruszył od powrotu grupy. Temat, którego dyskutowanie było jednak kwestią konieczną. 

          — Czy ktoś pomyślał, co powiedzieć Darylowi? — rozejrzał się po zebranych, a jego mina wyrażała konsternację. — Nie będzie zadowolony, że zostawiliście jego brata. 

          — Ja mu powiem. Upuściłem klucz, więc to moja wina. — T-Dog oznajmił, wpatrując się tępo w płomienie. 

          — Ale to ja go skułem — zaznaczył Rick — Biorę odpowiedzialność na siebie.

          — Ludzie, to nie jest konkurs. Nie chcę wciągać w to koloru skóry, ale... — Glenn zaciął się na moment, po czym posłał T-Dogowi ponure spojrzenie. — Lepiej, żeby powiedział mu to ktoś biały.

          Riley nieświadomie kiwnęła na jego słowa. Nie uważała Daryla za rasistę, sam także nie dał nikomu powodów, żeby tak o sobie sądzić, ale sytuacja nie prezentowała się najlepiej. Był bratem Merla, głośnego rednecka o dość jasnych poglądach względem innych ras, toteż bezpieczniej dla T-Doga byłoby trzymać się z boku podczas konfrontacji z Dixonem. 

          — Zrobiłem, co zrobiłem. — T-Dog pokręcił głową — Nie będę się krył.

          — Możemy go zawsze okłamać — zaproponowała Amy. Riley niemal automatycznie pokręciła głową, od razu wyrażając swój sprzeciw. 

          — Nie róbmy tego — szatynka zaoponowała — Kłamanie byłoby samolubne. Daryl zasługuje na prawdę, nieważne jak ciężkie będzie jej przekazanie. 

          —  Fakt, to byłoby niesprawiedliwe z naszej strony. — Andrea ją poparła. — Powiemy mu jak było. Merlowi odbiło i zrobił się niebezpieczny. Wszyscy byśmy przez niego zginęli. Twój mąż zrobił co było konieczne — spojrzała na zamyśloną Lori. — A koniec końców Merle sam jest sobie winny.

          — I to mamy powiedzieć Darylowi? — Dale nie wyglądał na przekonanego. — Nie liczyłbym na racjonalną dyskusję. 

          Cisza ponownie objęła wszystkich przy ognisku. Każdy głowił się nad tym, w jaki sposób przekazać wieści młodszemu Dixonowi i nie skończyć z bełtem w głowie. Riley nerwowo strzelała palcami swoich dłoni, mimowolnie przypominając sobie liczne wizyty, jakie Merle składał jej w szpitalu. Nigdy nie był wobec niej agresywny... chamski? Momentami. Złośliwy? Aż za często. Rzucający w jej stronę dwuznacznymi żartami? Za każdym razem. 

          Ale nigdy nie był agresywny. Czy tego samego mogła oczekiwać po jego młodszym bracie?

          — Ja mu powiem — słowa wydobyły się z jej ust na tyle cicho, że w pierwszej chwili nie była pewna, czy w ogóle je wypowiedziała. Zszokowane spojrzenia pozostałych utwierdziły ją jednak w przekonaniu, że każdy usłyszał jej propozycję.

          — Zwariowałaś? — pierwsza odezwała się Emily, posyłając koleżance zaskoczone spojrzenie. — Przecież ten chłop wpadnie w szał!

          — Też uważam, że to zły pomysł — John zmrużył lekko oczy. — Nie wiemy, jak zareaguje Daryl. Może zrobić się nieciekawie.

          — Właściwie to kim jesteś? — Rick spytał uprzejmie, przyglądając jej się uważnie. — Kimś z ich rodziny?

          — Nie — pokręciła energicznie głową — Jestem Riley Flint. Razem z Johnem i Emily wpadliśmy na Dixonów kilka tygodni temu, a później podróżowaliśmy razem zanim trafiliśmy tutaj... Ale Merla znałam jeszcze zanim zaczęło się to całe piekło.

          — Ale nie znałaś Daryla — zauważył Dale.

          — Są braćmi... Po prostu wydaje mi się, że z racji tego że wiem o Merlu nieco więcej niż wy, mógłby przyjąć to ode mnie trochę łagodniej... — sama nie była pewna swoich słów. To były zwykłe domniemania. Równie dobrze Daryl mógłby rzeczywiście wpaść w szał i Riley skończyłaby z bełtem między oczami zanim zdołałaby wypowiedzieć jedno zdanie. 

          — Tak czy inaczej — Dale przeniósł wzrok z Riley na Ricka, a następnie zerknął na T-Doga — Będzie ostro, jak wróci z polowania. Nie oszukujmy się. 

          — Zanim stamtąd uciekłem... Zatrzymałem się, żeby spiąć drzwi łańcuchem. — T-Dog odezwał się ponownie. — Klatka schodowa jest wąska, zmieści się może sześciu sztywnych... Za mało, żeby się przedrzeć przez ten łańcuch i kłódkę. Chodzi mi o to, że Dixon żyje. Na tym dachu, przypięty kajdankami. — jego głos nieco zadrżał, zanim podniósł się z miejsca — Mamy go na sumieniu.

          Wkrótce wszyscy zaczęli zbierać się, aby udać się na odpoczynek. Zmęczeni przez wydarzenia i stres tego dnia, marzyli o tym by jak najszybciej oddać się w objęcia Morfeusza. Riley stąpała wolno, idąc za Emily w stronę ich namiotu.

          W głowie tłoczyło jej się od nadmiaru nowych myśli, a ich głównym motywem było pytanie, w jaki sposób podejsć do kwestii wyjawienia prawdy o Merlu. Jak zachować się względem Daryla, będąc wobec niego fair, a jednocześnie unikając wybuchu agresji z jego strony? 

Continue Reading

You'll Also Like

16.2K 430 6
Scenariusze z HP:D Obecnie realizowane dla: -Harry -Ron -Oliver -Fred -Cedrik
137K 8.5K 58
▪️Czyli o tym jak Obi Wan trenuje Anakina na mistrza Jedi-zawarte w krótkich rozdziałach z nutą dobrego humoru :)▪️ OSIĄGNIĘCIA NA ROK 2020/21 #1-sta...
1.1K 62 9
Od kiedy zaginął mistrz wu, na ninja spoczeła ciemna chmura. W ninjago city narodziła się nowa grupa przestępcza zwana "synowie garmadona", czy nasi...
16.7K 808 26
-Co oznaczała ta podróż? Ile nocy i dziwnych poranków trwa ten obłęd? -Ale co teraz? Co będzie dalej? Jest zbyt pokręcony by żyć i zbyt rzadki by umr...