Firestarter| Daryl Dixon (POP...

By red_qnn

52.1K 3.5K 984

Obiecaj mi. Obiecaj, że przetrwasz i będziesz żyć. More

Wstęp
Bohaterowie
Soundtrack
I. ATLANTA
o. jaskółczy niepokój
i. uważaj na siebie
ii. zostaw mnie
iii. wybuch
iv. zagłada
v. pandemonium
vi. eksterminacja
vii. zbieg okoliczności
viii. stary znajomy
x. w pułapce
xi. rick grimes
xii. gorzka prawda
xiii. mała syrenka
xiv. waszyngton
xv. utracona nadzieja
xvi. ostatnia sekunda
II. FARMA
i. blokada
ii. poszukiwania
iii. greene
iv. do ostatniej kropli krwi
v. postępy
vi. upadek
vii. dowód
viii. frankenstein
ix. sekret
x. brawura
xi. pustki
xii. szeryf
xiii. zawahanie
xiv. wspomnienie
xv. proces
xvi. dale
xvii. przyjaciel
xviii. każdy z nas
III. WIĘZIENIE
i. stałe miejsce
ii. blok c
iii. bełt
iv. cisza
v. wdzięczność
vi. ogniwo
vii. bracia krwi
viii. andrea
ix. łzy
x. warunek
xi. odkupienie
xii. pożegnanie
KSIĘGA POSTACI
SPITFIRE

ix. bezpieczna przystań

868 76 15
By red_qnn

          Najbardziej niepozornym elementem czegoś takiego jak świadomość o płynącym czasie jest to, że w momencie w którym jej zabraknie, człowiek może naprawdę zacząć świrować. A szczególnie w świecie, w którym każda napotkana osoba może stanowić potencjalne zagrożenie dla twojego życia.

          Riley gapiła się tępo na czarny ekran opaski sportowej na swoim nadgarstku, zastanawiając czy jeszcze kiedykolwiek będzie miała szansę ją naładować. Jak dotąd nie przywiązywała szczególnej wagi do tego urządzenia, a głównym powodem dla którego je nosiła zdecydowanie nie było monitorowanie czasu. Raczej coś w rodzaju zbędnego gadżetu, który kupiła tylko po to by zaspokoić swoją ciekawość dotyczącą ilości kroków jakie dziennie wykonywała podczas zmiany w szpitalu. Świadomość o pokonywaniu dziennie prawie dwukrotności liczby kroków zalecanej dla osoby dorosłej przynosiła jej nie lada satysfakcję. 

          Teraz jednak kroki mało ją obchodziły. Riley dała by wszystko, by dowiedzieć się, która jest godzina

          Minął już tydzień, a przynajmniej tak jej się zdawało, odkąd natrafili na braci Dixon na stacji benzynowej niedaleko Campbellton. Tydzień odkąd Merle grzmotnął Johna strzelbą w dłoń, tydzień odkąd Merle sam oberwał po twarzy, tydzień odkąd mimo tych dwóch incydentów, między dwoma najstarszymi w grupie mężczyznami zawiązało się coś w rodzaju niepisanego paktu o nieagresji. Zdawać się mogło, że zaistnienie realnego zagrożenia zmusiło ich do zażegnania pierwotnego konfliktu jaki między nimi wystąpił i skupienia się na kwestii ważniejszej niż próba skręcenia karku temu drugiemu. 

          Mianowicie - znalezienie bezpiecznej przystani. 

          John nie trawił Merla, czego swoją drogą wcale jakoś szczególnie nie próbował ukrywać. Czy było to jego urażone męskie ego, czy też po prostu sam charakter Dixona, Riley nie wiedziała. Zdawała sobie natomiast sprawę, że tych dwóch kumplami raczej nie zostanie, nieważnie jak dużo czasu ze sobą spędzą. 

           — Przynajmniej nie próbują się już pozabijać  — stwierdziła któregoś dnia Emily, obserwując jak dwójka facetów kłóci się z przodu samochodu o miejsce postoju. 

          Gdyby się nad tym dłużej zastanowić, to rzeczywiście był to swego rodzaju sukces. Riley zaskoczona była samym faktem, że John przystał na to, by bracia Dixon z nimi podróżowali. Wiele kosztowało go by nie wykopać ich na autostradę przy pierwszej lepszej okazji, zwłaszcza, gdy gadanie Merla zaczynało działać mu na nerwy. Jednak gdy któregoś ranka ujrzał Daryla wyłaniającego się z lasu z tuzinem martwych wiewiórek przewieszonych przez ramię, zmienił swoje nastawienie na bardziej neutralne. Zdawał się być, przynajmniej względem młodszego Dixona, bardziej przychylny. 

           — I tak im nie ufam — fuknął, gdy Riley podzieliła się z nim swoimi spostrzeżeniami. 

          A jednak zgodził się by razem przemierzali kolejne mile, tolerując bezsensowne gadanie starszego Dixona i jego irytujące komentarze. Widać Merle miał jednak rację, gdy podczas ich pierwszego spotkania zasugerował, że zaistniała sytuacja czyni ich niemal sojusznikami. 

          Piątka ocalałych wpadła w swego rodzaju rutynę, jeśli chodziło o codzienne czynności. John i bracia Dixon przeszukiwali budynki w okolicznych miasteczkach, zajmowali się napotkanymi zainfekowanymi, czy też pełnili najwięcej wart. Emily dość prędko wykopała się z dołka, do którego wpadła po wieściach o obozach dla ocalałych; pani ordynator brała się do roboty ilekroć nadarzyła się taka okazja. Dbała o pilnowanie racji żywnościowych, wybierała się na pojedyncze wypady, nieraz pełniła wartę czy też rolę kierowcy, aby John, Merle i Daryl mieli czas aby odpocząć...

          I tylko Riley zdawała się krążyć w okolicy niczym jakiś duch; niby obecna w grupie, ale nigdy nie uczestnicząca w ich zadaniach. Większość czasu spędzała w samochodzie, do którego to przenieśli się, gdy karetka w końcu zupełnie odmówiła posłuszeństwa i uwięziła ich na środku autostrady. Nie chodziła na łowy, gdyż nie potrafiła polować, nie jeździła także na wspólne wypady po zapasy... Tułała się od jednego członka grupy do drugiego i po pewnym czasie sama przed sobą musiała przyznać, że bardziej niż pomagać, przeszkadza innym.

          Lecz choć było to coś, z czego zdawali sobie sprawę także pozostali, nikt nie powiedział tego na głos. Jeszcze

*   *   *  *   *

          Mimo bliskiego spotkania z hordą, a także świadomością tego, co czeka na nich w centrum, piątka ocalałych zmieniła kierunek swojej podróży i skierowała się z powrotem na północ. Był to pomysł Merla, choć samo wspomnienie o tym na początku wywołało nie lada awanturę. Riley była niemal pewna, że John w pewnym momencie miał dość i najchętniej by po prostu przyłożył starszemu Dixonowi za samo zaproponowanie tak idiotycznego pomysłu jak powrót do chaosu z którego ledwo udało im się uciec. Sam policjant proponował udanie się do Nashville, wierząc, że jednostka medyczna w tym mieście na pewno jest dla nich najlepszą szansą. Po wysłuchaniu jednak planu na jaki wpadł brat Merla, John przez dłuższy czas trawił słowa Merla, aż w końcu przystał na jego propozycję.

           — Tylko o tym pomyśl, panie władzo. Większość ocalałych, o ile tacy w ogóle są, będzie chciało uciec do najbliższych stanów, w tym też do Tennessee którego tak bardzo się uparłeś... Skąd ta pewność, czy Nashville nie stoi właśnie w płomieniach? Albo jest trawione przez to cholerstwo? A może wszyscy tam są już martwi?

           — Tak jak w Atlancie, do której tak bardzo chcesz wrócić?

           — Nie mam na myśli samego centrum... raczej jego obrzeża. Lasy, parki narodowe, kamieniołomy... Nie jest to może obóz dla ocalałych, ale najlepsze wyjście na chociaż tymczasowe miejsce na odpoczynek. Na zebranie sił. Z tego co wiemy zdechlaki raczej do najmądrzejszych istot nie należą, jak się zabunkrujemy w jakimś parku to nas nie znajdą... 

          I wbrew temu, jak bardzo Riley wątpiła w to czy John zgodzi się na plan Merla, przed oczami właśnie widziała majaczące na horyzoncie szczyty budynków Atlanty. W tamtej chwili przypominały jej zgaszone knoty od świeczek; na błękitne niebo wlewały się bowiem smugi dymu. Miasto wciąż płonęło po zbombardowaniu, wciąż zalane było truposzami... a oni zmierzali prosto do ich otwartych paszcz. 

          John skręcił na autostradę numer 85 tuż przed wjazdem do miasta, tym samym kierując się do jednego z miejsc, które wspólnie z Dixonami odnalazł na mapie. Był to park w miejscu dawnego kamieniołomu Bellwood, miejsce, do któego Merle rzekomo trafił podczas jednej ze swoich pijackich przygód. 

           — Wpadłem tam i prawie sobie kark skręciłem doktorku, a potem za chuja nie mogłem się wydostać!  — powiedział z wyraźnym ożywieniem, relacjonując jej tę jakże ekscytującą historię  — Żaden zdechlak nas tam nie znajdzie, o nic się nie martw! 

           — Ale ktoś inny już tak...  — mruknął John, mrużąc lekko oczy. Wszyscy zamilkli na dźwięk jego słów i zwrócili oczy w kierunku, w którym patrzył policjant. Jechali powoli pod górę, do miejsca o którym mówił Merle, gdy ich oczom ukazał się stojący nieopodal kamper, otoczony przez kilka innych samochodów. Oczy Riley rozszerzyły się znacznie, gdy dostrzegła także porozstawiane dookoła namioty, a wśród tego wszystkiego...

          Ludzi. 

          Zdrowych ludzi. 

           — Powiedz mi że też ich widzisz, bo nie wiem, czy śnię...  — Emily szepnęła do niej drżącym głosem, a Riley dostrzegła kątem oka, jak brunetka ściska dwoma palcami skórę na swojej ręce. 

           — Widzę ich, Em.  — odparła w odpowiedzi szatynka, czując jak serce przyspiesza jej bicia. Byli to pierwsi ludzie, zdrowi ludzie, na których natrafili od momentu spotkania Dixonów... i kobieta chyba nigdy jeszcze nie ucieszyła się tak na widok nieznajomych twarzy. 

          Chwilowy przypływ radości jaki poczuła na ich widok został prędko zastąpiony niepokojem, gdy z obozowiska wyszedł rosły mężczyzna, dzierżąc w dłoniach shotguna.

           — Poczekajcie tu chwilę...  — rzucił John, zatrzymując samochód i zaciągając ręczny. Wyszedł bez słowa, a Dixonowie podążyli jego śladem, z tym, że Daryl pozostał przy samochodzie, podczas gdy pozostała dwójka ruszyła w kierunku nieznajomego. 

          Riley i Emily obserwowały w napięciu, jak John uniósł lekko dłonie, gdy mieszkaniec obozowiska wycelował w niego broń. Merle podążał parę kroków z tyłu i obie miały szczerą nadzieję, że tym razem zachowa swoje uwagi i komentarze dla siebie. Biorąc pod uwagę niego i Johna, wskazanie dyplomaty było bardzo prostym zadaniem. 

          Już po krótkiej chwili mężczyzna z shotgunem opuścił broń, mówiąc coś do Johna. Z obozowiska powoli wysypywało się więcej ludzi, najwidoczniej zaciekawionych pojawieniem się kogoś nowego, lub też przestraszonych potencjalnym zagrożeniem. 

          Do masywnego, uzbrojonego bruneta podeszła jakaś kobieta z długimi włosami, która obejmowała ramieniem małego chłopca. Za nimi kręciły się dwie podobne do siebie blondynki, siwowłosa, krótko obcięta pani, a także wiele innych osób, które z pewną dozą nieufności wpatrywały się w Johna i Merla, a także zerkały w stronę samochodu.

          Riley nie mogła ich winić. Sama najpewniej nieprzychylnie podchodziłaby do każdej nowonapotkanej osoby. W tych nowych, przerażających okolicznościach, niewiadomo było komu na dłuższą metę można było zaufać.  

           — Jak myślisz, o czym rozmawiają?  — mruknęła Emily, mrużąc lekko brwi. Riley widziała, jak ożywiła się na widok tych ludzi, widziała jak jej oczy zabłysły nadzieją, która wygasła po zbombardowaniu Atlanty. Emily wracała do swojej dawnej formy, choć tak naprawdę jeszcze nic nie wiedzieli o tym miejscu. 

           — Pewnie o tym skąd jesteśmy... gdzie byliśmy, co widzieliśmy po drodze...  — wyliczała po kolei szatynka, wyobrażając sobie o co sama chciałaby zapytać osobę, która trafiłaby do jej obozu. 

           — Mam nadzieję, że się dogadają...  — przyznała Emily, zagryzając nerwowo wargę. 

          Tak, ja też, pomyślała Riley, wzdychając ciężko. Ciągłe podróżowanie i ciągłe niebezpieczeństwo jakie nad nimi ciążyło odbijało się nie tylko na zdrowiu psychicznym, ale również fizycznym. Czuła, że w tym miejscu będą mieli szansę chociaż odpocząć, nabrać sił. A przynajmniej taką miała nadzieję. 

          John i Merle rozmawiali jeszcze przez chwilę z ciemnowłosym mężczyzną, dopóki nie kiwnął on w stronę samochodu, a oni zerknęli w stronę stojącego przy drzwiach pasażera Daryla. Młodszy Dixon otworzył drzwi od strony Emily, po czym bez słowa ruszył w kierunku nowej grupy. Dwie kobiety wygramoliły się z auta i podążyły jego śladem, rozglądając się dookoła niepewnie. 

          —...komisariatu. Nie udało nam się go przeszukać, ale mamy dość spory zapas broni i amunicji  — usłyszały fragment wypowiedzi Johna, gdy pokonały już dzielący ich dystans. Riley od razu podeszła do przyjaciela, stając u jego boku i podnosząc nieco niespokojny wzrok na stojącego naprzeciwko nich bruneta.

          — To Riley i Emily  — policjant wskazał kolejno na nią i na panią ordynator, obejmując młodszą koleżankę ramieniem, w czymś co rozpoznała jako próbę uspokojenia jej.  — Jak już wspomniałem, razem wyjechaliśmy z centrum, a potem trafiliśmy na Merla i Daryla. 

          — Ja jestem Shane. Shane Walsh  — mężczyzna przedstawił się, wystawiając dłoń najpierw do Emily, która uśmiechnęła się do niego i uścisnęła ją. Następnie przeniósł wzrok na Riley i uczynił to samo, kiwnąwszy do niej lekko głową z delikatnym uśmiechem na twarzy. Riley nie odezwała się, jedynie ścisnęła jego większą rękę w formie przywitania i spuściła wzrok na ziemię.  — Za kamperem jest nieco wolnego miejsca, możecie się tam rozłożyć. Później możemy porozmawiać o organizacji zajęć, wiecie... każdy tu jednak coś robi. 

           — Oczywiście. Chcemy włączyć się do pracy społeczności  — Emily pokiwała energicznie głową, a Merle prychnął cichym śmiechem na jej dobór słow. Brunetka zgromiła go za to ostrym spojrzeniem,

           — Świetnie  — Shane uśmiechnął się jeszcze raz.  — Mam nadzieję, że znajdziemy jakąś równowagę i będziemy współpracować. Tymczasem, znajdzcie sobie wolne miejsce. Gdybyście potrzebowali namiotu, myślę, że mamy jakiś dodatkowy... 

           — Dziękujemy!  — Emily wyszczerzyła się od ucha do ucha, niemal podskakując w miejscu z radości. Riley dawno jej takiej nie widziała. Shane obrzucił ich wszystkich jeszcze jednym spojrzeniem, po czym odwrócił się i odszedł, opierając shotguna na swoim ramieniu. Riley usłyszała, jak John wypuszcza z siebie z wolna powietrze.

           — Dobra robota, panie władzo  — Merle kiwnął do niego z uznaniem, po czym odszedł na bok z Darylem, by zabrać z samochodu ich rzeczy. John przetarł dłońmi twarz; Riley dopiero wtedy dostrzegła, jak bardzo mężczyzna jest zmęczony. 

           — Chodźmy się rozłożyć za tym kamperem  — powiedział, spoglądając na wspomniany wcześniej pojazd.  — Trochę tu zabawimy. 

          Mam taką nadzieję. 

*   *   *   *   * 

           Po rozstawieniu namiotu, Riley i Emily postanowiły pozwiedzać nieco obozowisko i poznać mieszkańców. John udał się porozmawiać z Shane'm który, jak się okazało, również jest policjantem. Riley wywnioskowała, że mężczyźni najpewniej będą próbowali opracować jakiś plan działania, próbę znalezienia jakiegoś wyjścia, czy też po prostu zorganizowania pracy w obozie. A może chodziło wyłącznie o kwestię broni, którą przywieźli ze sobą z jej domu? 

          Razem z Emily udały się na mały obchód, chcąc nieco zaznajomić się z ich tymczasowym miejscem pobytu. Już podczas rozstawiania namiotu i przenoszenia rzeczy do miejsca wskazanego przez Shane'a, Riley zdołała poznać jednego z mieszkańców, starszego mężczyznę, który jak dostrzegła obserwował okolicę na dachu kampera. 

          Miał na imię Dale i wydawał się być sympatycznym staruszkiem, choć Riley momentalnie zauważyła, że zerka nieufnie na braci Dixon. I szczerze mówiąc mu się nawet nie dziwiła, sama przecież nie od razu przekonała się do Merla.

          Do Daryla wciąż się nie przekonała. Owszem, w ostatnim czasie przyczynił się do polepszenia ich sytuacji, ale nie potrafiła go rozgryźć. Był o wiele bardziej skryty, bardziej cichy niż jego brat (Merle jest w sumie przeciwieństwem słowa 'cisza'), trzymał się raczej na uboczu i nie ciągnęło go do poznania swoich nowych towarzyszy. Z nią samą nie zamienił właściwie nawet słowa odkąd się "poznali", tj odkąd wyprowadził ją ze stacji benzynowej z kuszą przy jej głowie... 

          Riley nie wiedziała o nim nic. Z drugiej strony, sama też nie starała się aby ten stan rzeczy w jakikolwiek sposób zmienić.  

          Poczuła jak ktoś delikatnie dotyka jej ramienia, co wyrwało ją z chwilowego zamyślenia. Obróciła się i dostrzegła tę samą, ciemnowłosą kobietę, którą wcześniej widziała obok Shane'a. U jej boku stał chłopiec, który najwidoczniej speszony, wpatrywał się w swoje buty. 

           — Pomyślałam, że się przedstawię  — uśmiechnęła się przyjaźnie  — Jestem Lori, a to mój syn Carl.

           — Riley. Riley Flint  — szatynka ścisnęła dłoń kobiety i zerknęła na chłopca. Uśmiechnęła się do niego delikatnie, a on nieśmiało odwzajemnił gest. Riley momentalnie posmutniała; obecna sytuacja była przerażająca dla niej, a była przecież dorosłą kobietą... co więc musiał czuć ten chłopiec? Był tylko dzieckiem, a przyszło mu doświadczyć tak strasznych rzeczy.

           — Chciałabyś może, żeby cię oprowadzić?  — zaproponowała uprzejmie Lori. Riley rozejrzała się krótko; John rozmawiał nieopodal z Shane'm, Emily zdążyła już dołączyć do przygotowujących posiłek kobiet. Po Dixonach nie było śladu, prawdopodobnie rozbili swój własny obóz gdzieś bliżej lasu. 

          Kobieta westchnęła krótko, po czym kiwnęła głową i pozwoliła Lori poprowadzić się przez obóz. 

Continue Reading

You'll Also Like

6.5K 313 18
Five Hargreevers wraca z podróży w czasie po 4 latach swojej nieobecności. Wszyscy w rodzinie się cieszą, niestety Five ma 15 lat i musi iść do szkoł...
68.3K 3.6K 124
Zawsze twierdziliście, że jeden dzień nie może wywrócić czyjegoś życia do góry nogami? No więc się mylicie. Zwyczajne listopadowe popołudnie mogłoby...
1.8K 171 8
Ruszyłam w stronę korytarza i w stronę drzwi. Chwyciłam za klamkę i lekko udało mi się otworzyć drzwi, ale z powodu ich ciężaru zakręciło mi się w gł...
67K 1.5K 43
Co by było gdyby Hailie zgodziła się wyjść za Adrien podczas tej pamiętnej kolacji?