Firestarter| Daryl Dixon (POP...

Av red_qnn

52.2K 3.5K 993

Obiecaj mi. Obiecaj, że przetrwasz i będziesz żyć. Mer

Wstęp
Bohaterowie
Soundtrack
I. ATLANTA
o. jaskółczy niepokój
i. uważaj na siebie
ii. zostaw mnie
iii. wybuch
v. pandemonium
vi. eksterminacja
vii. zbieg okoliczności
viii. stary znajomy
ix. bezpieczna przystań
x. w pułapce
xi. rick grimes
xii. gorzka prawda
xiii. mała syrenka
xiv. waszyngton
xv. utracona nadzieja
xvi. ostatnia sekunda
II. FARMA
i. blokada
ii. poszukiwania
iii. greene
iv. do ostatniej kropli krwi
v. postępy
vi. upadek
vii. dowód
viii. frankenstein
ix. sekret
x. brawura
xi. pustki
xii. szeryf
xiii. zawahanie
xiv. wspomnienie
xv. proces
xvi. dale
xvii. przyjaciel
xviii. każdy z nas
III. WIĘZIENIE
i. stałe miejsce
ii. blok c
iii. bełt
iv. cisza
v. wdzięczność
vi. ogniwo
vii. bracia krwi
viii. andrea
ix. łzy
x. warunek
xi. odkupienie
xii. pożegnanie
KSIĘGA POSTACI
SPITFIRE

iv. zagłada

1.3K 77 99
Av red_qnn

    Na trzecim piętrze szpitala mieścił się oddział intensywnej terapii. Trafiali tam pacjenci w stanie krytycznym, którzy wymagali szczególnej opieki medycznej. Byli to staruszkowie, których organy wewnętrzne powoli odmawiały posłuszeństwa, niedoszli samobójcy, ofiary wypadków samochodowych czy pacjenci, którzy zapadli w śpiączkę...

    - Szybko, szybko! - John ponaglił Riley, gdy wypadli na korytarz z klatki schodowej. Mężczyzna trzymał broń w pogotowiu, skupiając się wyłącznie na zapewnieniu im bezpieczeństwa. Wokół panował zgiełk i atmosfera napięcia oraz strachu, która od masakry mającej miejsce na parterze różniła się tylko jednym, drobnym szczegółem.

    Tu jeszcze nie było tych potworów.

    Po korytarzu biegał personel szpitala, który w pośpiechu zabierał z pokojów socjalnych swoje rzeczy. Niektóre pielęgniarki na marne próbowały wydostać na zewnątrz pacjentów, którzy przypięci do maszyn podtrzymujących przy życiu nie byli w stanie postawić nawet samodzielnego kroku. Riley spostrzegła wyglądające na korytarz twarze niczego nieświadomych pacjentów, którzy słysząc i widząc panujący poza salami popłoch, starali się daremnie dowiedzieć o co chodzi.

    Kobieta z bólem serca obserwowała malujące się na ich twarzach niezrozumienie i rosnącą panikę. Nie mieli dokąd uciec. Byli w potrzasku.

   - John - kobieta szepnęła, czując bijące od tych ludzi przerażenie. Byli pozostawieni sami sobie, porzuceni na pastwę losu, bez szansy na przeżycie.

   - Widzisz gdzieś Emily? - spytał mężczyzna, gorączkowo rozglądając się za brunetką. Nie widział pani ordynator od jej sprzeczki z dowódcą i zaczynał się powoli obawiać najgorszego. - Cholera jasna... Musimy ją znaleźć.

   - John - jęknęła szatynka, ściskając mocniej jego dłoń. Spojrzał na nią wreszcie ze zmarszczonymi brwiami, a ona wycedziła przez zaciśnięte zęby - Musimy im pomóc.

   Na początku nie rozumiał o co jej chodziło i rozglądnął się w konsternacji, poszukując wzrokiem kogoś rannego. Nie dostrzegając jednak nikogo kto wymagałby natychmiastowej pomocy, przeniósł pytające spojrzenie na młodszą kobietę. Na jej twarzy malował się wyraz bólu, a widząc jej wzrok skaczący między pacjentami, wreszcie zrozumiał.

   - Nie - wymamrotała, zanim ten zdołał wyjawić jej swoje zdanie w tej kwestii. Kręciła przecząco głową, cofając się powoli i w rezultacie zrywając uścisk ich dłoni. - Nie zostawię ich, John. To bezbronni, żywi ludzie.

   - Riley...

   - Nie zostawię ich tu na pewną śmierć - powtórzyła, uparcie trwając przy swoim. Nie wybaczyłaby sobie porzucenia tych ludzi. Nie, gdy widziała już, do czego tamci chorzy są zdolni.

   - Mamy niewiele czasu, Ri - próbował z nią polemizować, choć doskonale wiedział, że nie ulegnie. W kwestii udzielania pomocy tym w potrzebie, jej przekonania były wyjątkowo silne. - Oni zaraz tu będą.

   - Nie marnujmy więc czasu i ewakuujmy pacjentów!

   - Wszystkich nie uratujesz, Riley.

   - Ale mogę chociaż spróbować - jej głos był cichy i słaby, lecz oczy skrywały bojowość i gotowość do akcji. Sama czuła ogromny strach przed tym, co mogło nadejść w każdej chwili, lecz w porównaniu do pacjentów, miała o wiele większe szanse na przetrwanie.

   Kobieta nie czekała na jego odpowiedź i wkroczyła do akcji. Ruszyła wgłąb korytarza, gestykulując zawzięcie i nawołując pacjentów, aby wyszli ze swoich sal i kierowali się ku wyjściu ewakuacyjnemu.

   - Niech to szlag... - policjant zaklął cicho, w pośpiechu ruszając za młodą przyjaciółką. Nie mógł jej tam tak po prostu zostawić, a w obecnej sytuacji mógł chociaż spróbować jej pomóc. Choć sam z bolącym sercem musiał przyznać, że większość z tych pacjentów nie poradziłaby sobie stając twarzą w twarz z tym, co czekało na dole...

   - Szybko, wychodźcie! - głos Riley rozchodził się między salami niczym echo, a pacjenci starali się nadążyć za zmierzającym ku schodom pożarowym personelem. Ten, z drugiej strony, zdawał się kompletnie ignorować nawoływania o pomoc od tych, którzy nie byli w stanie samodzielnie wstać z łóżka.

   John dostrzegł przez otwarte drzwi starszą kobietę, która bezskutecznie próbowała podnieść się z łóżka. Szlochała pod nosem, a po jej pomarszczonej twarzy spływały łzy bezsilności. Nie zastanawiając się dwa razy, mężczyzna wpadł do sali, w kilku susach znajdując się przy pacjentce.

   - Pomogę pani - powiedział, a zanim ta zdołała nawet na niego spojrzeć, sprawnym ruchem ujął ją w swoich ramionach i podniósł.

   - Dz-dziękuję panu... - staruszka zdołała wymamrotać przez wylewające jej się z oczu łzy. John szybkim krokiem opuścił jej salę i ruszył za spanikowaną grupą pacjentów, dla których pokonanie nawet najmniejszego dystansu okazało się być nie lada wyzwaniem.

   Policjant odnalazł szybko Riley w tłumie powoli ustawiającym się przy wyjściu ewakuacyjnym. Kobieta gorączkowo chodziła od pacjenta do pacjenta, upewniając się że wszystko z nimi w porządku i zapewniając ich, że wyjdą z tego cało. Oprócz niej, były tam może dwie pielęgniarki i trzech innych lekarzy, którzy zdecydowali się nie pozostawiać tych ludzi z tyłu. John postawił staruszkę na ziemi, a ta z pomocą pobliskiego pacjenta przedostała się na przód grupy.

   Mężczyzna spostrzegł Riley w zasięgu swoich dłoni, więc korzystając z okazji złapał ją i wyciągnął z przepychającego się tłumu.

   - Musimy już stąd spierdalać - rzucił twardo, zaciskając dłonie na barkach dziewczyny. Widział, że chciała zaprotestować, więc dodał zanim zdołała nawet otworzyć usta. - Nie, Riley, zrobiłaś już wystarczająco. Martwa nie pomożesz nikomu.

   Kobieta drżała w jego uścisku, nie będąc w stanie zwalczyć tej potrzeby uratowania wszystkich. Na oddziale wciąż znajdowała się przynajmniej połowa pacjentów, którzy byli przykuci do swoich łóżek. Czas jednak ich gonił, a krwiożercze bestie z parteru mogły w każdej chwili się do nich dostać. Nie miała z resztą pewności, jak sytuacja prezentowała się na pozostałych piętrach budynku...

   Pokiwała niemrawo głową, niemo zgadzając się z mężczyzną i przyjmując na siebie swoją osobistą, zawodową porażkę niedopełnienia obowiązków. John potarł jej ramię w czułym geście, mającym ją choć minimalnie podnieść na duchu, po czym oboje ruszyli w kierunku drzwi ewakuacyjnych by wyprowadzić na zewnątrz pacjentów.

   - Doktorze Flint! - odezwał się nagle z tyłu czyjś głos.

    John i Riley odwrócili się na jego dźwięk, a ich spojrzenia spoczęły na pielęgniarzu z trudem trzymającym w pionie jakiegoś mężczyznę. Ten trzymał dłoń na swojej klatce piersiowej, kaszląc i z trudem łapiąc powietrze do płuc. Miał jakiś atak, a sądząc po purpurze jaka powoli oblewała jego twarz, zaczynał się dusić.

   - Pan Jenkins - Riley odwróciła się na pięcie i ruszyła ku tracącemu zdolność oddychania mężczyźnie. Otaksowała go badawczym wzrokiem i rzuciła na wydechu - Ma astmę. Potrzebny jest inhalator, inaczej nie wyregulujemy jego oddechu...

   Spojrzała przelotnie na Johna i zanim ten zdołał wyrazić sprzeciw, rzuciła się biegiem w przeciwną stronę korytarza.

   - Riley! Cholera jasna! - ryknął John, wyrywając się do biegu za oddalającą się kobietą.

   Pędziła tylko w sobie znanym kierunku, nie zwracając uwagi na krzyki mężczyzny. Wpadła w końcu do jakiegoś z pokoju, który John po dogonieniu jej rozpoznał jako kanciapę pielęgniarek.

   - Co ty robisz dziewczyno?! - fuknął z frustracją, gdy Riley dopadła do jednej z metalowych szafek i zaczęła przetrzepywać jej zawartość w poszukiwaniu inhalatora. - Nie ma czasu, musimy stąd wiać i to teraz!

   - Tamten mężczyzna udusi się bez inhalatora - powiedziała, nawet na niego nie patrząc. Całą swoją uwagę skupiała na przeszukiwaniu szpitalnych mebli.

   - Jak się stąd zaraz nie wyniesiemy to wszyscy tu umrzemy!

   Zignorowała go kompletnie i przeniosła się do szuflad, wysypując ich zawartość na podłogę. John był gotowy po prostu ją sobie przerzucić przez ramię i wybiec stamtąd, czy by jej się to podobało czy nie.

  I pewnie by to zrobił, gdyby z korytarza nie dobiegł do nich dźwięk powoli zbliżających się kroków. John poczuł jak krew odpływa mu z twarzy, a dłoń automatycznie sięga po zabezpieczony w kaburze pistolet. Riley zamarła, klęcząc nad stertą wysypanych na ziemię leków.

   - Kurwa - szepnęła, spoglądając z przestrachem na drzwi kanciapy - Kurwa, kurwa.

   - Pospiesz się Riley - mężczyzna rzucił, wyciągając z pokrowca swoją broń. Zbliżył się do otwartych drzwi z uniesioną lufą, gotowy oddać strzał w każdej chwili. Wychylił się na zewnątrz, minimalnie, ale wystarczająco aby zorientować się w sytuacji. 

   Jego brwi zmarszczyły się w zdezorientowaniu. Korytarzem biegła właśnie grupa uzbrojonych umundurowanych, z maskami gazowymi zasłaniającymi twarze. Poruszali się w sposób sugerujący, że na swojej drodze spodziewali się jakichś wrogich jednostek...

    Minęli kanciapę, kierując się prosto na tłum czekający przy schodach pożarowych.

   O nie.

   - Jest! - Riley rzuciła z ulgą, unosząc w dłoni inhalator jakby było to jakieś trofeum. Wyprostowała się i przeszła nad stertą rozwalonych po podłodze przedmiotów, podnosząc wreszcie wzrok na swojego przyjaciela.

   Patrzył na nią tak, jakby miała go zaraz zaatakować... lub zrobić coś, czego by nie poparł.

   - John? - szepnęła, nie odrywając od niego niespokojnego spojrzenia. W jego oczach kryło się coś dziwnego, czego nie była w stanie w tamtej chwili odczytać, lecz zanim zdołała wyrazić swoje niezrozumienie jego postawą, do jej uszu dotarł dźwięk przerażonych krzyków.

   John natarł na nią, chwytając drobne ramiona kobiety i zamykając je w silnym uścisku, gdy wrzaski pacjentów zostały zagłuszone hukiem wystrzałów. Riley nie zdołała nawet wykonać jednego kroku, a on już trzymał ją przy ścianie, skutecznie uniemożliwiając zareagowanie.

   Wyrywała się, na marne targając kurtką mężczyzny, lecz ten nie dawał za wygraną. Czuł jak wrzeszczała w jego kurtkę, która tłumiła dźwięk jej łamiącego się, przerażonego głosu. Trzymał ją w  pułapce swoich własnych ramion, nie pozwalając na wydostanie się. Doskonale wiedział, że popędziłaby tam na złamanie karku tylko po to, aby samej otrzymać serię...

   Hałas wystrzałów wreszcie ustał, na krótki moment, by następnie ponownie nawiedzić korytarze szpitala wraz z męskim wrzaskiem. John słyszał rozkazy wydawane przez któregoś żołnierza, którego głos następnie urwał się, zagłuszony przez narastające na zewnątrz charczenie.

   Już tu są.

   Ktoś biegł w stronę kanciapy. Ciężkie kroki obijały się o posadzkę w rytm upadających na ziemię łusek. John spojrzał zaalarmowany na otwarte na oścież drzwi pomieszczenia i niewiele myśląc poderwał się do ruchu, ciągnąc za sobą zdruzgotaną kobietę. Stanął przy ścianie obok wejścia, tuż za drzwiami, które skutecznie ukrywały ich przed tym ktokolwiek zaraz miał pojawić się w przejściu. Mężczyzna złapał Riley i przycisnął ją do swojej klatki piersiowej, a gdy wydała z siebie zduszony szloch, zasłonił jej usta swoją dłonią.

   Kroki zatrzymały się niespodziewanie, a John dostrzegł w polu swojego widzenia lufę karabinu maszynowego. Usłyszał ciężkie oddechy żołnierza, który w masce gazowej badał niespokojnym wzrokiem wnętrze pomieszczenia.

   - Ruchy, kapralu! - zawołał do niego ktoś.

   Uznawszy pomieszczenie za puste, zamaskowany żołnierz cofnął się i pobiegł za pozostałymi, po drodze posyłając strzały w stronę cudem ocalałych pacjentów.

   John odczekał moment, zanim zdjął z buzi dziewczyny swoją rękę. Oddychała ciężko, spazmatycznie. Była kompletnie przerażona i zrozpaczona tym, co właśnie wydarzyło się na korytarzu.

   - Riley - szepnął, uwalniając ją ze swojego uścisku. Inhalator, który tak zawzięcie przez cały czas ściskała w dłoni, upadł na posadzkę, rozpadając się na części pierwsze. 

   Wiedział, ile uratowanie tych ludzi dla niej znaczyło. Była tak oddana swojej pracy i spełnianiu się jako lekarz, że prawdopodobnie była nawet gotowa oddać za nich życie. Świadomość tego, że wojsko, które miało ich obronić, właśnie ich rozstrzelało, była zatrważająca.

   - Dlaczego - wyrzuciła z siebie łamiącym się głosem - Dlaczego to zrobili do cholery?

   - Nie wiem Ri - odparł szczerze, odwracając ją tak, żeby na niego spojrzała. Jej zielone oczy zdawały się odzwierciedlać strach, który dziewczyna czuła. - Nie mam pojęcia co tu się do chuja dzieje, ale tym zajmiemy się później. Teraz skupmy się na wydostaniu stąd, okej?

   Pokiwała zgodnie głową, decydując się na kompletne poddanie się poleceniom mężczyzny. Wiedziała, że gdyby nie on, prawdopodobnie już dawno była by martwa. Rozerwana przez którąś z tych istot, które bez żadnych skrupułów pozbawiłyby ją życia.

   Z resztą, poza samą sobą nie było tam już nikogo, kogo mogłaby uratować.

   - Masz mnie nie odstępować na krok, rozumiesz? Nie zatrzymywać się przy nikim - rozkazał jej, patrząc na dziewczynę srogim wzrokiem.

   Nie mogli pozwolić sobie na jakiekolwiek błędy, nie gdy ich życie było zagrożone, a szanse na przetrwanie zdawały się maleć z każdą chwilą. Pokiwała znów głową, a John splótł razem ich dłonie i pociągnął dziewczynę na zewnątrz, w drugiej ręce trzymając odbezpieczony pistolet.

   - Nie patrz Riley, nie odwracaj się - syknął, bezbłędnie przewidując jej możliwe zachowanie, gdy wyszli na korytarz. Za ich plecami znajdowała się zbiorowa mogiła niewinnych, pozbawionych życia pacjentów, na których zwłokach ucztowali właśnie chorzy. To nie był dla nich w tamtej chwili odpowiedni widok.

   John poprowadził ją przez korytarz, uważnie obserwując swoje otoczenie. Z odległych sal docierał do nich płacz pacjentów, którzy przygwożdżeni do swoich łóżek, nie byli w stanie nawet spróbować uciec. Żołnierze odwiedzali każdą kolejną salę, mordując wszystko i wszystkich na swojej drodze. 

   Riley nie była w stanie tego pojąć. Nie rozumiała jak ktoś mógł od tak, bez cienia zawahania odebrać komuś życie. Komuś, kto był kompletnie bezbronny i nieświadomy, komuś, kto był zdrowy

   Pacjenci oddziału intensywnej opieki nie mieli kontaktu z żadnym z tych  potworów. Dlaczego więc zostali za nich uznani? 

   Para przyjaciół podążała kolejnymi zakrętami, uciekając zarówno przed żywymi, którzy z jakiegoś powodu polowali na każdego kto był spoza armii, a także przed przyprawiającym o gęsią skórkę charczącym krzykiem tych zainfekowanych. Zamarli nagle w bezruchu i przywarli do ściany, gdy budynkiem niespodziewanie zatrzęsło, a z sufitu zsypał się tynk.

   Do ich uszu dotarł głośny huk dochodzący z któregoś z wyższych pięter, a następnie spostrzegli powoli zdobiącą ścianę pajęczynę pęknieć. Mogli jedynie podejrzewać, że coś właśnie wybuchło, bądź z niewyobrażalną siłą uderzyło w budynek szpitala.

   Riley pomyślała o znajdującym się na ósmym piętrze gabinecie pani ordynator, a jej serce zapiekło z bólu. Mogła mieć jedynie nadzieję, że Emily udało się ujść z życiem i była bezpieczna, gdzieś poza terenem szpitala. 

   - Powiedz mi, że znasz stąd jakieś inne wyjście - John wyszeptał, nie odrywając wzroku od stopniowo powiększających się pęknięć. Riley wytężyła swój mózg, przywołując do głowy zewnętrzny obraz szpitala. Nie mogli wrócić do głównego wejścia, stamtąd przecież jeszcze niedawno uciekali... Wjazd dla karetek także nie wchodził w grę, nie mieli pewności, czy tam również nie kręciły się te bestie. Schody pożarowe usiane były trupami, a sama droga do nich zablokowana łaknącymi krwi istotami. 

   Riley nie zdążyła wyrazić swojej niepewności co do możliwej drogi wyjścia, gdyż nad ich głowami coś niebezpiecznie zatrzeszczało. Oboje poderwali swój wzrok, spostrzegając, że fragment sufitu podejrzliwie drży, a na ich twarze opada warstwa tynku...

   Z gardła Riley wydarł się wrzask, a ciało kobiety zostało brutalnie pociągnięte do przodu przez towarzyszącego jej policjanta. W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stała, wylądowała metalowa szafka z piętra wyżej. Mebel spadł z hukiem na podłogę, a jego zawartość rozsypała się u ich stóp z łoskotem. 

   - Ja pierdole! - John zaklął, wstrząśniętym wzrokiem patrząc na powstałą w suficie dziurę. Wystawały z niej powyginane druty, na których konstrukcji trzymały się pozostałe fragmenty betonu. Mężczyzna spojrzał badawczo na swoją przyjaciółkę - Jesteś cała?!

   Przełknęła głośno ślinę, kiwając w odpowiedzi głową, gdy coś na górze przykuło jej uwagę. Do niebezpiecznego otworu w suficie zbliżało się kilka sylwetek, które z daleka byłaby w stanie uznać za stażystów...

   - Kurwa! - John wrzasnął, gdy u jego stóp wylądowało ciało jakiegoś młodego faceta, który jak gdyby nigdy nic wszedł w powstałą od wstrząsu dziurę. Dla normalnego człowieka taki upadek skończyłby się połamanymi kończynami i zmiażdżonymi żebrami, lecz mężczyzna podniósł się już po chwili, sięgając w stronę stopy policjanta.

   A za nim polecieli następni. Umazane krwią postaci spadały prosto na roztrzaskaną szafkę, a siła z jaką uderzały, zdawała się kompletnie nie robić na nich wrażenia. Podnosiły się lub pełzły, zdeformowane, warczące, głodne.

   - Odpierdol się! - John ryknął, posyłając szarpiącego jego buta stażyście solidnego kopniaka. Szczęka faceta wygięła się nienaturalnie, a on odwrócił się do policjanta z tą samą chęcią mordu w oczach. - Co jest..?

   - John, zostaw go! Uciekajmy! - Riley pociągnęła go za dłoń, wiedząc, że nawet z pistoletem mężczyzny, nie mieli zbyt dużych szans przy tak licznej grupie. Sztywni maszerowali za nimi tym swoim nienaturalnym, krzywym krokiem, a ani pani doktor, ani policjant nie mieli jeszcze ułożonego planu ucieczki.

   Biegli więc przed siebie, zdając się na sprzyjające im póki co szczęście i mając nadzieję, że za najbliższym zakrętem nie skończy się ich szczęśliwa passa. 

   I zupełnie tak, jakby świat nagle postanowił sobie z nich zakpić, zza najbliższej ściany wyszło nagle dwóch żołnierzy. Riley wpadła w jednego z nich z rozpędu, uderzając w twardą klatkę piersiową mężczyzny. Odbiła się od niego, a siła uderzenia posłała ją na podłogę, tym samym odyrwając ją od Johna. Mężczyzna został brutalnie popchnięty w ścianę, na której rozbił sobie nos, zdobiąc białą tapetę czerwoną plamą. Riley podniosła przerażony wzrok na uzbrojonych wojskowych, rejestrując ich jako ostatnie, co kiedykolwiek ujrzą jej oczy. Oczami wyobraźni przywołała do głowy obraz Maxa, z szerokim uśmiechem na ustach i błyskiem w jego błękitnych oczach. Zacisnęła powieki, przygotowując się na przyjęcie zabójczego strzału. 

   Przepraszam

   Usłyszała wystrzał, który sprawił, że mimowolnie skuliła się na podłodze. Do jej uszu dotarł dźwięk ciężkiego ciała uderzającego o ziemię, a jej sercem załomotało na myśl o martym ciele Johna leżącym obok niej. Wciąż jednak słyszała obok jego zbolały głos...

   Kobieta odważyła się otworzyć oczy, nie mogąc dłużej znieść tego napięcia. Ku jej zdziwieniu, John opierał się o tę samą ścianę, w którą wcześniej grzmotnął. Trzymał się za krwawiący nos, w zdumieniu gapiąc się przed siebie.

   Riley podążyła za jego wzrokiem. Żołnierz, na którego wpadła, stał z karabinem wycelowanym w ciało swojego kolegi. Ten natomiast leżał na ziemi z rozłożonymi rękami, nie ruszając się.

   Co jest grane? 

   - Ruszcie się! - ryknął zamaskowany żołnierz. Sięgnął po jej przedramię i poderwał ją na nogi, ciągnąc ją za sobą w tylko sobie znanym kierunku. Riley była w takim szoku, że próby zaprotestowania nawet nie przyszły jej do głowy. Spojrzała na biegnącego obok Johna; mężczyzna spoglądał nieufnie na ich "zbawiciela", ale na razie nie reagował. Uznał, że w tamtej chwili nie mieli za bardzo możliwości wybrzydzać jakąkolwiek formą pomocy.

   Żołnierz poprowadził ich w dół klatki schodowej. Riley z trudem pokonywała kolejne stopnie; były oblane krwią i wnętrznościami, a kobieta starała się za wszelką cenę przypadkiem na nich nie poślizgnąć. Kobieta uświadomiła sobie dokąd nieznajomy ich prowadzi, gdy po przejściu na pierwsze piętro skierował się ku kolejnym schodom w dół. Wtedy też Riley wreszcie odważyła się wyrwać z jego uścisku. 

   - Nie możemy tam zejść - parsknęła, gdy ten spojrzał na nią przez maskę - Cały parter jest zalany tymi kreaturami. To jak samobójstwo.

   John podszedł do kobiety i stanął przed nią, zasłaniając ją swoim ciałem. Skrzyżował na piersi ramiona, odsłaniając tym samym zalany farbą nos. Spojrzał na żołnierza prowokacyjnie, starając się zachować swoje groźne nastawienie mimo broni, która spoczywała w rękach tego drugiego.

   Mrużył oczy, tak jakby starał się rozgryźć mężczyznę, mimo maski okalającej jego całą twarz. Wbrew niej jednak, było w nim coś znajomego... W samej jego posturze, sposobie poruszania się, nawet refleksie, jakim wcześniej nieznajomy się wykazał, zabijając swojego kolegę.

   No właśnie. Zabił drugiego żołnierza.

   - Kim ty kurwa jesteś? - rzucił wreszcie, tonem bardziej oschłym niż pierwotnie zamierzał. Potrzebował jednak poznać tożsamość ich zbawiciela aby przekonać się, czy naprawdę mogli tak o nim sądzić. Nie darowałby sobie, gdyby ten sam facet miał ich sprowadzić na dół tylko po to, żeby później posłać im w głowy dwie kulki.

   Riley wyjrzała niepewnie zza szerokich barków swojego przyjaciela, łapiąc się kurczowo jego przedramienia. Wbiła wzrok w żołnierza, który powoli opuścił broń i pozwolił jej zawisnąć swobodnie na pasku na rameniu. Zdjął z głowy hełm taktyczny, by następnie sięgnąć po zapięcie maski gazowej.

   Pani doktor obserwowała w napięciu jak zdejmuje gumowy przedmiot, odsłaniając im wreszcie swoją twarz. I choć tego dnia jej serce zdawało się non stop pracować na najwyższych obrotach, w tamtej chwili była przekonana, że mogłoby w każdej chwili wyskoczyć jej z piersi.

   Jej ciało zareagowało zanim mózg zdołał w pełni zarejestrować spoglądający na nią błękit. Natarła na niego, mało nie przewracając siebie i równie zszokowanego, lecz zadowolonego Johna. Wbiła się w ciało mężczyzny z siłą podobną do tej, z którą na niego wcześniej wpadła, oplatając jego klatkę piersiową i chowając twarz w jego mundurze. Płakała, nie wiedząc już po raz który tego dnia, lecz po raz pierwszy jej łzy nie były spowodowane strachem. 

   Poczuła jak jego silne ramiona oplatają ją i mocno do siebie przyciskają, a twarz mężczyzny zatapia się w jej rozczochranych włosach. Jego ciepły oddech owiał jej kark, obsypując jej ciało gęsią skórką i dając jej fizyczny dowód na to, że naprawdę tam był. Naprawdę przed nią stał, naprawdę trzymał ją w swoich ramionach, naprawdę był razem z nią. 

   Cały i zdrowy.

   Oderwała się od ciała mężczyzny, by złapać jego twarz w dłonie i obsypać ją szybkimi, wręcz zdesperowanymi pocałunkami. Dziewczyna dosłownie zalewała się łzami, lecz nie przejmowała się tym; najważniejszy był on i ten jego uśmiech, którym ją w tamtym momencie obdarował.

   - Riley - wyszeptał, badając jej twarz swoim czujnym wzrokiem. Przetarł jej policzek dłonią w rękawicy, odgarniając z twarzy dziewczyny niesforne kosmyki. Widziała w jego oczach łzy, które za wszelką cenę starał się powstrzymać. - Jesteś cała? Nic ci nie jest? 

   Mogła jedynie pokiwać głową, czując dławiący jej gardło szloch. Błądził wzrokiem po jej bladej, zapłakanej twarzy, ściskając ją w swoich ramionach jakby próbował sam siebie przekonać, że zdążył na czas

   - Już się bałem, że... - wydusił z siebie, a jego głos załamał się. - Że będzie za późno

   Założył kosmyk jej włosów za ucho, a ten kompletnie niewinny, pełen uczucia gest sprawił, że rozkleiła się w jego ramionach na dobre.

   - Przepraszam - załkała, zaciskając palce na jego kurtce - Przepraszam, Max! Zachowałam się głupio, nie powinnam... nie powinnam była mówić tych rzeczy!

   Poderwał ją z ziemi i przycisnął do siebie, kryjąc swoją twarz w zgięciu jej szyi. Napawał się jej zapachem, czując, jak niemal kręci mu się od niego w głowie.

   - To nieważne, Ri - zapewnił ją, oblewając skórę dziewczyny swoimi łzami. - Nieważne, nie płacz, proszę... Miałaś prawo być wściekła, najważniejsze że... najważniejsze, że jesteś cała i zdrowa.

   - Bałam się, że już cię więcej nie zobaczę - wyznała, a słowa przechodzące przez jej usta przywołały kolejną falę łez. Oczy Maxa wypełnił żal do samego siebie, a jego usta mimowolnie zacisnęły się w wąską linię. 

   - Już cię więcej nie spuszczę z oka, Riley. Nie pozwolę cię nikomu skrzywdzić. - wyszeptał jej do ucha, a ona zacisnęła powieki, przywierając mocniej do jego torsu. 

   Wiedziała, że mówił prawdę, a każde słowo wypowiadał z pełnym przekonaniem. I na moment to, w jak bardzo gównianej sytuacji byli, przestało mieć znaczenie. Liczyło się tylko to, że oboje byli żywi i że nic nie mogło ich już rozdzielić.

   - Kochani - głos Johna wyrwał ich z tej intymnej chwili, brutalnie sprowadzając do świata rzeczywistego. Mężczyzna spoglądał niepewnie na prowadzące na parter schody. - Nie chcę wam przerywać, ale... nie powinniśmy tu tak sterczeć.

   - Racja. - Max przytaknął, wycierając z policzków łzy. Odchrząknął i uwolnił Riley ze swojego żelaznego uścisku, wciąż jednak trzymając ją blisko siebie. Rzucił Johnowi krótkie spojrzenie, a mężczyzna uśmiechnął się do niego, mimo bólu jaki prawdopodobnie sprawiał złamany nos. 

*  *  *   

    - Max, masz jakiekolwiek pojęcie co tu się do kurwy wyrabia? - John rzucił, przyglądając się w skupieniu umundurowanemu mężczyźnie.

   Ukryli się na chwilę w składziku na pierwszym piętrze, aby choć na moment odsapnąć i przeanalizować całą sytuację. Max chodził w tę i we w tę po niewielkim pomieszczeniu, wysłuchawszy relacji Riley co do ostatnich wydarzeń.

   Kobieta siedziała na niewielkim krzesełku i przyglądała się każdemu jego ruchowi, każdemu najmniejszemu gestowi i każdej minie. Napawała się jego widokiem, czując w sercu niewyobrażalne szczęście. Wiedziała, że dopóki Max będzie obok, żadna tragedia nie zdoła jej złamać.

   - Nie jestem pewien. - mruknął blondyn w odpowiedzi. - Są różne wersje. Mutacja wścieklizny, efekt jakiegoś narkotyku albo broń biologiczna.

   - Żartujesz sobie?! - policjant rzucił z niedowierzaniem, patrząc na przyjaciela jak na kompletnego idiotę. - Broń biologiczna? To jakiś nonsens!

   - Jak już powiedziałem John, nie wiem co to jest - wyznał sierżant. - Powiedzieli nam w jednostce, że pierwsze przypadki wirusa zostały zarejestrowane w stolicy, a w przeciągu ostatnich paru dni zdołały przedostać się na południe kraju. Na dzień dzisiejszy wszystkie wschodnie stany są zainfekowane. 

   - O Boże... - Riley zakryła usta dłonią na tę wieść. - Przecież w tym tempie do końca tygodnia całe Stany Zjednoczone zostaną przez to przejęte!

   - Tego się właśnie obawialiśmy - przytaknął jej narzeczony. - Wojsko miało wprowadzić kwarantannę we wszystkich szpitalach, gdzie pojawiły się przypadki wirusa. Ofiary miały zostać odseparowane i poddane badaniom, a następnie przetrzymane w zamknięciu do czasu wynalezienia lekarstwa. A przynajmniej taki był plan.

   - Co to znaczy? - John spytał ze zmarszczonymi brwiami. Max spojrzał przelotnie na Riley, na moment wahając się z odpowiedzią. Widząc jednak jej pełen nadziei wzrok utkwiony w jego osobie, nie mógł sobie pozwolić na kolejne kłamstwo. Nie teraz, gdy odzyskał swoją ukochaną.

   - Wirus wydostał się poza szpitale - wyjaśnił, a twarze obojga słuchaczy pobladły na tę wieść. Max przełknął ciężko ślinę. - Na zewnątrz rozpętał się kompletny chaos... Ludzie nie wiedzieli co się dzieje, a na samym początku nawet nie próbowali się bronić, no bo jak... Nikt się czegoś takiego nie spodziewał. Zanim to wszystko się zaczęło, szef sztabu powiedział, że może pojawić się konieczność wyjścia na ulicę i tłumienia paniki. A w razie wymknięcia się tego spod kontroli... 

   Zaciął się na moment, wbijając swój wzrok w podłogę. Widać było, że opisywanie tego nie przychodziło mu z łatwością, choć za wszelką cenę starał się być z nimi szczery. Wziął głęboki wdech i wyrzucił z siebie:

   - Gdyby sytuacja wyszła spod kontroli, miała zostać przeprowadzona masowa eksterminacja ognisk wirusa. Czyli szpitali.

   I nagle wszystko stało się jasne. Riley aż zachłysnęła się powietrzem, a jej oczy rozszerzyły się w wyrazie niedowierzania.

   - Mieliśmy chodzić po obiektach i sprzątać na swojej drodze wszystkich, niezależnie od tego, czy mieli objawy wirusa. Góra chciała kompletnej czystki, bez względu na to, ilu ludzi miałoby zostać zabitych.  

   Z zewnątrz dotarły do nich dźwięki odległych wystrzałów, po których nastały wrzaski rozrywanych wojskowych. Max rzucił w stronę drzwi przepełnione gniewem spojrzenie.

   - Nie przystałeś na to? - John bardziej stwierdził, niż zapytał. 

   - Powiedziałem w jednostce, że nie zamierzam brać w tym udziału. - mężczyzna wzruszył ramionami. - Nie będę strzelał do losowych celów, jeśli niektóre z nich wciąż mają szansę na przeżycie.

   Riley poczuła oblewające jej serce ciepło. Słowa mężczyzny przyniosły jej dziwne uczucie nadziei, lecz takie głęboko spragnionej ulgi... Max nie był potworem, który pociągnąłby za spust przy głowie niewinnego człowieka. Teraz była już tego pewna.

   Szkoda, że do takich wniosków zdołała dojść dopiero w tak dramatycznej sytuacji.

   - To co tu w takim razie robisz? - policjant zadał wreszcie kluczowe pytanie.

   - Musiałem się jakoś do was dostać. - Max powiedział cicho, zawieszając spojrzenie na Riley. Przez chwilę wpatrywali się w siebie w kompletnej ciszy, komunikując się wyłącznie za pomocą spojrzenia. 

   - No dobra. - John podsumował, zerkając między dwójką narzeczonych - To jak się stąd wydostaniemy? Na zewnątrz czają się te pojeby, a możemy też natrafić na któregoś z twoich kolegów... Jaki jest plan, Max?

   Blondyn zatrzymał się w miejscu, wbijając wzrok przed siebie. Zastanawiał się nad czymś gorączkowo, czego dowodem była niewielka żyłka na jego skroni. Riley przyglądała mu się w milczeniu, wierząc, że mężczyzna zdoła wydostać ich stamtąd, nieważne jak źle sytuacja by się rozwinęła.

   - Ri - zwrócił się do niej nagle, taksując twarz kobiety intensywnym spojrzeniem. - Ile wyjść jest na parterze?

   - Drzwi główne, wjazd dla karetek, wyjście ewakuacjne przy rejestracji... - wyliczała po kolei, oczami wyobraźni przypominając sobie wszystkie możliwe wyjścia. - Ale to wszystko jest teraz otoczone, Max...

   - Schody pożarowe nie wchodzą w grę?

   - Opanowane - John odpowiedział, kręcąc przecząco głową.

   - Hm - mruknął blondyn ze zmarszczonymi brwiami. - Cała powierzchnia oblężona. Moglibyśmy spróbować dostać się na dach, ale to dość ryzykowne...

   Riley zmarszczyła nieznacznie czoło, gdy do jej głowy wpadł pewien pomysł. Cała powierzchnia oblężona. Nie mieli możliwości skorzystać z ogólnie dostępnych wyjść, które prawdopodobnie były pod ciągłym celownikiem albo wojskowych, albo chorych... Ale parter nie był przecież najniższym poziomem tego budynku.

   - Wiem! - wyrwało jej się, gdy aż podniosła się z zajmowanego miejsca. Max i John spojrzeli na nią z wysoko uniesionymi brwiami, czekając na jej rozwiązanie. - W prosektorium jest wyjście ewakuacjne, z którego można dostać się na podziemny parking szpitala. 

   - Skąd możemy wiedzieć, czy też nie zostało już zalane tym kurestwem? - John kiwnął w stronę drzwi prowadzących na korytarz. - Z dwojga złego, wolę być zamknięty tutaj, niż pod ziemią...

   - Stąd, że można się tam dostać tylko przez drzwi, które otwierane są wyłącznie przez identyifkator. - odpowiedziała kobieta, aby następnie sięgnąć do schowanej w kieszeni karty. Pomachała nią lekko, a twarze mężczyzn rozluźniły się w tak długo oczekiwanym wyrazie ulgi.

*  *  * 

   Max przyglądał się w pełnym skupieniu swojej ukochanej, która przeszukiwała szafki składziku w poszukiwaniu apteczki, bądź chociaż jakichś bandaży. Chciała przygotować sobie prowizoryczny zestaw pierwszej pomocy, będąc świadomą, że prędko raczej nie wejdzie do jakiegokolwiek szpitala. Nie chciała opuszczać tego miejsca z pustymi rękami, wziąwszy pod uwagę, jak bardzo te medykamenty mogą się na zewnątrz przydać.

   Blondyn nie mógł powstrzymać swoich ust od uniesienia się w delikatnym, błogim uśmiechu. Tak bardzo bał się tego, że nie zdąży na czas, że okaże się, iż ratunek Riley nie będzie już możliwy. W drodze do tego szpitala przez głowę przechodziło mu tysiące scenariuszów dotyczących tego, co mogło spotkać kobietę. Starał się zachować zimną krew, lecz te mroczne myśli z tyłu jego głowy nie pozwalały mu utrzymywać spokoju umysłu. 

   Nikogo nie kochał tak jak ją. Była w jego życiu najważniejszą osobą, dla której bezpieczeństwa byłby w stanie zrobić dosłownie wszystko. Wiedział, że jeśli wymagałaby tego sytuacja, byłby gotów nawet oddać za nią życie. 

   Podszedł do szatynki, kładąc na jej drobnym ramieniu swoją dłoń. W pierwszej chwili podskoczyła, zbyt zaaferowana kompletowaniem apteczki, aby zwracać uwagę na cokolwiek innego. Odwróciła się w jego stronę i zakryła jego dłoń swoją własną, posyłając mężczyźnie uśmiech, który byłby w stanie zwalić go z nóg.

   - Wszystko okej? - mruknął, uważnie badając jej zachowanie. Mimo zagrożenia jakie nad nimi krążyło, wydawała się być dziwnie spokojna. Pokiwała powoli głową, na moment zamykając powieki.

   - Teraz już tak. - odpowiedziała szeptem.

   Max docisnął dłoń do jej potylicy, aby przyciągnąć ją do siebie i złożyć na czole kobiety czuły pocałunek. Wypuścił ją następnie i sprawnie rozpiął górną część munduru, zrzucając z siebie kurtkę taktyczną. Riley spojrzała na niego w zdziwieniu.

   - Co robisz?

   - Chcę, żebyś to założyła. - mruknął, zdejmując z klatki piersiowej kamizelkę kuloodporną. Oczy kobiety rozszerzyły się znacznie, a sama szatynka pokręciła przecząco głową.

    - Nie ma takiej potrzeby Max. - rzuciła, szybko protestując. - Z resztą, w starciu z chorymi nie bardzo mi się przyda...

   - Oprócz chorych poluje też na nas grupa uzbrojonych żołnierzy, którzy na widok pracownicy spitala nie zawahają się przed pociągnięciem spustu. - sparował mężczyzna, trzymając kamizelkę na wysokości jej klatki piersiowej. Przyłożył do niej przedmiot, jakby sprawdzając, czy będzie pasować.  

   - A co z tobą? Co jeśli tobie przyda się bardziej, niż mnie? - spytała. Max nie mógł powstrzymać się przed cichym westchnięciem. Oczywiście, swoje dobro jak zwykle stawiała na ostatnim miejscu.  

   - Złego diabli nie biorą, Ri - rzucił jej z półuśmieszkiem. Kobieta przewróciła oczami na te słowa i pokręciła głową z frustracji, jednak ostatecznie przystała na jego propozycję. O ile propozycją można było to w ogóle nazwać... Wiedziała, że nawet gdyby oponowała, Max by ją i tak wepchnął w tę kamizelkę.

   Nałożył jej przez głowę ochronną warstwę,  sięgając do bocznych pasków kamizelki, aby zabezpieczyć ją płasko przy ciele kobiety. Wyglądała w niej komicznie, niemal tonąc w ewidentnie za dużym przedmiocie, lecz w tamtej chwili miało to najmniejsze znaczenie. 

   - Gotowe. - mruknął, zadowolony z efektu, delikatnie klepiąc ją po ramionach. Sam narzucił na siebie z powrotem kurtkę taktyczną, zasuwając ją pod samą szyję. 

   - Okej - John odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu, po prowizorycznym nałożeniu przez Riley opatrunku na jego złamany nos. Nastawieniem go miała zająć się później. - Zakładając, że na parter dostaniemy się bez żadnych komplikacji... jaka odległość dzieli nas od zejścia do prosektorium? 

   - Drzwi na dół są zaraz obok klatki schodowej. - wyjaśniła Riley, poprawiając na ramionach ciążącą jej kamizelkę. - Trzeba zejść po schodach, a na ich dole znajduje się bezpośrednie wejście do prosektorium. Drzwi do niego są z grubego szkła. 

   - Świetnie. - podsumował policjant, prostując się i wyciągając z kabury swój pistolet. - Max, zostało mi czternaście naboi... jak stoisz z amunicją?

   - Dwa pełne magazynki - odparł w odpowiedzi - Ale sądzę, że lepiej jest powstrzymać się z użyciem broni, o ile nie będzie to absolutnie konieczne. Mogę się mylić, ale te istoty chyba przyciąga dźwięk.

   John pokiwał zgodnie głową, po czym ustawił się po jednej stronie drzwi prowadzących na korytarz. Riley podreptała w jego stronę, ustawiając się za plecami mężczyzny. Uzgodnili wcześniej (bez względu na to czy jej się to podobało, rzecz jasna), że jako jedyna nieuzbrojona miała poruszać się między nimi. John miał prowadzić, a Max zamykać szyk. Uznali, że w ten sposób uda im się uniknąć niepotrzebnych komplikacji.

   - Gotowi? - szepnął policjant, zerkając na nich przez ramię. Riley pokiwała głową, choć wcale nie czuła się gotowa. Ponowne wyjście na zewnątrz równało się z ponownym kontaktem z chorymi... co nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń.

   John popchnął powoli drzwi, badawczo sprawdzając, czy na korytarzu nie zjawił się jakiś niepożądany gość. Wyszedł z niego z podniesionym pistoletem, a Riley ruszyła za nim, nie mogąc powstrzymać się od zerkania co rusz na idącego za nią Maxa. Tak, jakby bała się, że jego obecność okaże się tylko wytworem jej wyobraźni... choć ciężka kamizelka, która naciskała boleśnie na jej ramiona, upewniała ją w przekonaniu, że jej ukochany wciąż z nią był.

   - John, jak sytuacja? 

   - Jak na razie czysto... - szepnął do nich prowadzący grupę policjant, rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu jakichkolwiek niepożądanych postaci. Przemieszczeli sprawnie opustoszały korytarz, szybkim krokiem zmierzając ku klatce schodowej. Jego ramiona spięły się nagle, a mężczyzna zgarbił się nieco, podnosząc wyżej lufę pistoletu - Widzę jednego sztywnego... 

   Przy zejściu do klatki schodowej krążył zapijaczonym krokiem pacjent, a raczej jego resztki. Zniekształcone przez niezliczoną ilość ugryzień ciało mężczyzny niemal rozpadało się na oczach, a sam zarażony z trudem utrzymywał pion. Dostrzegłszy zbliżającą się w jego kierunku trójkę żywych ludzi, sprawiał wrażenie, jakby nagle dostał jakiegoś zastrzyku energii.

   John przymierzył się już do oddania strzału, jednak ostatecznie opuścił broń. Rozejrzał się pospiesznie po korytarzu, po czym zauważywszy nieopodal gaśnicę, podbiegł do niej i z łatwością podniósł przedmiot.

   Grzmotnął truposza w głowę ciężkim przedmiotem, a szyja ofiary wygięła się pod nienaturalnym kątem. Na moment stracił równowagę, lecz odbił się od ściany i próbował ponownie zaatakować policjanta. John zaklął pod nosem i z obrzydzeniem wypisanym na twarzy zamahnął się gaśnicą, po czym wpasował ją w czaszkę zainfekowanego pacjenta.

   Głowa mężczyzny niemal zniknęła, dosłownie wbita w resztę jego ciała ciężkim przedmiotem. John odrzucił na bok ubrudzoną krwią, prowizoryczną broń, po czym powrócił do szyku.

   - Na schodach czysto - rzucił, starając się unormować swój oddech. Zszedł po pierwszych kilku stopniach, przechylając głowę, aby dostrzec co czai się za szklanymi drzwiami na dole. Nie był w stanie jednak dojrzeć niczego poza kilkoma rozczłonkowanymi ciałami walającymi się po podłode. 

   - Prosektorium jest na prawo od wyjścia - Riley przypomniała, dreptając za swoim przyjacielem. Mruknął do niej w odpowiedzi i zszedł kolejne kilka stopni niżej, zatrzymując się nagle i zamierając w bezruchu.

   - Poczekalnia jest pełna tego gówna... - szepnął do swoich przyjaciół, którzy podobnie jak on zaprzestali jakiegokolwiek ruchu. - Niech to szlag...

   - Zdążymy dostać się do drzwi, to dosłownie kilka kroków... - Riley powiedziała, zaciskając dłoń na kieszeni spodni, w których ukryty miała identyfikator. - Może nawet nas nie zauważą...

   - Ri, jest ich tam od chuja...

   - A jakie inne mamy wyjście? - spytała zdesperowana. Nie mieli dokąd uciec. Prosektorium było ich jedyną szansą. 

   John spojrzał porozumiewawczo na zamykającego szyk Maxa. Zdawali się przez moment analizować tę myśl w kompletnej ciszy, po czym bez słowa zamienili się miejscami. John zajął miejsce za Riley, a Max wystąpił na przód grupy, ściskając w rękach karabin maszynowy. 

   - Jak coś pójdzie nie tak, macie się od razu wycofać... - blondyn rzucił do nich przez ramię, w odpowiedzi zyskując oburzone spojrzenie swojej ukochanej.

   - Chyba zwariowałeś. - burknęła mu koło ucha. - Wszystko pójdzie okej. 

   - John. - Max zignorował jej wypowiedź, zwracając się zamiast tego do swojego przyjaciela.

   - Rozumiem. - odparł policjant. Riley zmarszczyła brwi, zaciskając po bokach pięści. Nie podobało jej się to, że w jakiś chory sposób komunikowali się w jej obecności, jednocześnie nie zdradzając jej nic. Wiedziała, że ci dwaj rozumieli się bez słów, ale nie musieli wykorzystywać tego przy niej... 

   Nie zdołała jednak wyrazić swojego niezadowolenia tym faktem, gdyż Max ruszył schodami w dół, docierając do szklanych drzwi i otwierając je szybkim ruchem.

   Ich uszy wypełnił wszechobecny, gardłowy dźwięk spacerujących po poczekalni zainfekowanych. Cały parter był nimi dosłownie wypełniony; wysypywali się z każdego korytarza, wchodzili przez strzeżone do tej pory drzwi, które teraz jednak stały dla nich otworem. Podłoga usłana była fragmentami ciał, morzem krwi i wnętrzności, na widok których Riley zebrało się na wymioty. 

   Max skręcił gwałtownie w prawo, gdzie jak dziewczyna wcześniej wspomniała, znajdowało się zejście do Prosektorium.

   - Kurwa - mężczyzna zaklął, dostrzegłszy obstawiającą drzwi grupę zainfekowanych. Napierali na nie i warczeli, tym samym odbierając trójce żywych możliwość przejścia.

   - Rozwal ich Max! - z tyłu zagrzmiał głos Johna. Do policjanta zaczęło zbliżać się już kilka sztuk chorych, którzy zdołali dostrzec już ich pojawienie się. Mężczyzna nie miał wyjścia, musiał użyć broni palnej.

   Max natychmiast poszedł w ślady przyjaciela; przyjął pozycję bojową i skierował karabin w kierunku zainfekowanych, otwierając na nich ogień. Riley patrzyła z przerażeniem jak ich ciała rozrywają się na części pod wpływem siły nabojów, a krew rozbryzguje się dookoła, zostawiając po truposzach mokrą plamę. 

   Zabicie ich jednak nie kończyło sprawy, gdyż hałas wystrzałów szybko przykuł uwagę pozostałych osobników. Cała poczekalnia w momencie zwróciła się w kierunku trzech, zdrowych ludzi, którzy stali się w oczach chorych łakomym kąskiem.

   I gdyby to nie okazało się wystarczającym zagrożeniem, z drugiej strony pomieszczenia wysypało się nagle pięciu żołnierzy, którzy zaalarmowani dźwiękiem broni czym prędzej ruszyli na parter.

   - To on! - zawołał któryś z nich na widok Maxa, którego tożsamości nie ukrywała już dłużej maska. 

   - Zabić gnoja! - odezwał się inny, a pozostali nie potrzebowali zachęty.

   Riley dostrzegła tylko jak każdy z nich kieruje swoją broń w ich stronę, a jej bębenki wypełniły się wrzaskiem i ogłuszającymi wystrzałami z karabinów. Widziała dłoń Maxa sięgającą do niej jakby w zwolnionym tempie, lecz zanim mężczyzna zdołał ją schwycić, poczuła jak jakaś siła dosłownie odrywa ją od podłoża i posyła na podłogę.

   Jej klatka piersiowa zapłonęła żywym ogniem, a przynajmniej takie miała wrażenie, czując rozrywający ją ból. Grzmotnęła dotakowo głową o twardą posadzkę, momentalnie wyczuwając w czaszce pulsujący ból. Jednak ten, który zmiótł ją z nóg, zdawał się rozrywać jej skórę i palić wnętrzności.

   - Ri! Wstawaj, no już! - dotarło do niej jakby z daleka. Ujrzała pochylającego się nad nią Johna, który co rusz podnosił wzrok i posyłał w różnych kierunkach kolejne wystrzały. W końcu mężczyzna chwycił ją pod pachy i postawił na nogi, a ona mogła przysiąc że coś właśnie boleśnie wbiło się w jej piersi.

   - Ruchy, ruchy! - policjant pchał ją do przodu. Dopiero wtedy dostrzegła Maxa, który uklęknął na jedno kolano i w wyjątkowym skupieniu pozbywał się zbliżających się chorych, jednego po drugim. Jej wzrok poszybował w stronę pozostałych żołnierzy, lecz żadnego z nich nie dostrzegła. Jej oczy zobaczyły jedynie grupę pacjentów, która pochylała się nad czymś, zawzięcie w czymś grzebiąc... mogła się jedynie domyślać, że były to zapewne pozostałości umundurowanych.

   John otworzył z rozmachem szklane drzwi i wepchnął ją do środka, a kobieta zbiegła po kamiennych schodach mimo pulsującego bólu. Wpadła na ogromne drzwi i drżącymi rękami wyłowiła z kieszeni swój identyfikator, szybko przykładając go do elektrycznego zamka. Dioda nad urządzeniem zaświeciła się na zielono, a drzwi otworzyły się z charakterystycznym, głośnym kliknięciem.

   - Max! - John ryknął w kierunku przyjaciela, który powoli cofał się w ich stronę, wciąż jednak zawziecie strzelając do kolejnych ofiar. Kiedy jednak z jego karabinu przestały wylatywać kolejne naboje, zaklął pod nosem i zbiegł na sam dół.

   Cała trójka przeszła przez szklane wejście, a gdy znaleźli się w bezpiecznym prosektorium, dwójka mężczyzn zamknęła z hukiem drzwi. Wszyscy oddychali ciężko, z trudem łapiąc w płuca powietrze, czując napędzającą ich adrenalinę.

   Nie musieli czekać długo, aż w warstwę szkła uderzyła dziesiątka rozwścieczonych twarzy, których właściciele zaczęli dobijać się przez grube drzwi. 

   Max doskoczył do Riley jeszcze zanim sam zdołał się uspokoić, łapiąc ją gwałtownie za ramiona i potrząsając jej drobnym ciałem:

   - Jesteś cała?! - odetchnął ciężko, taksując wzrokiem jej odzianą kamizelką klatkę piersiową. Riley podążyła za jego wzrokiem, dostrzegając w materiale niewielkie wgniecenie, a w nim pozostałości po naboju. Uniosła ostrożnie okalającą ją kamizelkę, krzywiąc się z bólu i ukazując zdobiący jej skórę fioletowy ślad.

   - Trochę tylko boli - przyznała, starając się ukryć to, jak ogromny ból tak naprawdę czuła. Uśmiechnęła się krzywo do Maxa - Ale nie przejmuj się, nic mi nie jest...

   - Dobrze - odetchnął ciężko, posyłając jej słaby uśmiech. Kołysał się lekko, zaciskając mocno palce na jej ramionach. Riley zmarszczyła brwi, widząc jak blada jego twarz się nagle stała.

   - Max? Wszystko okej? - mruknęła z niepokojem. Mężczyzna pokiwał głową, mrugając szybko oczami, po czym niespodziewanie osunął się na podłogę. - Max!

   Blondyn upadł na chłodną posadzkę, a z kącika jego ust pociekła mu krew. Riley złapała w usta głęboki oddech na ten widok i momentalnie padła na kolana przy swoim narzeczonym. 

   - Co jest grane? - John ukucnął przy nich ze zdezorientowaną miną. - Max, co się stało? 

   Zamiast odpowiedzieć, sierżant Howlett podniósł drżącą dłoń i zacisnął ją na materiale swojej kurtki. Dopiero wtedy Riley spostrzegła sącząca się obficie krew, a jej serce w momencie rozdarło się na pół.

   - Nie - szepnęła, gwałtownie patrząc między raną na klatce piersiowej mężczyzny, a jego ledwo otwartymi oczami - Nie, nie, nie...

   - Riley... - szepnął na wydechu, gdy kobieta docisnęła własną dłoń do jego rany, na marne próbując zatamować krwawienie.

   - Max! Nie, proszę! - błagała go wręcz, szlochając przy tym, z trudem dostrzegając słaby uśmiech na jego twarzy przez łzy jakie non stop napływały jej do oczu. 

   - Kurwa mać... - John zaklął, podnosząc się gwałtownie na nogi. Zacisnął mocno palce na swojej głowie, odwracając się od dwójki narzeczonych. 

   Pani doktor błądziła przerażonym wzrokiem po bladej twarzy swojego ukochanego, a jej gorzkie łzy lały się z jej twarzy, mieszając się z krwią mężczyzny.

   Powieki sierżanta drżały lekko, co rusz zasłaniając jej widok jego błękitnych oczu. Otworzył usta żeby coś powiedzieć, lecz zaczął się krztusić, a zamiast słów wypluł z siebie sporo krwi. 

   - Max proszę cię! Nie rób mi tego, ocknij się, draniu! - klepała go lekko po twarzy drugą dłonią, widząc jak powoli tam odpływa. Kobieta odwróciła się aby spojrzeć na Johna; mężczyzna zasłaniała usta swoimi dłońmi i wyglądał, jakby mógł się w każdej chwili rozpłakać. Widok wielkiego, groźnego policjanta na granicy łez, sprawił, że jej ciałem wstrząsnął niekontrolowany szloch. - John, zrób coś, do cholery! JOHN!

   Upadł przy nich na kolana, gdy Max ponownie wypluł z siebie kolejną dawkę tak bardzo potrzebnej mu wtedy krwi. Policjant położył dłoń pod głową żołnierza i ostrożnie go podniósł, pomagając mężczyźnie usiąść przy ścianie. Max krzywił się z bólu, starając się za wszelką cenę nie pokazywać swojego cierpienia.

   Coś trzasnęło nagle głośno. Wzrok Riley i Johna poderwał się w stronę drzwi; na warstwie szkła pojawiło się niewielkie pęknięcie.

   - Musimy iść - John powiedział szybko, zdając sobie sprawę, że te drzwi nie powstrzymają zainfekowanych na długo. 

   - Słuchaj - Riley odezwała się piskliwym tonem. - Słuchaj Max, musisz się podnieść, musimy cię przenieść...

   - Ri...

   - John, podnieś go, błagam cię - kobieta spojrzała na przyjaciela wzrokiem, który w tamtej chwili byłby w stanie złamać mu serce. - John, ponieś go!

   - Ri...

   - Szybko, musimy go przenieść!

   - Riley - spojrzała wreszcie na Maxa. Wbijał w nią spojrzenie tych swoich cholernie błękitnych oczu, sięgając drżącą ręką w stronę jej drobnej dłoni. Kobieta bez wachania splotła ich palce, przyciągając dłoń mężczyzny do swoich ust. - Wszystko jest okej...

   Jej warga zadrżała niebezpiecznie, by po chwili wypuścić głośny, żałosny jęk. Szlochała, oddychając spazmatycznie i zaciskając palce na powoli uciekającej jej dłoni mężczyzny.

   - Stary - John zwrócił się do niego z desperacją - Mogę cię nawet kurwa nieść... dobrze o tym wiesz. 

   Max pokręcił jedynie głową, posyłając Johnowi znaczące, intensywne spojrzenie. Policjant zacisnął zęby, czując wzbierającą się w nim rozpacz.

   - Tu.. tu gdzieś... - Riley wyjąkała z trudnością, rozglądając się po prosektorium - S-są tu g-gdzieś narzędzia ja... j-ja dam radę wy-wyciągnąć t-ten nabój...

   - Nie trzeba - szepnął, uśmiechając się do niej pogodnie. Tak, jakby w ogóle nie czuł bólu. Tak, jakby wcale nie znajdował się u wrót śmierci. 

   Kobieta pokręciła z frustracji głową, chwytając za suwak kurtki i ostrożnie ją rozsuwając. Odsunęła skrawek koszulki jaką miał pod spodem, a na widok rany, jej ciałem wstrząsnęły konwulsje. 

   - Zostaw, Ri. To bez sensu - mężczyzna delikatnie odsunął jej dłoń. Przymknął na chwilę powieki, po czym zwrócił się do swojego starego przyjaciela - John... pamiętasz, o czym rozmawialiśmy ostatnio?

   Riley spojrzała skonsternowana na policjanta. Z jego ciemnych oczu wylewały się łzy, a słysząc słowa Maxa, John pokiwał energicznie głową.

   - Proszę... - wyszeptał blondyn, marszcząc brwi - Proszę, dotrzymaj słowa.

   Policjant wykrzywił twarz w wyrazie niewyobrażalnego bólu, lecz pokiwał głową, niemo zgadzając się na to, cokolwiek Max miał na myśli. 

   Do ich uszu dotarł kolejny dźwięk, sugerujący kolejne pęknięcie. 

   - Ri - mężczyzna zwrócił na siebie jej uwagę, posyłając jej zbolały uśmiech. - Zostaw mnie, proszę...

   - Zabieramy cię stąd! - kobieta zignorowała jego słowa, próbując samodzielnie podnieść ciało mężczyzny. Nie przyniosło to jednak zamierzonego przez nią skutku, a spowodowało mu tylko większy ból.

   - Będę was tylko spowalniał, poza tym... - syknął z bólu, zaciskając powieki. - Jesteś lekarzem, Ri... sama doskonale widzisz. Nie możesz nic zrobić. 

   Jego słowa zabolały bardziej, niż najgorsza obelga jaką kiedykolwiek usłyszała... Szarpnął nią kolejny napad płaczu, a sama poczuła na ramieniu drżącą dłoń Johna.

   - Możesz mi coś obiecać..? - Max zapytał ledwo słyszalnym tonem.

   - Max, przestań! Nie możesz tego zrobić!

   - Obiecaj mi, Riley... - wycedził przez zaciśnięte zęby, spomiędzy których na wargi wylały mu się stróżki krwi. Szatynka poczuła, że uścisk jego dłoni robi się coraz słabszy - Obiecaj, że przetrwasz i będziesz żyć

   -  Nie! Max, do cholery! - Riley pisnęła, czując, jak jego dłoń powoli wysuwa się z jej uścisku. Złapała go za kurtkę, szarpiąc nim jakby była w jakimś amoku - Max?! Max! 

   - Riley, musimy iść - John upomniał ją załamanym tonem, delikatnie masując dziewczęce ramię. Ona jednak przywarła do ciała narzeczonego, płacząc w jego kurtkę, zaciskając dłonie na szerokich barkach mężczyzny. 

   To nie mogło się dziać. 

Nie przejęła się hukiem, jaki nagle wypełnił prosektorium. Kawałek szkła spadł na posadzkę obok nich, rozbijając się na drobny mak, a odgłosy zainfekowanych stały się nagle jakieś bliższe. 

   John, zaalarmowany powoli forsującymi drzwi chorymi, spojrzał na ciało Maxa. Czuł rozrywający klatkę piersiową ból, po stracie najlepszego przyjaciela, po stracie brata. I choć niesamowicie bolała go ta myśl, wiedział, że w tamtej chwili musieli uciekać. Wiedział, że musieli go zostawić

   W głowie rozbrzmiał mu głos Maxa, a także słowa, które kilka dni wcześniej mężczyzna do niego wypowiedział...

   Biorąc głęboki wdech, John nachylił się nad Riley i oderwał ją od ciała blondyna, czując, jak kobieta wierzga i próbuje mu się wyrwać.

   - Zostaw! Puszczaj mnie ty draniu! - wrzeszczała, uderzając go po plecach, lecz on nie przejmował się tym. - PUŚĆ MNIE!

   Przerzucił sobie wrzeszcącą kobietę przez ramię i odwrócił się, szybkim krokiem pokonując dystans dzielący ich od wyjścia ewakuacyjnego. Wypadł przez drzwi, prosto na podziemny parking, a za plecami rozbrzmiał dźwięk rozpadających się drzwi. 






Fortsätt läs

Du kommer också att gilla

16.2K 430 6
Scenariusze z HP:D Obecnie realizowane dla: -Harry -Ron -Oliver -Fred -Cedrik
8.1K 522 46
Akt. I W Obozie Herosów trwają przygotowania do walki z Kronosem. Półbogowie wiedzą, że czeka ich nie lada wyzwanie. Jednak, gdy do Obozu Herosów tr...
14.9K 1.4K 16
Draco kocha syna ponad wszystko. Dlatego, kiedy była żona planuje odebrać mu dziecko, Draco zwraca się o pomoc do ostatniej osoby, o której by pomyśl...
8.5K 236 11
Jesteś elfką z Rivendell. Do twojej krainy przyjeżdża książe Legolas wra z ojcem. Jak potoczy się wasze spotkanie?