Rozdział 50 część I

1.1K 92 48
                                    


Gerard

Jechałem dobre kilka godzin, zanim moim oczom ukazała się znajoma trasa. Zapach lasu, jak i drogi asfaltowejprzypominała mi o zdarzeniu, które przeżyłem tu wraz z Aną. Dosłownie kilka dni temu miałem ją tuż obok siebie.

— Kurwa — zawarczałem pod nosem, uderzając płaską dłonią o kierownicę. Była tak blisko, a ja przez swoją nieuwagę spieprzyłem cały plan!

Samochód niebezpiecznie rozpędzał się coraz bardziej do granic swojego maksymalnego limitu, a to wciąż było dla mnie zbyt wolno. Miałem tak mało czasu... Szlag!

Myślami odbiegałem do dnia, gdy wraz z Aną przebywaliśmy w Korei. Dlaczego ten skurwysyn odbiera mi ukochaną?! Przysięgam, że gdy tylko go odnajdę, będzie cierpiał w najgorszych męczarniach. Własnoręcznie pozbawię go każdej kończyny, a serce wyrwę moimi wilczymi kłami!

Znów traciłem kontrolę nad własnym ciałem, moje hormony zwiększały prawdopodobieństwo przemiany, przez co moja podróż mogła być kolejną katastrofą. Dla własnego dobra dałem sobie porządnego plaskacza prosto w prawy policzek. Obraz przed moimi oczami zawirował na parę sekund, jednak bolesny cios przyniósł zamierzony efekt. Byłem spokojniejszy i tym razem mogłem się skupić na celu podróży, do którego powoli dojeżdżałem.

Rozpędzony do granic możliwości prawie przejechałem zjazd, który prowadził do wrednego mechanika. Zamaszyście przekręciłem kierownice, a zdzierane opony zapiszczały. Śmierdziało spaloną gumą, gdy zaparkowałem tuż pod drzwiami należącymi do stacji benzynowej. Czułem w nozdrzach, że ten mieszaniec tu był. Wiedziałem również, że także wiedział o moim przybyciu. Wspomniany kurdupel olał mnie całkowicie, co nie było odpowiednim krokiem w moim aktualnym stanie. Pociągnąłem za klamkę, ale drzwi okazały się zamknięte.

— Wiem, że tam jesteś, Ignacio! — Ten Włoch zawsze działał mi na nerwy. — Jeśli sam nie ruszysz swojej dupy, aby przekręcić zamek, zrobię to sam... siłą!

Ignacio coś tknęło, bo podszedł do mnie, ściskając w ręce kij bejsbolowy. Przewróciłem oczami, widząc, jak z prędkością ślimaka wyciąga z kieszeni klucze. Z krzywym uśmiechem wpuścił mnie do środka.

— Co to za zaszczyt, że szanowny pan Gerard, postanowił odwiedzić to zadupie? Laska dała ci kosza i szuka pocieszenia? — W sumie co się jej dziwić, też bym nie wytrzymał faceta z ego chihuahua... — Nie zdążył skończyć, gdy chwytając go za kołnierzyk koszuli, podniosłem go do wysokości mojej twarzy. Jego cera pobladła, a głos cudownie zamilkł. W odbiciu jego źrenic widziałem swoje żółte już ślepia.

— Zamknij się, choć na moment! — Ton mojego głosy był dwa razy niższy od normalnego. Mieszaniec przytaknął potwierdzająco głową, a ja puściłem go z powrotem na ziemię. Upadł ciężko, obijając sobie wszystkie kręgi, a trzymany kij poturlał się tuż pod moje stopy. Westchnąłem ciężko, widząc tę całą scenę. Odwróciłem się tyłem od mieszańca, aby usiąść wygodnie na miejscu, gdzie ostatni raz pochłaniałem czekoladę w towarzystwie Any. Te wspomnienia były zbyt bolesne.

— Siadaj — rozkazałem Ignacio, który klnąc pod nosem, usiadł obok mnie. Oczywiście, zanim do tego doszło, zdążył zajść po zimną puszkę piwa, aby przyłożyć ją sobie do jednego z barków. Patrzył na mnie z wyrzutem, jakbym odebrał mu cukierka.

— Nie rozumiem, dlaczego się ciebie słucham. Jesteś tylko osiłkiem o genach psa, który wpada do mnie bez zaproszenia, grozi... — Jego oczy również zmieniły barwę. —... Plus pamiętam, że wisisz mi kasę za towar, który mi ostatnio perfidnie ukradłeś. — Pod koniec dodał pod nosem. — Pieprzone psisko!

Ten kretyn nie mógł usiedzieć cicho, choć kilka minut. Tak bardzo chciałem wybić mu wszystkie zęby, lecz ten mieszaniec mógł okazać się zbyt potrzebny. Przed rozpoczęciem rozmowy wziąłem porządne i głębokie wdechy. Policzyłem również w myślach do dziesięciu, trzymając się zaleceń Willa. Nie przyjechałem tu, aby spędzić z Ignacio cały dzień na nic nieznaczących dyskusjach!

— Miałeś się zamknąć. — Ostrzegawcze warknięcia w ogóle go nie ruszały.

— A ty więcej tu nie wracać. Jak widzisz, nikt tu nie dotrzymał obietnicy. — Zmęczony naszą rozmową otworzył przyniesione piwo i pociągnął z puszki porządny łyk. — Dalej nie rozumiem, dlaczego znów widzę twoją gębę? Zrobiłem na tobie takie wrażenie, że postanowiłeś zaprosić mnie na randkę? Muszę przyznać, że słabo ci to idzie...

— Porwali ją. — Jego trajkotanie było nie do wytrzymania. Ile można marnować tlenu?!

— Co? — zapytał, znów pijąc napój.

— Porwali Anę... — Zakryłem twarz dłonią, opierając łokieć o stolik. Musiało to zrobić wrażenie na Włochu, bo chyba pierwszy raz patrzył na mnie z niedowierzaniem bez żadnego zbędnego komentarza. — Zabrali mi ją. — Słowa zmieniły się w szept. Ból jej utraty dawał się we znaki. Potrzebowałem jej jak powietrza, nie mogłem bez niej oddychać... żyć. Wilk skamlał głośno, doprowadzając mnie o ból głowy, cierpiał równie mocno co ja. Powoli odczuwałem, jak słabnę, zarówno psychicznie i fizycznie. Mój stan się pogarszał, a czas nieubłaganie skracał mi szansę na działanie.

Czy już wszystkich posrało?!

To była pierwsza sytuacja, gdy byłem tak bliski stracenia resztki człowieczeństwa. Mówiąc wprost – traciłem zdrowy rozum.

Ignacio drapał się po łysej głowie, a w jego oczach dostrzegłem strach. Ten knypek też się o nią martwił. Wręcz niesamowite, że dziewczyna tak szybko trafiła w jego złamane serce. O dziwo, nawet nie czułem zazdrości, a raczej ulgę, że mam towarzysza, który również chce, aby wróciła cała i zdrowa.

— Masz jakiś plan?

Irytacja powróciła.

— A czy wyglądam, jakbym miał jakiś plan?! — warknąłem przez zaciśnięte zęby. Ignacio zastanowił się przez chwilę, patrząc na mnie jak na zwierzę w cyrku. Wzrok współczucia zmieszanego z ciekawością.

— Nie, masz rację. Wyglądasz jak gówno. — Powstrzymałem się od odpowiedzi. Zegar tykał w mojej głowie, automatycznie licząc mi godziny, które pozostały. Mieszaniec dokończył napój, gniotąc pustą puszkę. — Po co tu przyjechałeś, jak nie masz żadnego planu? Myślisz, że to ja ją przetrzymuję? — zaśmiał się pod nosem. Również uśmiechnąłem się w myślach, wyobrażając sobie tę całą sytuację. Zaraz jednak wróciłem do pierwszego pytania. Nie do końca byłem pewny, czy mój przyjazd tutaj był dobrym pomysłem. Niestety nie miałem dużego wyboru, a nie mogłem siedzieć i czekać na magiczne zbawienie. Magia zdążyła mnie już wyrolować kilka razy w przeciągu paru dni.

— Ostatnio, kiedy tu byłem... — nie wiedziałem, jak ubrać moją wypowiedź w słowa — dostałem wizji.

— O kurwa... — Ignacio odwrócił wzrok, gdy spojrzałem na niego spode łba. Patrzył na mnie, jak na dziwaka, którym z pewnością byłem... on również. – Mów dalej.

Zwątpiłem, czy wyjawiać mu dalej, co wtedy widziałem. Po cholerę tu przyjechałem?!

— Gdy zemdlałem, ujrzałem pewne miejsce, którego wcześniej nie widziałem. Mam dziwne przeczucie, że to tam ją znajdę.

Czekałem na reakcję mieszańca, który z szeroko otwartymi oczami odszedł od stołu. Jak się okazało, wrócił z kolejnym piwem.

— Od kiedy jesteś pieprzoną wróżką?!


PS

Dawno mnie nie było, ale żyję! 

LUPUS - ZAKOŃCZONE (W TRAKCIE KOREKTY)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz